Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2011, 20:23   #114
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN, SAMANTHA HALLIWELL

Ciepła kawa przyjemnie pobudzała zmysły, rozgrzewała ciało i umysł. Szelest papierów i odgłosy nawałnicy za oknami przez chwilę były jedynymi dźwiękami wypełniającymi ciszę domu. Prądu nie było. Najwyraźniej nikt nie naprawił zerwanych przez sztorm sieci, lecz wnętrze domu przyjemnie oświetlały lampy naftowe. Mieszkańcy Bass Harbor najwyraźniej przywykli do braku elektryczności i byli przygotowani na wypadek tego typu zdarzeń. Chociaż może nie do końca tego typu.
Trójka przyjezdnych cieszyła się na swój sposób tą chwilą wytchnienia od koszmaru, w jakim przyszło im się zagłębić.



SOLOMON COLTHRUST


Solomon i Lucy zebrali notatki profesora Willburyego i Judith i najszybciej, jak to było możliwe wydostali się przez okno na zewnątrz, ponownie zanurzając w ulewie. Dom księdza od lasu oddzielał niewielki dystans i uciekinierzy przeszli go najszybciej, jak potrafili.
Prowadził Solomon, bo jako jedyny znal trochę teren.
Szli na granicy lasu i otwartej przestrzeni, licząc na to, że ściana deszczu ukryje ich przed oczami ewentualnego pościgu. Kiedy już oddalili się na odpowiednią odległość Solomon skręcił w stronę Bass Harbor.
W kilka chwil później, przemoczeni do suchej nitki, znaleźli się na jednej z bocznych ulic, pomiędzy drewnianymi domostwami, które wyglądały na opuszczone.
Świst wichury i łoskot fal rozbijających się o skały nie dalej niż dwieście metrów od nich zagłuszał właściwie wszystko. W takich warunkach żadne zmysły nie ostrzegłyby ich, gdyby gdzieś próbowano zastawić na nich pułapkę.
Poruszali się jednak wyjątkowo ostrożnie, trzymając blisko ścian budynków, co dawało częściową osłonę zarówno przed wiatrem i deszczem, jak też przed niepożądanymi obserwatorami.
Po chwili pukali już do domu z pomalowaną na żółto werandą. Domu Mirandy, jak pamiętał Solomon.

Po chwili ostrożny do granic paranoi James Walker otworzył im drzwi i owiał ich zapach mocnej kawy, ciepło kominka. Byli bezpieczni. Pytanie – jak długo?




NORMAN DUFRIS


Przynajmniej ten raz deszcz był sprzymierzeńcem Normana. Zagłuszył jego kroki i po części skrył przed wzrokiem księdza Malcolma jak i jego pomagiera, którzy całą swoją uwagę skierowali na toczący się po spadzistym dachu kościoła kamień.

Wyrwana z płotu deska spisała się na medal. Cios był tak silny, że rybak padł w błoto niemal bez jęku, a zaimprowizowana broń pękła na pół. Norman wpadł na księdza z impetem i korzystając ze swojego wyszkolenia wepchnął go do kościoła.

Wnętrze domu Bożego było nie tylko skromne, ale wyglądało tak, jakby przetoczył się przez nie tajfun. Huragan, który nie oszczędził nawet ławek. Całe wyposażenie kościoła leżało porozrzucane wokół w chaotyczny sposób – świece, lichtarze, ławki, poniszczone modlitewniki i różańce. Faktycznie wyglądało na to, że ktoś plądrował kościół w jakimś zaiste bezrozumnym szaleństwie.

Ksiądz uderzył plecami o surowe, zabłocone deski podłogi. Norman ogłuszył go szybko, realizując swój plan. Niezbyt mocno, ale tak, aby dać sobie chwilę. Drzwi do kościoła były dość solidne, a jedna ława wystarczyła, aby podeprzeć klamkę. Dufris szybko znalazł drugie drzwi – prowadziły na zakrystię. Bystre oczy Normana wypatrzyły jakieś liny wiszące na belce stropowej zaraz za ołtarzem, oraz plamy krwi i ślady pośpiesznego opatrywania – podarte sukno. Wszystko utytłane błotem i zdeptane ciężkimi podeszwami rybackich kamaszy.

Upewniwszy się, że na zakrystii nikogo nie ma, i zabezpieczywszy drzwi do niej w ten sam sposób Norman powrócił do księdza. W samą porę, bo duchowny właśnie zaczynał dawać znaki, że odzyskuje przytomność.

Wóz, albo przewóz. Teraz Dufris nie miał już wyjścia. Złamał prawo dopuszczając się czynnej napaści, porwania i łamiąc kilka innych przepisów. Jeśli ksiądz nie był w nic umoczony, i jeśli nie dogada się z nim po tym akcie przemocy, po przegranej sprawie w sądzie groziło Dufrisowi nawet dziesięć lat odsiadki, zważywszy na to, kim był wcześniej. Prawo zazwyczaj surowiej karało ludzi takich jak on, szczególnie w takich sprawach, gdzie być może właśnie ułatwiał ucieczkę mordercy.
Teraz nie miał już odwrotu. Musiał albo doprowadzić sprawę do końca, albo ją zatuszować, albo ... zaryzykować odsiadkę.

Ksiądz otworzył oczy. Przez chwilę jego wzrok był mętny i półprzytomny, ale kiedy duchowny odzyskał jasność zmysłów, jego spojrzenie stało się przez moment straszne. Na pewno nie było w nim nic chrześcijańskiego, lecz raczej jakieś okrucieństwo. Potem ksiądz jęknął, aż nazbyt teatralnie i spojrzał na Dufrisa z nieco zbyt teatralnym zdumieniem.

- Dlaczego mnie pan uderzył? – zajęczał przeciągle.
 
Armiel jest offline