Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-08-2011, 07:42   #111
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN, SAMANTHA HALLIWELL

Decyzja Solomona nieco zmieniła plany Jamesa. Nie mógł juz podkraść się do konia i jadąc na nim ściągnąć uwagę szalonych kultystów na siebie. Obie kobiety potrzebowały jego wsparcia, jego męskiego ramienia w drodze do domu Mirandy.
Samantha nadal wydawała się czymś mocno poruszona, a rany Judith mogły przecież przypomnieć o sobie w najmniej oczekiwanym momencie. Właśnie dlatego musiał towarzyszyć obu damom. Bo tego po prosty wymagał od mężczyzny niepisany kodeks postępowania.

Jako, że tłumek zgromadził się przed wejściem do plebani, droga przez główny dziedziniec nie wchodziła w rachubę. Musieli obejść kościół, skorzystać z drogi krzakami i polami, czy nawet krawędzią nieodległego lasu. Pogoda – do tej pory ich wielki przeciwnik, stała się teraz sprzymierzeńcem. Co prawda ulewa nadal przeszkadzała w szybkim poruszaniu się, ale tym razem również strugi deszczu dawały ukrycie przed niepożądanym wzrokiem i zagłuszały odgłosy ich ucieczki.

Kiedy Solomon z błyskiem w oczach ruszył do plebanii, wybierając drogę od tyłu, James, Judith i Samantha ruszyli w stronę chaszczy okalających tereny przy kościele.

Szybko mieli pożałować tej decyzji.




NORMAN DUFRIS


- Nazywam się Norman Dufris! – krzyknął głośno przekrzykując wiatr i deszcz – Jestem z bostońskiego biura śledczego! Proszę się natychmiast zatrzymać, albo otworzę ogień!

Czy widok rewolweru w rękach, czy też słowa Normana podziałały nieco na zgromadzonych ludzi – nie wiadomo. W każdym bądź razie Norman mógł im się teraz lepiej przyjrzeć. Było ich dziewięcioro – sami mężczyźni - poza księdzem Malcolmem, którego poznał na herbacie. Większość miała na sobie sztormiaki, poza kilkoma osobami noszącymi jakieś dziwne, przypominające szlafroki szaty. Podobną miał na sobie duchowny. Przypominała wielkie, czerwone oko, czy też koło opisane dwoma łukami.


Na widok Normana duchowny zatrzymał się zdziwiony. Wycelowana w jego pierś broń nie robiła na nim wrażenia.

- Dobrze, że pan jest! – wykrzyknął ksiądz patrząc jednocześnie w stronę idących za nim głosów.

Wiatr i deszcz cięły jego słowa.

- Ci miastowi zdewastowali mi kościół. Bałem się, że i mi zrobią krzywdę, więc pobiegłem po pomoc. Właśnie zastanawialiśmy się, co zrobić dalej, kiedy pan się zjawił.

Dopiero teraz wzrok duchownego spoczął na zabłoconym kształcie w sztormiaku. Podobnie, jak i Dufris ksiądz rozpoznał twarz.

- Boże! – wykrzyknął. – To Richard! Zabili Richarda! Mordercy!

Malcom oderwał wzrok od trupa z poderżniętym gardłem.

- Pomoże mi pan ich powstrzymać? – zapytał. – Oni chyba ubzdurali sobie, że w Bass Harbor znajduje się jakiś skarb i, jak pan widzi, nie cofną się przed niczym, dosłownie niczym, by go znaleźć. Najpierw świętokradztwo! To dlatego tak im zależało na obejrzeniu kościoła! Bandyci! A teraz .... morderstwo!

Gdyby gniew tłumu można było mierzyć na funty to .... właśnie. Norman poczuł się nieswojo obserwując zbieraninę rybaków. Poza księdzem nikt się nie odzywał. A ich emocje nie odbiegały od tych, jakie zazwyczaj okazywały ich połowy. Byli za spokojni. Za cisi. Za bardzo zdominowani przez duchownego.

Niby wszystko było w porządku, ale zawodowy brzęczyk w głowie Normana terkotał na pełnych obrotach.



SOLOMON COLTHRUST


Solomon nie czekał, aż James i panie znikną mu z oczu. Każda chwila była cenna. Pochylony ruszył w stronę tylnej ściany budynku przyglądając się oknom. Były pozamykane i zaciągnięto na nich okiennice. Przed sztormem, lub z innych powodów.
Colthrust wiedział, że aby dostać się do środka, będzie zmuszony wyłamać którąś z okiennic i potem zapewne wybić szybę. Na szczęście dla niego ulewa na pewno zdoła zagłuszyć tego typu operację.

Były żołnierz przypadł do muru przy jednym z okien i chwilę poświęcił na nasłuchiwanie odgłosów dobiegających ze środka. Nic to jednak nie dało. Słyszał jedynie chlust lejącej się z dachu wody i deszczu zalewającego nie tak odległy las.

Nie tracił więcej czasu. Wyłamał deski okiennic, co wymagało pomocy kolby rewolweru i podważenia zardzewiałych zawiasów, a potem tym samym narzędziem wybił szyby, dokładnie oczyszczając otwór tak, by mógł potem wejść do środka.
Ostrożnie, kuląc ciało, sforsował przeszkodę i znalazł się w wąskim pokoiku, który zdradziecki duchowny oferował dziewczynom. Na tapczanie nadal leżały notatki Judith i Lucy. Samej jednak kuzynki nigdzie nie widział.

Ostrożnie zajrzał do salonu, w którym Malcolm raczył ich herbatką. To, co zobaczył spowodowało, że jego oczy zrobiły się nieco większe.

Na podłodze leżało jakieś ciało. Ale nie była to kuzynka Lucy, tylko jakiś mężczyzna w wełnianym swetrze.

Solomona uratował jedynie przypadek. Odturlał się w bok, mierząc z pistoletu w stronę, gdzie wyczuł gwałtowne poruszenie. Panował nad sobą na tyle, by nie nacisnąć spustu. Z dwóch powodów – strzał na pewno usłyszeliby ludzie przed domem no i drugi – to mogła być Lucy.

I była.

W ręku trzymała głęboki, poręczny rondel, którym o mało nie ogłuszyła Solomona. Na jej twarzy malowały się różne emocje: determinacja, strach, konsternacja, zdziwienie i ulga, kiedy poznała kuzyna.

- Solomon – szepnęła. – Musimy się stąd zbierać. Oni mają resztę. Sam, Judith, Jamesa. Słyszałam coś, że chcą ich złożyć w ofierze.

- Są już bezpieczni. Mam plan. – odpowiedział Solomon - Uciekamy stąd. Słuchaj uważnie.



JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN, SAMANTHA HALLIWELL


Szybko pożałowali decyzji ucieczki przez opłotki. Krzaki boleśnie chłostały ich ciała, a nogi grzęzły w błocie. Nie raz i nie dwa stopy ślizgały się na zdradliwym terenie, a kiedy opuścili krzaki i wyszli na otwarty teren wiatr dmący od oceanu o mało ich nie wywrócił.
Przez ulewę nie widzieli już wieży kościoła, ale to był dobry znak. Nikt też nie mógł ich zobaczyć stamtąd.
W końcu ich stopy trafiły na ubitą ścieżkę, a ona do Bass Harbor. Poznali domy, które wyłoniły się z deszczu. Byli na tej samej drodze, którą dzień wcześniej wyruszyli do domu wynajmowanego przez profesora.

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i miną opuszczoną w pośpiechu tawernę, a potem ujrzą dom Mirandy. Jeszcze nie tak dawno szli obok niego w stronę kościoła, a James z takim poświęceniem targał obraz płonącej sowy. Cóż za ironia losu. Płótno zostało na plebani, którą Solomon zamierzał podpalić. Wtedy sowa faktycznie stanie się ognistym ptakiem. Jeśli nawet obraz skrywał jakiś sekret, w co tak bardzo chciał uwierzyć James, to zabiorą go płomienie. A notatki Lucy i Judith, a ich osobiste rzeczy, które zanieśli do plebani. Przecież Solomon nie da rady zabrać wszystkiego. Jeśli wznieci duży pożar, lub ten wyrwie się spod kontroli stracą najcenniejsze rzeczy, które wszak zabrali ze sobą licząc na to, że u księdza znajdą bezpieczną przystań. Może nieco zbyt pochopnie zgodzili się na plan Solomona. Cóż. Jeśli nawet, to zapewne juz wprowadził go w życie i nie byli w stanie nic z tym zrobić.

Już widzieli dom nauczycielki. Jeszcze kilkanaście sekund i dotrą do niego.


SOLOMON COLTHRUST


- Oszalałeś! – syknęła Lucy wysłuchując szybkiej relacji Solomona.

- Jeśli podpalisz plebanię, wezmą cię za podpalacza. Obudź się! Jeśli uciekniemy s tej wyspy zostawiając za sobą nie daj Boże trupy czy spalone domy, żaden sąd nie uwierzy nam w naszą historię. Z ofiar staniemy się sprawcami. Za podpalenie wlepią ci z dziesięć lat. A jak zostawisz tego nieprzytomnego człowieka w płomieniach to nawet stryczek! Nie jesteś na froncie! Tutaj takie czyny nazywa się nie bohaterstwem, lecz zbrodnią.

Pokręciła głową, zdumiona planem Solomona.

- Ja zabieram, co najważniejsze i uciekam w las. Spróbuję dotrzeć do Somesville i wezwać jakąś pomoc. To tylko trzydzieści mil stąd. Dojdę około północy. Chyba, że uda mi się odzyskać konia. Wtedy dojadę jeszcze przed zmrokiem.

Przeszła nad ciałem nieprzytomnego rybaka i gorączkowymi ruchami zaczęła zbierać notatki z drugiego pokoju.

- Ty wracaj do reszty i powiedz im o moich planach. Przeczekajcie gdzieś do mojego powrotu i nie róbcie niczego niezgodnego z prawem. Co ty na taki plan?

Mówiła ściszonym głosem. Solomon wpatrywał się w kuzynkę Lucy, w lampę naftową stojącą na stole w kuchni, na ogłuszonego mężczyznę, który lada moment na pewno się ocknie, w ponure wnętrze plebani. Różne potrzeby walczyły w jego duszy. A jedna potrzeba mroczniejsza od drugiej.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 21-08-2011 o 07:45.
Armiel jest offline  
Stary 27-08-2011, 16:48   #112
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Niby wszystko było w porządku, ale zawodowy brzęczyk w głowie Normana terkotał na pełnych obrotach. Czerwono oko łypało na niego z gnących się pod wpływem wiatru szlafroków rybaków. Dziewięć postaci nieruchomo wyczekiwało jego reakcji. Jednak nawet ksiądz mimo oburzenia w słowach, nie zdawał się zdradzać większych nerwów.
- Gdzie jest konstabl Wright? - zapytał w końcu nadal mierząc do księdza.
- A bo ja wiem. Sam chciałbym to wiedzieć! Popełniono tutaj zbrodnię! Morderstwo! I to być może popełnili ją ludzie, których pan tutaj przyprowadził!
Ton głosu księdza był ostry, oskarżycielski. Co więcej, Norman podejrzewał, że ksiądz wcale nie mijał się z prawdą. Tłum za jego plecami zaszemrał gniewnie. Sytuacja była napięta.

- Kto by tego nie dokonał, to nie jest to pierwsze morderstwo, które tu popełniono więc niech ksiądz nie ciska oskarżeń! - odparował prędko i równie oskarżycielsko. Niezbyt jednak pewnie i nerwy zagrały na jego głosie jak na kamertonie. Tłum nie zmienił nastawienia. Nie było szansy, żeby zmienił. Posępni rybacy wpatrywali się w niego groźnie - Evansowie twierdzą, że to wam ludzie odbiło, a nie miastowym i gdybym bardziej ufał tym szmuglerom niż księdzu, to by w ogóle tej rozmowy nie było!

- Evansowie! - zaśmiał się ksiądz złowieszczo. - Evansowie! Toż to bezbożnicy! A miastowi zdemolowali kościół! Niech pan pójdzie z nami i zobaczy.

Po ostatnim zdaniu spojrzał dziwnie na rybaków. Jakby chciał im coś w ten sposób przekazać. Dać jakiś niezrozumiały sygnał.
To było takie pewne, takie widoczne. Te szaty, te spojrzenia. Dlaczego nie chciał w to uwierzyć? W kult, który zrodził się na podwalinach naukowych prac jakiegoś profesora. W kult, który gotowy jest go zaraz zabić. Niech pan pójdzie z nami i zobaczy.” Sztuczka stara jak świat. Ci ludzie nie szukali wyjaśnień i bezpieczeństwa. Dlaczego więc Norman chciał się mimo wszystko przekonać, że tak nie jest. Że we wnętrzu kościoła znajdzie zabarykadowanych miastowych, którzy nie cofną się przed niczym. Natarczywego w słowach Walkera za nic mającego jakichś tam zapyziałych wieśniaków z Maine. Nadgorliwego Colthrusta, który zabija bezwzględnie i skutecznie. Efemeryczną pannę Halliwell pozornie bezbronną i zagubioną, a w istocie za wszystko odpowiedzialną jak twierdził Johnny. No i pannę Donovan. Piękną niby-reporterkę, która przez swą nieudolność została zmuszona do szukania skarbów na podstawie urywków informacji. Wszystko pasowało. Wystarczyło chcieć w to uwierzyć. I w dodatku było zupełnie naturalne. Jak ludzka chciwość na całym świecie… Nie było w tym krwiożerczej ciemności… Chciał wejść do kościoła… Evans, czy Malcolm? Ksiądz, czy szmugler? Do diabła...

- Dobrze... Pójdę. Ale sam. Odsuńcie się.

- O nie, panie Dufris! -
ksiądz nie wychodził z roli. Szmugler więc. Chwilowo. Ksiądz mimo wymierzonej w niego broni nie bał się wystraszonego mężczyzny, który mógł zwyczajnie zastrzelić. Wiedział, że Norman nie zaryzykuje. Że rybacy go zabiją, jeśli pierwszy zaatakuje. To nie był chrześcijanin… Rozmowa skończyła się zanim Norman w ogóle kazał im się zatrzymać. Trzeba było się czym prędzej oddalić od tych ludzi. Niech zajmą się tym, czym wcześniej - pan ich do mnie przyprowadził! Nie mam pewności, czy nie jest pan z nimi w zmowie! Nie znam pana, a mieszkam tu już jakiś czas.

- I pewnie mam jeszcze iść przodem? Nie. Ja księdza też nie znam. Zamierzam poszukać konstabla – skłamał - On się powinien tym zająć. I księdzu radzę to samo.
Nie spuszczając wzroku z księdza i rybaków zaczął powoli wycofywać się tyłem.

Przez chwilę wydawało się, że ksiądz każe swoim wyznawcą rzucić się w stronę Dufrisa, ale w końcu pochłonęła go i tłumek rybaków ściana deszczu. Zatrzymał się i przez chwilę bacznie się w nią wpatrywał wyczekując sylwetek rybaków. Nikt jednak nie nadchodził. Na powrót więc ruszył drogą ku kościołowi. Być może miastowi nie mieli najszczerszych zamiarów, ale spośród nich, Evansów i księdza, ten ostatni zostawiał najmniej wątpliwości.

Zboczył z dróżki i wszedł na kościelną posesję od strony ogródka ze słonecznikami. Rybacy w tym czasie wpadli do kościoła. Słychać było pokrzykiwania i głosy. Głównie księdza. Jak komenderował resztą. On pierwszy też wyszedł z kościoła. Ręką wskazywał rybakom kolejne kierunki do przeszukania. Szopa z narzędziami, zbocze prowadzące do klifu, dobudówka, a nawet las. Słuchali bez szemrania. Sam ksiądz został na środku posesji z zaledwie jednym rybakiem uzbrojonym jako jeden z niewielu w wiatrówkę. To było to. Szansa. Ksiądz nie był Brucem. Nie mógł być taki sam. Za to wiedział więcej. Niż Evans, niż miastowi… I rządził rybakami…
Odczepił jedną z poluzowanych sztachet płotu i wybrał sobie z ziemi jakiś dobry do rzucenia kamień. Manewr miał być klasyczny. Rzut o dach kościoła. Hałas zwraca uwagę księdza i rybaka. Piętnaście metrów. Sprint i ogłuszenie sztachetą rybaka. A potem wepchnięcie księdza do kościoła i zabarykadowanie się w nim. Tylko tak dowie się co tu się wydarzyło. Chyba, że Evans kłamał… Cholera…

Kamień poszybował przez smugi deszczu i z tupotem uderzył o dach kościoła.

Teraz!
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 27-08-2011, 19:35   #113
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Dostanie się do domu wielebnego okazało się dość proste dla doświadczonego żołnierza. Co prawda tylko jeden nie rozważny ruch dzielił go od postrzelenia swojej kuzynki, gdy już znalazł się w środku, jednak na szczęście rozpoznał ją. Lucy radziła sobie całkiem nieźle, zapewne uciekłaby nawet i bez jego pomocy, jednak teraz, gdy się zjawił powinno być łatwiej. Kobieta stanowczo zareagowała na plan Solomona, być może rzeczywiście przesadził? Przekroczyłby pewną barierę i nie byłoby już odwrotu. Z drugiej strony wciąż walczył z ogromną pokusą spalenia tego miejsca, nawet z tym miejscowym w środku. Bo dlaczego nie? Wielebny spoił ich jakimś wywarem, wraz ze swoimi ludźmi uwięził jego towarzyszy, zranił Judith i kto wie co planował zrobić z Jamesem i Samanthą. Gniew zaczynał płonąć w nim na nowo, jednak udało mu się zachować spokój. Musieli ustalić plan działania.

- Ty wracaj do reszty i powiedz im o moich planach. Przeczekajcie gdzieś do mojego powrotu i nie róbcie niczego niezgodnego z prawem. Co ty na taki plan? - spytała Lucy.

- To szaleństwo! Chcesz sama tam jechać?! - rzucił ostro mocno oburzony.

- Już tutaj przyjechałam - odparła - Raz przybyłam tę drogę. Sama, Solomonie. Ale jeśli chcesz mi towarzyszyć, nie mam nic przeciwko temu

- To bez sensu i tak musimy powiadomić pozostałych, nie zostawię cię samej, ale ich również nie mogę.
- Zmarszczył czoło i wyglądało na to, że myśli nad jakimś rozwiązaniem.

- To powiadomimy ich i dacie mi działać - zaproponowała zniecierpliwiona - Ktoś musi się dowiedzieć co, u licha ciężkiego, tutaj się wyprawia. O szaleńcach i trucicielach.

- Myślisz, że ja tego nie chcę? - znów nieco ostrzej zapytał - Tkwię w tym bagnie dłużej, widziałem rzeczy, które nawet mi się nie śniły, Lucy. Adrian wmieszał się w coś co go przerastało. Przerasta także nas.

- Mów za siebie, Solomon. Może ty widziałeś piekło na wojnie, ale ja spoglądałam już raz w oblicze pierwotnego zła. Gdyby nie pomoc Adriana zapewne nigdy nie doszłabym do siebie.


Solomon zrobił krok do tyłu i zmierzył kuzynkę wzrokiem, jej wyznanie mocno go zaskoczyło i nawet nie starał się tego ukryć. Nie podobało mu się to co słyszał, to że Lucy parała się czymś czym nie powinna. Podobnie jak Adrian. Co się stało z tymi ludźmi? Gdzie zaprowadziła ich ciekawość? Dlaczego Willbury zostawił im tak mało informacji? Napisał by wystrzegać się miejscowych, ale to akurat nie dokładnie odzwierciedlało zagrożenie jakie za sobą nieśli. Solomon był żołnierzem, nie uczonym, nie mógł rozszyfrować notatek krewniaka ani tym bardziej dobrze ich wykorzystać. W takiej chwili miał wrażenie, że nadaje się tylko do przelewania krwi.

- Więc - zaczął niepewnie - Adrian nie pierwszy raz to robił, tak?

- Nie on. Ja
- poprawiła go kuzynka.

- Jeszcze ciekawiej. Dlaczego igraliście z czymś takim? Adrian nie zostawił nam zbyt wiele informacji.

- Powtarzam Solomonie. Ja. Nie on. I nie tutaj. To było w 1917 roku w Nowym Meksyku. Nie ma związku z tą sprawą
- twardo tkwiła przy swoim Lucy.

- A co tutaj robił? - warknął - Jak to nazwiesz? Wycieczką krajoznawczą?

Domyślał się w końcu, że Adrian też zaczął czynić coś podobnego. Lucy chyba też powinna to wiedzieć, Willbury natknął się na pierwotne zło. Dlatego zginął, opowieści o jego zgodnie można było włożyć między bajki. Został zamordowany i teraz Solomon był już tego pewien. Być może przez sztuczki wielebnego albo też pofatygowały się do niego pierwotne demony.

- Prowadził swoje badania. Na temat zakazanej wiary. Zakazanego kultu - starała mu się wyjaśnić - Brakującego ogniwa w jego teorii dotyczącej wierzeń Indian Ameryki Północnej. To naprawdę nie czas na wykład.

- Jak widać nie wszystkim się one podobały - rzekł bardziej do siebie niż do kuzynki - W porządku, Lucy, przekradniemy się w bezpieczne miejsce i podejmiemy wtedy decyzję. Ale będzie musiała powiedzieć nam więcej.

- Tyle co wiem, Solomon. Tyle co wiem.

Colthrust przystanął przy jednym z okien, delikatnie wyjrzał tak by nie zwrócić niczyjej uwagi. Grupka wielebnego wciąż tkwiła w tym samym miejscu jednak tym razem był tam ktoś jeszcze. Solomon kojarzył posturę tego człowieka. To mógł być Norman Duffris! W głowie już pojawiło mu się oskarżenie, uznające go za winnego konszachtów z księdzem. Z każdą sekundą był jednak coraz mniej pewny kogo tak naprawdę widzi, mógł się mylić. Przestało to mieć znaczenie, gdy zdał sobie sprawę, że ów mężczyzna celuje do nich z pistoletu. Dyskutowali kilka chwil, aż wreszcie postać zaczęła się wycofywać, a podopieczni wielebnego ruszyli w kierunku kościoła.

- Zadowolę się tym. Zabierzemy nasze rzeczy, może razem wyciągniemy coś z notatek - powiedział Solomon i szybko zabrał się do pakowania, nie omieszkał również zabrać torebeczki należącej do Sam, choć ciężko powiedzieć czemu ją zgarnął.

- Miałam taki zamiar. Wyjdziemy oknem - stwierdziła Lucy.

Solomon skinął głową i uśmiechnął się. Jego kuzynka była twardą kobietą i wiedziała co robić. Oboje ruszyli do wybitego przez Colthrusta okna, żołnierz pomógł jej przedostać się na zewnątrz. Teraz musieli tylko udać się do domu Mirandy, trzymanie się cienia i ciche przemieszczanie miało być kluczem do sukcesu. Lada moment wielebny mógł wyskoczyć z kościoła i rozpocząć poszukiwania. Musieli być szybcy. Poza tym przy aktualnej pogodzie i umiejętnościach rybaków mieli spore szanse, że ich nie wytropią. Żeby szybko przeszukać Bass Harbor i okolicę musieliby się rozdzielić, a to również działałoby na korzyść Solomona i Lucy. Czym prędzej ruszyli do domu Mirandy.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 27-08-2011, 20:23   #114
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN, SAMANTHA HALLIWELL

Ciepła kawa przyjemnie pobudzała zmysły, rozgrzewała ciało i umysł. Szelest papierów i odgłosy nawałnicy za oknami przez chwilę były jedynymi dźwiękami wypełniającymi ciszę domu. Prądu nie było. Najwyraźniej nikt nie naprawił zerwanych przez sztorm sieci, lecz wnętrze domu przyjemnie oświetlały lampy naftowe. Mieszkańcy Bass Harbor najwyraźniej przywykli do braku elektryczności i byli przygotowani na wypadek tego typu zdarzeń. Chociaż może nie do końca tego typu.
Trójka przyjezdnych cieszyła się na swój sposób tą chwilą wytchnienia od koszmaru, w jakim przyszło im się zagłębić.



SOLOMON COLTHRUST


Solomon i Lucy zebrali notatki profesora Willburyego i Judith i najszybciej, jak to było możliwe wydostali się przez okno na zewnątrz, ponownie zanurzając w ulewie. Dom księdza od lasu oddzielał niewielki dystans i uciekinierzy przeszli go najszybciej, jak potrafili.
Prowadził Solomon, bo jako jedyny znal trochę teren.
Szli na granicy lasu i otwartej przestrzeni, licząc na to, że ściana deszczu ukryje ich przed oczami ewentualnego pościgu. Kiedy już oddalili się na odpowiednią odległość Solomon skręcił w stronę Bass Harbor.
W kilka chwil później, przemoczeni do suchej nitki, znaleźli się na jednej z bocznych ulic, pomiędzy drewnianymi domostwami, które wyglądały na opuszczone.
Świst wichury i łoskot fal rozbijających się o skały nie dalej niż dwieście metrów od nich zagłuszał właściwie wszystko. W takich warunkach żadne zmysły nie ostrzegłyby ich, gdyby gdzieś próbowano zastawić na nich pułapkę.
Poruszali się jednak wyjątkowo ostrożnie, trzymając blisko ścian budynków, co dawało częściową osłonę zarówno przed wiatrem i deszczem, jak też przed niepożądanymi obserwatorami.
Po chwili pukali już do domu z pomalowaną na żółto werandą. Domu Mirandy, jak pamiętał Solomon.

Po chwili ostrożny do granic paranoi James Walker otworzył im drzwi i owiał ich zapach mocnej kawy, ciepło kominka. Byli bezpieczni. Pytanie – jak długo?




NORMAN DUFRIS


Przynajmniej ten raz deszcz był sprzymierzeńcem Normana. Zagłuszył jego kroki i po części skrył przed wzrokiem księdza Malcolma jak i jego pomagiera, którzy całą swoją uwagę skierowali na toczący się po spadzistym dachu kościoła kamień.

Wyrwana z płotu deska spisała się na medal. Cios był tak silny, że rybak padł w błoto niemal bez jęku, a zaimprowizowana broń pękła na pół. Norman wpadł na księdza z impetem i korzystając ze swojego wyszkolenia wepchnął go do kościoła.

Wnętrze domu Bożego było nie tylko skromne, ale wyglądało tak, jakby przetoczył się przez nie tajfun. Huragan, który nie oszczędził nawet ławek. Całe wyposażenie kościoła leżało porozrzucane wokół w chaotyczny sposób – świece, lichtarze, ławki, poniszczone modlitewniki i różańce. Faktycznie wyglądało na to, że ktoś plądrował kościół w jakimś zaiste bezrozumnym szaleństwie.

Ksiądz uderzył plecami o surowe, zabłocone deski podłogi. Norman ogłuszył go szybko, realizując swój plan. Niezbyt mocno, ale tak, aby dać sobie chwilę. Drzwi do kościoła były dość solidne, a jedna ława wystarczyła, aby podeprzeć klamkę. Dufris szybko znalazł drugie drzwi – prowadziły na zakrystię. Bystre oczy Normana wypatrzyły jakieś liny wiszące na belce stropowej zaraz za ołtarzem, oraz plamy krwi i ślady pośpiesznego opatrywania – podarte sukno. Wszystko utytłane błotem i zdeptane ciężkimi podeszwami rybackich kamaszy.

Upewniwszy się, że na zakrystii nikogo nie ma, i zabezpieczywszy drzwi do niej w ten sam sposób Norman powrócił do księdza. W samą porę, bo duchowny właśnie zaczynał dawać znaki, że odzyskuje przytomność.

Wóz, albo przewóz. Teraz Dufris nie miał już wyjścia. Złamał prawo dopuszczając się czynnej napaści, porwania i łamiąc kilka innych przepisów. Jeśli ksiądz nie był w nic umoczony, i jeśli nie dogada się z nim po tym akcie przemocy, po przegranej sprawie w sądzie groziło Dufrisowi nawet dziesięć lat odsiadki, zważywszy na to, kim był wcześniej. Prawo zazwyczaj surowiej karało ludzi takich jak on, szczególnie w takich sprawach, gdzie być może właśnie ułatwiał ucieczkę mordercy.
Teraz nie miał już odwrotu. Musiał albo doprowadzić sprawę do końca, albo ją zatuszować, albo ... zaryzykować odsiadkę.

Ksiądz otworzył oczy. Przez chwilę jego wzrok był mętny i półprzytomny, ale kiedy duchowny odzyskał jasność zmysłów, jego spojrzenie stało się przez moment straszne. Na pewno nie było w nim nic chrześcijańskiego, lecz raczej jakieś okrucieństwo. Potem ksiądz jęknął, aż nazbyt teatralnie i spojrzał na Dufrisa z nieco zbyt teatralnym zdumieniem.

- Dlaczego mnie pan uderzył? – zajęczał przeciągle.
 
Armiel jest offline  
Stary 30-08-2011, 11:31   #115
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
W zniszczonej nawie głównej panowała względna cisza. Deszcz nadal był wyczuwalny, ale stary kościelny dach mimo iż przeciekający dość dobrze go wygłuszał, zostawiając w tle tylko monotonny szum. Ślady krwi budziły obawy. Żaden z rybaków nie wyglądał na rannego. Ksiądz tak samo. Miastowi więc? I po co te liny za ołtarzem?

Ksiądz syknął boleśnie starając się podnieść z desek na które został rzucony i odwracając tym samym uwagę młodego agenta od otoczenia. Norman ściągnął sztormiak i rzucił go na jedną z przewróconych ław. Był cały mokry. Zupełnie jednak nie zwracał na to uwagi. Podniósł rękę na sługę bożego w samym kościele. Winnego, czy nie, fakt ten dudnił w jego głowie głośno i nieprzyjemnie. Konsekwencji prawnych nie bał się. Znał swoją motywację. Była słuszna. Tak jak decyzja. Prawo więc musi być bo jego stronie. To co go bolało to wydźwięk moralny. Roznosił się po jego ustach jak smak szkolnego tranu.

- Dlaczego mnie pan uderzył? – zajęczał przeciągle kaznodzieja.

- Bo mnie ksiądz okłamał - odrzekł szybko wpatrując się w mężczyznę w heretyckiej sutannie. Gniew bożego sługi był jasny i skrywany równie nieudolnie co jego głęboka wiara - Bo giną tu ludzie i ksiądz coś wie na ten temat. A najbardziej, żeby powstrzymać lincz, który ksiądz szykuje dla miastowych. Mordercy, czy nie, to sprawa policji i nikt nie bedzie w Bass urządzał samosądów! A teraz proszę mi wszystko powiedzieć. Co to za... bluźniercze ubrania? Znam Biblię jak każdy katolik i nie przypominam sobie jakiejkolwiek wzmianki o tych pogańskich symbolach.

- Puść mnie, Dufris. Porozmawiamy normalnie.

- Tu też możemy rozmawiać normalnie. Puścić księdza nie mogą. Ma ksiądz zbyt duży wpływ na mieszkańców Bass.

- To przynajmniej usiądźmy.

- Dobrze.
- Nie spuszczając z księdza oka, Norman postawił do pionu dwie kościelne ławki. Jedną naprzeciwko drugiej. Usiadł na tej skierowanej przodem do frontowych drzwi kościoła, pokazując księdzu by uczynił to samo na przeciwległej - Teraz słucham.

- Tutaj nie ma o czym rozmawiać. Jeśli działa pan jako policjant, proszę o adwokata. Jeśli nie jako policjant, proszę mi to wyraźnie powiedzieć. Konstytucja zezwala mi na obronę mojej ziemi i mojego mienia przed uzbrojonym napastnikiem, takim jak pan, czy tamta szajka z miasta.


- Niech mnie ksiądz nie uczy prawa. Tym bardziej gdy ono księdzu nie przysługuje. Zgodnie z konstytucją i prawem kanonicznym żaden przybytek nie jest mieniem, ani ziemią pełniącego tam posługę duchownego. Bronić jej może każdy wierny. Tym bardziej w obliczu możliwości popełnienia na niej samosądu.

Ksiądz zmrużył oczy. Westchnął ponownie.
- Nie stawaj na drodze sił, których nie pojmujesz, człowieku! - zagrzmiał wystudiowanym głosem, jak na kazaniu

- Jakich sił?

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu. Ksiądz nie odpowiadał. Norman widział jak na jego twarzy maluje się mieszanka nieokreślonych grymasów. Zagniewany pasterz i okrutny heretyk w jednym.

- Jakich sił?! - powtórzył. Nie mógł ukryć napięcia. Ale musiał wiedzieć. Po tym co zobaczył, musiał.

- Sił starszych niż rodzaj ludzki. Dużo starszych.

- Piekło? Sprzedał ksiądz duszę diabłu?

- Kto mówi o piekle -
zaśmiał się. - Kto mówi o piekle...

Ksiądz spojrzał Normanowi w oczy. Przez chwilę Dufris miał wrażenie, że oczy te stają się czarnymi studniami bez dna. Studniami, które zasysają jego zmysły, jego wolę, jego opór. Trwało to jednak ułamki sekund. Kropla wody z włosów spłynęła Dufrisowi do oczu. Zamrugał i wrażenie znikło.

- A o czym ksiądz mówi? - spytał Norman nie do końca świadomy tego co przed sekundą zaszło. Czuł się jakby z każdym kolejnym pytaniem zbliżał się do czegoś czego w całym życiu sobie nie wyobrażał. Jakby przybliżał twarz do dziwnego lustra, po którego drugiej stronie jest coś... niepokojącego... niepoznanego.

- O potędze, która może uratować Bass. O potędze, która nie jest obojętna na los mieszkających w niej ludzi. O potędze, która może ochronić nas przed ciemnością - Dufris odnosił wrażenie, że w duchownym puściła jakaś tama. Że słowa wylewają się z niego, niczym spieniona woda przez pękniętą zaporę - Chcesz chyba ocalić Bass? Chcesz, prawda?

- Przed ciemnością? Przecież to ksiądz ją sprowadził do Bass! Razem z profesorem Wilburem pewnie.

- Nie prawda! - zakrzyknął z pasją duchowny.

Norman aż wyprostował się na swojej ławie. Zaskoczony tym stwierdzeniem patrzył pytająco na księdza. Do tej pory kłamstwa księdza były mniej przekonywujące nawet niż te Evansa. Teraz... ten człowiek nie zostawiał wątpliwości, że wierzy w to co mówi.
- Skąd więc ciemność się wzięła?

- Profesor ... złamał prawo.

- To znaczy?

- Tylko potężny sojusznik ochroni nas przed złem. Złem które przyzwał profesor.


- Co to za zło? To które przyzwał... - obraz Bruce’a powrócił na ułamek sekundy przed oczy Normana...

- Nie wiem. Nie wiem.

- Widziałem ludzi opętanych przez ciemność. Konstabla... Jednego z bywalców Skarbu... Chcę pomóc Bass. Ale muszę wiedzieć więcej. Czym jest... ta ciemność? Skąd się wzięła? Ma ona coś wspólnego z tymi badaniami profesora? Tymi o kulturach pogańskich?

- Nie wiem, panie Dufris, ale mam swoją teorię. Chce ją pan poznać?


- Niech ksiądz mówi.

- Profesor przyjechał do Bass jakiś czas temu. Najpierw troszkę kręcił się po okolicy, blisko. Kontaktował się z bibliotekarką, z kilkoma innymi osobami, ze mną również. Wypytywał o historię Bass, o założycieli, o miejscowych Indian i opowieści. Rutyna. Potem jednak wynajął sobie przewodnika. Miejscowego chłopaka i zaczął zapuszczać się w okoliczne lasy, co nie podobało się Evansowi. Któregoś razu profesor wrócił sam. Mocno rozgorączkowany, bez chłopaka. Pomyśleliśmy, ze coś się stało, ale profesor nie mówił niczego. Wydawał się jakiś odmieniony, nawet chory. Miejscowi dobrzy ludzie szukali przewodnika, ale nigdzie go nie znaleźli. Bruce Wright planował aresztowanie profesora, ale w burzliwą noc ten wyszedł z domu do lasu i konstabl, znaczy posterunkowy, znalazł go w lesie na spacerze z psem. Nasz lekarz stwierdził zawał. A w kilka dni później, ci miejscowi przyjeżdżają do Bass i wypytują, jak profesor wcześniej. No i ciemność. Koszmary. To wszystko zaczęło się zaraz po zniknięciu przewodnika. Nie jestem detektywem, ale dla mnie w jakiś niepojęty sposób te sprawy się łączą.

Norman słuchał całej tej krótkiej opowieści w ciszy i skupieniu. Jeśli wierzyć księdzu, a nie widział na razie powodów do tego by robić, wszystko rzeczywiście zaczęło się od pojawienia się miastowych. Jakby ich obecność pobudziła coś co zaczął profesor. To by potwierdzało zresztą słowa młodego Evansa o czarnowłosej Halliwell. Szalony kult księdza był więc niejako odpowiedzią na przerażenie jakie powodowało prawdziwe zło u mieszkańców Bass. Na ciemność, którą profesor obudził w indiańskim lesie. Tę ciemność, która zaatakowała ich w hoteliku Virgillów i tę samą która zabiła latarnika. Która chce odciąć Bass od świata i pogrążyć je w sobie...
Ostatnia myśl jakoś sama się uformowała siłą rozpędu i być może trochę żarliwości księdza.
Wszystko jednak wskazywało ciemność na pierwszą przyczynę. Należało więc znaleźć miejsce gdzie się wszystko zaczęło... miejsce gdzie profesor mógł prowadzić badania pozostałości indiańskiej wioski. Resztki smętarza i kilka starych jak świat malowideł na kamieniach. Pamiętał je jak przez mgłę.
Spojrzał w oczy swego rozmówcy.

- I znalazł ksiądz rozwiązanie. Inne pogańskie bóstwo - Norman wskazał na heretyckie symbole na szacie duchownego

- To nie heretyckie bóstwo. To siła. Pierwotna i potężna. Szanowana także przez kościół. Jeden z jego aniołów.

- Pierwotna, potężna siła? Wiara powinna być księdza jedyną siłą. A nie jakiś obłęd, którym ksiądz mógł sprowokować miastowych do zabicia Ashleya i zdemolowania kościoła. Ja też na początku pomyślałem, że ciemność to księdza sprawa - Norman pokręcił głową. Po chwili wstał z ławy i zbliżył się do jednej z okiennic. Na zewnątrz nadal padał rzęsisty deszcz. Po rybakach jednak nie było nawet śladu. Pozostał tylko ten ogłuszony sztachetą - Ponadto prawo bardzo krzywo patrzy na dziwnie przebranych ludzi nawołujących do linczu. Pójdzie więc ksiądz teraz wraz ze mną na komisariat. Morderstwo należy bezzwłocznie zgłosić pozostałym tam funkcjonariuszom. Niech oni szukają miastowych.

Podszedł do drzwi wyjściowych odstawiając blokującą je ławę.
- Po drodze tylko zajrzymy do domu księdza. Panna Cantenberg nadal może tam być.

- Dobrze - zgodził się ponurym głosem duchowny. - Zrobimy tak, jak pan mówi.

***

Jedyne co znaleźli w domku księdza to ciało mężczyzny, którego ksiądz zidentyfikował jako jednego z rybaków. Zapewne też jednego z tych wiernych nowej wierze pasterza. Leżał nieprzytomny na podłodze. Poza tym widać było, że komuś zależało by nie wchodzić do domku frontem. Rozbite szkło leżało tu i ówdzie na drewnianej podłodze. Pan Walker więc, albo pan Colthrust ruszyli ratować kuzynkę Lucy przed rybackim kultem. Miastowi... Niepotrzebnie Colthrust zabił Ashleya. Niepotrzebnie. Księdza pewnie teraz nie da rady upilnować...
Na sam koniec przed opuszczeniem kościelnej posesji obaj z księdzem wtaszczyli ogłuszonego przez Normana rybaka do domku.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 30-08-2011 o 12:22.
Marrrt jest offline  
Stary 02-09-2011, 08:02   #116
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
James nacisnął na klamkę drzwi domku z żółtą werandą.

W środku powitało ich ciepło i światło oraz zapach świeżo zmielonej i zaparzonej kawy. Łobuz wybiegł z pokoju merdając radośnie ogonem.

- Kto tam?- wyraźnie dało się słyszeć wystraszony głos starszej pani, która miała zaopiekować się Mirandą.

- James Walker ze znajomymi pani Mirandy. - James odpowiedział z ulgą.

- Zapraszam, zapraszam, panie Walker. Musiał pan strasznie zmoknąć.

- Drobiazg. Jak się miewa chora? Doszła do siebie? - zapytał przechodząc w głąb domu za głosem, który dochodził z kuchni.

Starsza pani siedziała przy stole, z kubkiem parującej kawy w rękach. Na widok Jamesa i jego towarzyszek jej oczy rozszerzyły się z przestrachem.

- Boże miłosierny! - przysłoniła usta dłonią - Co im się stało?!

- Ktos chciał odebrać im życie droga pani. Mi również. Tak samo jak Mirandzie... – wyjasnił zdawkowo i poszedł do pokoju nauczycielki.

Miranda spała. Blada, spięta, niespokojna. Łobuz, który po wprowadzeniu gości, wrócił do swojej pani, ułożył się wygodnie w nogach. Walker wyszedł z sypialni nie budząc kobiety.

- Boże, Boże - załamywała w kuchni ręce sąsiadka. - Co też się z tym Bass dzieje. Co też my takiego zroblilśmy.

Samantha siedziała na krześle przyglądając się parującej kawie z kubka kobieciny i widać pragnienie wzięło górę nad lękiem. A było czego się bać. Wszak przed trzecią byli truci przez życzliwych miejscowych. Wzięła się więc za temat z innej strony.

- Czy mogę przygotować sobie kawę? Sama? - Dodała szybko udaremniając ewentualną ofertę pomocy.

- Oczywiście.

- Ja też poproszę Sam. - James wysilił się na blady uśmiech. - Bardzo mocną jeśli można.

Odwrócił wzrok od krzątającej się po kuchni ubłoconej i przemokniętej artystki z rozmazanym makijażem, który razem ze śladem od uderzenia konstabla powodował, że ciężko było uwierzyć, że pod tym wszystkim kryje się ta sama piękna dziewczyna, którą poznał w pociągu. Spojrzał na wylęknioną staruszkę.

- Tej pani trzeba założyć solidny opatrunek. - Wskazał głową na Judith. - Ma pani w domu apteczkę? Bandaże? Trzeba jej pomóc a nie wiem, gdzie Miranda trzyma takie artykuły.

- W łazience. Szafka nad umywalką, panie Walker - wyjaśniła leciwa dama.

Walker wyszedł do łazienki i sprawdził zawartość szafki odchylając lustro.

Było tego sporo. Bandaże, plastry, środki opatrunkowe i dezynfekujące, oraz niemała liczba fiolek z lekarstwami mogąca zaopatrzyć niewielką aptekę gdzieś na odludziu. Etykietki pokazywały, że lekarstwa pochodzą aż z Bar Harbor, a przepisał je doktor Gerthan czy jakoś tak podobnie.

- Dziękuję pani. - odpowiedział wychodząc z łazienki. - Judith, są opatrunki. Możemy zająć się twoimi obrażeniami. - zwrócił się do milczącej Donovan. - W Bar Harbor też jest medyk. Doktor Fisherman jak się okazuje nie jest jedynym fachowcem na wyspie. - rzekł oglądając buteleczki.



Kiedy nowy opatrunek zastąpił strzępy nasączone wodą i krwią usiał pod ścianą w oczekiwaniu na sam –nie-wiedział-co.

Siostrzenica Willburiego była spięta podczas gotowania. Wody.

- Dlaczego jeszcze nie ma Solomona! - Wyrzuciła z siebie - Już powinien tutaj być!

- Jak nie wróci za kwadrans, to pójdę po niego. - powiedział do Samanthy. - Musimy cierpliwie czekać. Co innego nam zostało...

Skinęła nieznacznie głową, i odetchnęła jakby te słowa przyniosły odrobinę ulgi jej nerwom.

Radosne szczekanie psa z pokoju w którym spała Miranda zaalarmowało siedzących w kuchni ludzi. Nim jednak ktoś zareagował z pokoju dało się słyszeć spokojny, ale radosny głos właścicielki domu.

- Łobuz. Przestań Łobuz. Zaślinisz mnie całą. No już dość, już dość.

Walker oczami dał do zrozumienia kobietom, że najlepiej byłoby żeby pierwszą twarzą, którą zobaczy Miranda była jednak niewiasta. Przecież nie spodziewała się towarzystwa w swoim domu. Tym bardziej męskiego. Do pokoju poszła starsza sąsiadka, dając gościom wzrokiem do zrozumienia, by poczekali. Najpewniej chciała wyjaśnić wszystko Mirandzie, nim pojawi się przed nią jakaś obca twarz. Po dłuższej chwili staruszka pojawiła się w kuchni z zatroskaną i poważną miną.

- Źle z nią - wzruszyła chudymi ramionami. - Chciałaby porozmawiać z krewnymi zmarłego profesora. Z panem także, panie Walker. Powiedziałam jej, ile pan dla niej zrobił. Biedaczka. Od kiedy jej mąż zaginał na morzu nie potrafi poukładać sobie życia. Czasami po kilka godzin wpatruje się z pirsu w ocean, licząc, że zobaczy gdzieś jego statek. A Malcolm to przecież taki drań był.

- Dziękuję. Pani wie jak bardzo niebezpiecznie jest teraz w wiosce. Najlepiej zamknąć się w domu i z niego nie wychodzić. Niedługo będzie zmierzchać a obawiam się, że nasze towarzystwo może panią narażać. Oprócz ciemności w Bass Harbor są jeszcze bardzo źli ludzie, którzy mogą zrobić pani krzywdę. - powiedział James staruszce zanim wszedł do pokoju Mirandy przepuszczając przodem jego towarzyszki.

- Żli ludzie w Bass? Młodzieńcze. Proszę się nie martwić. Oni nikomu nic nie zrobili i nie zrobią, jeśli chce pan znać moje zdanie. Potrafią tylko straszyć.

- Skoro tak pani mówi... Niech pani zapyta ranną kto ją ugodził nożem w piersi. - westchnął James. - Bo to nie była zjawa z ciemności. One tylko straszą nas póki co.

Kobiecina zbladła. Widać było, że mocno przeżywa słowa Jamesa i nie bardzo wie, jak na nie zareagować.

Samantha też podeszła do kobiety i powiedziała cicho:

- Nie chcieliśmy pani wystraszyć, ale zdecydowanie lepiej spodziewać się zła niż zostać przez nie zaskoczonym znienacka.

Potem ruszyła do sypialni gospodyni. Walker za nią zostawiając starszą panią.

Miranda już nie spała. Leżała pod kołdrą z głową podpartą przez wysoką poduszkę. Była blada. Ostatnie przeżycia, podobnie jak na przyjezdnych, naznaczyły jej oblicze strachem, smutkiem i troską.

Na widok gości jej twarz spiął grymas … żalu, może też gniewu. Trudno było powiedzieć. Raczej smutku.

- Czy możemy porozmawiać o waszym krewnym. O profesorze. Chyba wiem czego szukał w Bass. I co znalazł.

- Dzień dobry pani Mirando. - James ukłonił się. - Ogromnie cieszę się widzieć cię w lepszym zdrowiu. Zamieniamy się w słuch. - oznajmił.

- Szukał zapomnianego miejsca ceremonii starożytnego plemienia indian Adunbrali, Adunnacki czy jakoś tak. I chyba znalazł. Mam zamiar jutro rano udać się śladami profesora. Do skały cieni, czarnego drzewa i miejsca ceremoniałów, o które wypytywał profesor. Czy … - zająknęła się przez chwilę. - Czy zechce mi pan towarzyszyć?

- Zakładam, że pani już wie częściowo co się dzieje z wiosce. Czy aby to roztropne żeby tak się narażać? Myślę, że może bezpieczniej byłoby przekonać mieszkańców i poinformować świat na zewnątrz o tym co się tutaj dzieje. Sprowadzić fachowców, którzy zajmą się tym jak należy. Póki co oprócz ciemności na głowie Bass Harbor ma okultystów, którzy zaczynają składać ludzi w ofierze. Ja razem z tą panią - wskazał na Judith. - jesteśmy niedoszłymi ofiarami rytualnymi. Dowodami tego. Ksiądz Malcolm. - powiedział. - I część rybaków, zdają się być opętani. Wyznają jakiś krwiożerczy kult pogański. Boga morza. Z pewnością jest to kolejna rewelacja dla Pani...

- Przekonać mieszkańców? Sprowadzić fachowców? - zaśmiała się gorzko i słabo. - Kogo? Na najmniejszą wzmiankę o tym, co się tutaj dzieje, zostanie pan ubezwłasnowiolniony i zamkniąty w asylum, panie Walker.

Westchnęła ciężko i podjęła myśl, która malowała się na jej twarzy.

- Nie. Jeśli pan chce szukać pomocy na zewnątrz, czekając aż minie ten sztorm, jadąc do sam Bóg wie jakich miast, to może być za późno. To z czasem narasta. Z dnia na dzień miasteczko i mieszkańcy stają się coraz gorsi. A pogoda…. pogoda też nie jest naturalna. Myślę, że czas działa na naszą niekorzyść, panie Walker. Jeśli będziemy zwlekać… wszyscy umrzemy. Wszyscy w Bass. Dzieci, kobiety. Wszyscy.

Ostatnie zdanie powiedziała cicho, łamiącym się głosem ze strachu i żalu. Była bliska łez.

- Dobrze. Ja rozumiem pani obawy. Sam je przejawiam. Ale my nie znamy wyspy. Nie znamy jej mieszkańców. Prócz pani nie mamy żadnych sojuszników. Jesteśmy głodni. Zranieni. I depczą nam po piętach morderczy fanatycy. Co pani proponuje żebyśmy z tym wszystkim zrobili? Zbadać miejsce rytualne i co dalej? - zapytał. - Adrian badał i już go nie ma.

Westchnęła ciężko.

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ja nic nie insynuuję. Ale profesor wyszedł z przewodnikiem, a wrócił sam. Może …. Nie, przepraszam - załamała ręce. - Nie powinnam nawet tak myśleć. To był dobry i uprzejmy człowiek. Nie skrzywdziłby nikogo.

- To nie zostawia cienia wątpliwosci. - przytaknął James. - Adrian nie skrzywdziłby muchy.

- Przypomniałam sobie jeszcze jedno. Na trzy dni przed śmiercią spotkał się w Bar z rodziną Indian zamieszkujących miasteczko - Miranda zapanowała nad głosem i emocjami, ale w każdej chwili znów mogła stracić nad nimi kontrolę. - Z Johnem Złamanym Wiosłem. Nie wiem o czym rozmawiali, ale profesor wrócił podekscytowany. Pomagałam mu w tłumaczeniu dziennika Azariasza van der Ghrovera. Mój małżonek miał holenderskie korzenie i nauczyłam się tego języka, gdy go poznałam. Może właśnie rozmowa z Johnem i uważne przestudiowanie tych zapisków nam coś da? Może w tym kryje się sekret?

- Może. A czy imię Malcolm ma jakieś znaczenie większe dla mieszkańców? Stary Malcolm latarnik. Ksiądź Malcolm. No i pani zaginiony, zechce pani przyjąć kondolencje, małożnek? - zapytał.

- Nie sądzę - uśmiechnęła się łagodnie odzyskując na kilka chwil dobry humor. - Po prostu to przypadek. A duchowny nawet nie jest z Bas. A co do mojego męża. To stało się trzy lata temu. Już go opłakałam, chociaż czasami mam nadzieję, że nie zginął. Wszyscy jednak powtarzają, że to zdradliwe wody. Ja wierzę miejscowym rybakom. Znają się na oceanie jak nikt inny.

- Rozumiem. A pani nie urodziła się tutaj. Zgadłem?

- Tak. Zgadł pan, panie Walker. Urodziłam się w Bangor.

- Jeśli trzy lata temu to się stało, to myślę, że mógł być ofiarą zdradliwego morza, gdyż okazuje się chyba raczej, że wszystko zaczęło się w wiosce na gorsze zmieniać od czasu pojawienia się tego szarlatana Malcolma oraz śmierci Adriana. Dobrze wnioskuję?

- Myślę, ze to działo się już wcześniej - odpowiedziała spokojnym głosem. - Czy któreś z państwa mogłoby zajrzeć pod serwetkę wyściełającą dno tamtego sekretarzyka - wskazała dłonią zabytkowy mebel stojący w rogu sypialni. - To kopie kilku stron, które najbardziej zaciekawiły profesora.

Samantha wykonała polecenie nauczycielki i po chwili z nienagannądykcją czytała wszystkim zgromadzonym tajemnicze notatki, a przerywały jej tylko westchnienia Łobuza, który ułożył się na ziemi i oparł pysk na założonych jedna na drugą łapach. Gdy przebrzmiały jej ostatnie słowa zadzwoniły krople deszczu o szybę. W szaleńczym zacięciu podmuchu wiatru wyrwały Jamesa z zamyślenia.

- A co to właściwie jest? Te kartki? Skąd one są? - zapytał przyglądając się im.

- Mówiłam Jamesie, moje tłumaczenia pamiętnika Azaraisza zrobione na prośbę profesora. - odpowiedziała Miranda.

- A tak... Przepraszam, po tym wszystkim co się dzieje doprawdy ciężko się skupić... I kiedy Mirando weszłaś w posiadanie tego pamiętnika? Tejże wiedzy? - zapytał zerkając na zegarek.

- Kilka dni przed śmiercią pana Willburyego. Zgadaliśmy się na jego temat w mojej bibliotece, kiedy szukał ciekawostek o Bass. Powiedziałam mu o rękopisie założyciela, najcenniejszym z naszych zbiorów. Pożyczyłam mu go nawet, by przestudiował ten dokument. Słabo znał język, więc zaoferowałam mu pomoc. A dokument jest w Bass od czasów kolonizacji miasteczka.

- No nie powiem... Wszystko zaczyna układać się w mozaikę. Twój sen Sam potwierdza to wszystko. Mój sen nawiedzenia Adriana... Towarzyszące nam “Poprzedzi ich ciemność”... - przyjrzał się nauczycielce. - Ale nie rozumiem dlaczego znalazłem cię tutaj leżącą w świeżo skreślonych notatkach, o których twoja wiedza Mirando zdawała się być tak mglista, że zwieść mogłaby szukającego drogi tak samo jak w ciemności. Chciałaś szukać odpowiedzi u mnie. Głośno myślałaś o rozmowie z Indianinem. Dlaczego? Chciałaś nas zwodzić zanim Adrian wystraszył cię na śmierć?- powiedział patrząc na nią. - Jestem zmęczony zakłamaniem mieszkańców tej wioski. I nie ufam ci. - dodał szczerze.

- Ja również wam nie ufałam, James. - powiedziała z pewnym ociąganiem i smutkiem. - Po śmierci profesora zaczęły się tutaj dziać dziwne rzeczy. Jakby się nad tym zastanowić, jego przyjazd stał się katalizatorem tych wydarzeń. Lub czymś w rodzaju zapalnej. Nie wiem. A potem pojawiacie się wy. Niby po rzeczy, ale wtedy zaczynacie wypytywać. Zaczynacie węszyć. Na początku nie wierzyłam w prawie żadne słowo. To chyba małomiasteczkowa przypadłość. Ale teraz … teraz już wam wierzę. Przynajmniej tobie, James. Ale skoro ty wierzysz swoim znajomym, ja również skłonna jestem im zawierzyć.

- Tego czy mam wierzyć tej kobiecie. - popatrzył na Judith. - To zależy od niej. Póki co łączy nas tylko wspólne położenie a nie znajomość Adriana. Nie znam tej pani i nie ufam tym bardziej, że już nas okłamała. To pewnie złodziejka... Co do Sam i Solomona nie mam cienia wątpliwości.

- Jak to - powiedziała zszokowana Miranda. - Przecież to kuzynka niektórych z was! Rodzina!

- Jedynie w Chrystusie - zakpił. - Jeśli pani Dononvan sama nie jest poganką. Zaiste nic już mnie nie zdziwi.

Dopiero te słowa wywołały wilka z lasu. A dokładniej Judith z milczenia.

(...)

Walker zerknął kolejny raz na zegarek. Dochodził kwadrans od czasu kiedy przyszli do domu Mirandy. A solomona dalej nie było. Podszedł do okna w pokoju gościnnym i stojąc w cieniu kotary patrzył w dal. Gdzieś tam niedaleko, za domami, za łąkami był domek na wzgórku obok czerwonego kościołka. Kobyłka u płota, która miał nadzieję, zerwie się z powroza kiedy ogień zajmie budynek. Dwa domy przed plebanią był dom Reda i jego samochód. Poruszenie kudłacza, który stał obok Jamesa również wyglądając przez okno uświadomił mu obecność przyjaciela Mirandy oraz to, że do domu ktoś się zbliżał. Stanął za drzwiami z cepem w dłoni. Rozległo się stukanie do drzwi. Dyskretnie wyjrzał przez okno a rozpoznając z dwóch postaci Solomona otworzył drzwi.

- A jednak pani żyje - ucieszył się zdumiony widokiem Lucy Cartenberg. - A ja spisałem już kuzynkę na straty. - westchnął i z uznaniem spojrzał na Colthursta. - Oprócz odważnego Solomona powinna pani podziękować przede wszystkim Samanthcie za jej troskliwy upór. Czy plebania została puszczona z dymem? - zapytał.

Kuzynka bez słowa minęła Walkera. Solomon również nie odpowiedział na pytanie. Dymu na niebie nie widział. Ani zamieszania na ulicy, które mogło, choć nie musiało, wywołaćmieszkańców zza zaryglowanych na cztery spusty domów. Wtedy zwrócił uwagę, że mimo iż kuzynostwo przyniosło cos ze sobą, to Sowa została w domu szarlatana. Notatki profesora i torebkę artystki.

Po czułych powitaniach pojednania rodzina zapoznała Lucy z Mirandą. Kiedy wszyscy odetchnęli przy gorącej kawie kobiety zdały relację z tego, czego dotychczas dowiedziała się reszta.

(...)


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5uW_R9HG5PY&feature=related[/MEDIA]


Kiedy usłyszał co do powiedzenia miała młoda pani archeolog, której Adrian kazał wierzyć jak jemu samemu, James bez słowa wyszedł z pokoju. Odniósł wrażenie, że od czasu przyjazdu na wyspę, krewniaczka najbardziej skupia się na niedosycie kawy. Nawet po wyjsciu z bliskiego spotkania z nieudacznikiem Malcolmem. Może i on powonien brać z niej przykład. Zresztą jak takie anomalie dzieją się, to pewnie nie tylko w jej obecnosci a swiat przez to się nie skończy. Może nie dzisiaj. Wielka Wojna skosiła miliony. Na wyspie są góra tysiące. I już nie cywili jak to była wojna. O dusze. Może też kuzynka chciaż przestanie tak naiwnie wierzyć w dobrą ludzką naturę. Czy Adrian przestał przed śmiercią? Zaiste jedno życie ludzkie jest zbyt krótkie, żeby zrozumieć naturę kobiet. Emancypowanych i tych jeszcze nie.

W kuchni poczęstował się jedzeniem Mirandy wierząc, że wdowa nie miałaby nic przeciwko nakarmieniu głodnego. Wszak tapeta jej prywatnych ścian ledwie była widoczna od motywu przewodniego zawieszonych na niej krzyży, krzyżyków i krucyfiksów.

Kiedy najadł się usiadł wygodnie w fotelu pokoju gościnnego z butelką Whisky. Wyjął z papierośnicy mozolnie skręcanego w Bostonie skręta tylko po to by zdać sobie sprawę, że nie ma zapalniczki. Sięgnął po leżące przy lampce zapałki. Mimo, że wszystko na pozór układa się w całość, to nic nie trzymało się kupy. Do zmroku było jeszcze bardzo dużo czasu, lecz faktycznie pogoda zdawała się być nienaturalna. Jakby zmierzch już zapadał. Ale nie było to jeszcze brzmiące proroczo Azariaszowe zaćmienie słońca. Nim noc, zapewne nieprzespana, zawiśnie nad wyspą miał zamiar odpocząć przed kolekcjonowaniem dla pani archeolog zostawionych przez purytanina indiańskich fresków. Potem obudzić się i stwierdzić, że to wszystko to był tylko zły sen. Jak jest już za późno to nie ma czego się bać. A jak jeszcze nie jest, to zdąży. I przygotować się na śmierć. Może też.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 02-09-2011, 19:51   #117
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Dom Mirandy wydawał się oazą spokoju i dobra na morzu wszechobecnego zła. Z prawdziwą ulga powitała ciepły blask światła, cudowny aromat świeżo parzonej kawy i wesołe skomlenie zabawnego psiaka. Dopiero teraz poczuła jak ostanie przeżycia wymęczyły ją psychicznie. Usiadła na jednym z pustych krzeseł.
Im bardziej oddalali się od kościoła, Solomona i szalonego planu niszczenia, tym bardziej niedorzeczny jej się on wydawał. przecież na plebanii zostawili nie tylko wszystkie swoje rzeczy, ale także to co pozostało po wuju. Czy to wszystko strawią teraz głodne płomienie... ?
Popatrzyła półprzytomnym wzrokiem na siwowłosą kobiecinę krzątająca się po kuchni. Miała wrażenie, że lepiej nie otwierać ust, bo słowa jakie mogłyby z nich wypłynąć zbyt mocno przesycone byłyby gniewem i strachem.
Kawa pachniała pięknie, ale w podświadomości czaił się strach i nieufność.
- Czy mogę przygotować sobie kawę? Sama? - Dodała szybko udaremniając ewentualną ofertę pomocy.
Na prośbę Jamesa, który tymczasem zajął się opatrywaniem Judith, zaczęła przygotowywać filiżankę także dla niego.

Podobno proste, zwyczajne czynności pozwalają człowiekowi na powrót do równowagi. Sam jednak z zaskoczeniem zauważyła jak trudno jej utrzymać w dłoniach filiżanki i odmierzyć odpowiednie porcje zmielonej kawy. Trzęsły się tak bardzo, że po chwili na i wokół spodków można było dostrzec warstewkę ciemnego pyłu. Niepewnie popatrzyła na czajnik, w którym zaczynała już wrzeć woda. Oparła ręce na blacie i odetchnęła głęboko próbując odzyskać równowagę:
- Dlaczego jeszcze nie ma Solomona! - Wyrzuciła z siebie w końcu - Już powinien tutaj być!
Na uspokajające słowa Walkera skinęła nieznacznie głową i znowu odetchnęła. Powoli wlewając wrzątek do filiżanek wdychała aromat parzonej kawy.
~Solomon z pewnością niedługo wróci~ powtarzała sobie w duchu niczym mantrę ~A potem wszyscy wyjedziemy stąd i wrócimy do domu...~

Akurat zdążyła wypić pierwszy łyk gorącego płynu gdy gospodyni obudziła się i wezwała ich do siebie.
Przysłuchiwała się rozmowie Jamesa z Mirandą bez zbędnych w tej sytuacji komentarzy, kiedy zaś kobieta poprosiła o przeczytanie notatek Sam wstała i sięgnęła po nie bez wahania. Nareszcie mogła się do czegoś konkretnego przydać. W czytaniu na głos była naprawdę dobra. Były to trzy fragmenty starego pamiętnika przetłumaczonego przez bibliotekarkę. Czytając, Sam miała wrażenie jakby człowiek, który je pisał nie do końca panował nad swoimi zmysłami:

„Drzewa tańczą na wietrze, wyciągając szaleńczo konary w stronę czarnego nieba, czarnego jak serca Noszącego Maski. Widzę wirujące cienie, wynurzające się z pęknięć w ziemi, niczym wstęgi obrzydliwego dymu. Kłębią się one i roją, jak larwy na trupach, które widziałem w opuszczonym kornwalijskim klasztorze. Wiem że Pan Mój wysłał mnie tutaj, bym ochronił moje owieczki przed straszliwym losem. Wizja, którą śnię może nadejść. A jeśli to się stanie, nikt nie będzie bezpieczny. Wiem już, że zagrożenie kryje się w sercu ciemności, tak mówił Sucamuqsim. Mój tajemniczy i najpewniej martwy od stuleci sojusznik. Jego zdaniem stałem się strażnikiem bramy. Czy taką właśnie tajemnicę strzegli zapomniani Indianie. Adumbrali. Tak musiało być. Tak się nie stanie. Wbiję sobie kolejny gwóźdź w ciało, niech ból oczyści mnie z myśli o ucieczce”.

„ Sny stają się coraz straszniejsze. Dzień pochłania noc, ciemność pożera słońce. To znak. Znak, który otworzy bramę tajemnic. Poprzedza ich ciemność. Są ciemnością. My też jesteśmy ciemnością. Wszystko jest ciemnością. Nie ma nic, poza ciemnością. Nie ma nic! Poza bólem. Sucamuqsim – mój mądry indiański przewodnik – powiedział mi, co trzeba zrobić. Przekazał słowa starożytnych szamańskich pieśni. Przekazał opisy starożytnych rytuałów. Dzięki nim ciemność nie nadejdzie. Muszę się jednak wystrzegać tego, który niesie kłamstwo. Tego, którego wyśle ciemność. Kiedy nadejdzie i zbliży się do pieczęci, wszystko się zmieni. Sucamuqsim mówi, że człowiek ten będzie żadnym wiedzy głupcem. Że da się podejść ciemności. Że musimy go powstrzymać, nim zrobi coś strasznego. A co będzie, jeżeli przyjdzie, kiedy Pan Mój powoła mnie już w Niebiosa? Wiedział, że się tym trapię. Dal mi słowa, bym przekazał je dalej. Lecz ja nie mam komu ich przekazać. Namalowałem obrazy. Tam ukryłem wiedzę. Skryłem ją w sowie, skryłem w wisielcu, skryłem w ciemnej skale, skryłem w oczach zasmuconej matki i w tańczących dzieciach. Przyjrzyj się moim dziełom, a wszystko zrozumiesz. Są tam słowa, są symbole, jest moje serce i moja wiedza.”

„Więc jednak Pan Mój postanowił doświadczyć mnie raz jeszcze. Jak długo mam nosić swój krzyż, Panie?! Czuje się zmęczony. Boli mnie dusza, boli mnie ciało! Przybył! Przeklęty, przeklęty rządny wiedzy głupiec. Sucamuqsim mówi, że przysłał go Zdrajca Krwi. Dał mi amulet. Wiem co muszę zrobić. Udam się tam, gdzie znajduje się brama i zamknę ją. Ale muszę to zrobić wtedy, kiedy on spróbuje ją otworzyć. Ich wysłannik. To Samueal Larkson – jestem tego pewien. Dam mu amulet, to powinno go powstrzymać. A potem zrobię to co należy zrobić. Obrazy!!!! Mam napisać o obrazach!!! Nie tych w mojej głowie, lecz tych, które narodziły się z mojej ręki. TO WAŻNE!!! Ból! Muszę zadać sobie ból, to odgoni demona, który się zbliża.”



Gdy przebrzmiały ostatnie słowa odezwała się Miranda:
- Wiecie państwo, wiem, że to co powiem brzmi jak szaleństwo, ale sądzę, że wasz krewny otworzył bramę do piekła. Widziałam go dzisiaj. Profesora. Stał za oknem. Przerażający. Straszny. Więcej … więcej nie pamiętam. Obudziłam się dopiero tutaj, w moim własnym łóżku.
Panna Halliwell westchnęła:
- Miałam sen - zamknęła oczy próbując dokładnie odtworzyć z pamięci scenę, która jak żywa stała przed jej oczami - Człowiek przy biurku wbijający w swe ciało gwoździe. Pamietam jego szalone oczy. I wykrzykiwane przez niego słowa, które niosły dziwną ulgę. Nie rozumiem ich, ale to było coś takiego: “Voorafgegaan door de duisternis...” Może dla was mają sens? - Z uwagą popatrzyła na leżącą w łóżku kobietę.

- To oznacza poprzednik ciemności lub posłaniec ciemności lub poprzedzi ich ciemność. Nie wiem dokładnie. - powiedziała zapytana, a jej słowa wywołały burzliwą dyskusję pomiędzy nią samą i Jamesem, a potem także pomiędzy Jamesem i Judith.

Samantha nie brała w niej udziału, próbując wyszperać w swej pamięci coś co wydało jej się bardzo istotne, a co tkwiło gdzieś na krawędziach pamięci.
W końcu przypomniała sobie gdzie widziała napis o ciemności:
- Pamiętacie - powiedziała niespodziewanie - ten napis “Poprzedzi ich ciemność” był wyryty na parapecie okiennym w salonie domu, który wynajmował wuj Adrian! Z tego okna widać było właśnie latarnię morską. Myślicie że to przypadek?

W tym momencie zauważyła jak James nerwowo spogląda na zegarek. Problem napisów, notatek I pamiętnika nagle odpłynął na plan dalszy.
Popatrzyła z niepokojem, jak James rusza w kierunki drzwi wyjściowych. Wstała odruchowo i ruszyła za nim. Pukanie do drzwi sprawiło, że ciarki przebiegły jej po plecach.
 
Eleanor jest offline  
Stary 03-09-2011, 17:53   #118
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Być może znów miał więcej szczęścia niż rozumu, lecz najważniejsze, iż cali i zdrowi dotarli do domu Mirandy. Pełen wewnętrznych sprzeczności, rozważań i skłonności do wyrządzania zła. Pod tym względem nie był wcale lepszy od szalonych miejscowych, podobnie jak oni gotów był na wszystko. Wystarczyło ogłuszyć mężczyznę, który ciągnął Sam, celny cios pistoletem załatwiłby sprawę. Mimo to z zimną krwią przejechał ostrzem po jego szyi. Tak jak robił to wielokrotnie w dawnych czasach, tak jak go szkolono. Jego kolejny pomysł zakładał spalenie chatki. Agresja nim kierowała, nie rozsądek. Spojrzał na Lucy, dobrze, że go powstrzymała. Była twardą kobietą, widać było, iż nie raz już stawiała czoło poważnym sytuacjom. Brakowało jej tylko kapelusza z szerokim rondem i mogłaby śmiało przedstawiać się jako łowca przygód.

Widok znajomych twarzy na jakiś czas pozwolił mu zażegnać poprzednie myśli. Dobrze było zobaczyć ich żywych, sytuacja była opanowana i wreszcie mogli odetchnąć. Chociaż przez kilka chwil. Poczuł się dziwnie, gdy Samantha wtuliła się w jego ramiona, trochę beztrosko, lecz to wrażenie szybko zniknęło. Uśmiechnął się.

- Dobrze że jesteś. - powiedziała do niego cicho.

- Też się cieszę że nic wam się nie stało - rzuciła Lucy tonem, do którego Solomon zdołał się już przyzwyczaić - Marzę o mocnej, czarnej jak ciemność kawie.

Na wzmiankę o ciemności Samantha wzdrygnęła się i Colthrust zerknął na nią nieco zaniepokojonym spojrzeniem, choć delikatny uśmiech nie zszedł jeszcze z jego twarzy. Po chwili lekko pochyliła głowę, uchwycił jeszcze jej wzrok nim odsunęła się od niego i podążyła w kierunku czajnika.

- Zaraz wam przygotuję - rzekła.

Solomon wyciągnął dłoń i złapał ją za rękę zmuszając by się zatrzymała, odwróciła się, a on pokazał jej niewielką torebeczkę. - To twoje Sam. - Zerknął na nią, jego oczy wyglądały teraz inaczej niż wcześniej. Zniknęła kamienna twarz i lodowaty wzrok, który zastąpił dość łagodny i ciepły. Zapewne można by nawet powiedzieć, iż zmienił się całkowicie, gdyby nie wciąż obecna w nich iskierka. Mały symbol Łowcy, który wciąż ukrywał się w jakieś mrocznej sferze jego duszy. Czekając na właściwy moment i ponowne przejęcie kontroli.

- Dziękuję - powiedziała Sam i uśmiechnęła się - Zupełnie zapomniałam, że mam tam paszport, inne dokumenty i pieniądze... - Wzruszyła ramionami. - Tam... przed kościołem nie myślałam racjonalnie.

- Nie myśl o tym. Skupmy się na tu i teraz
- odparł kładąc jej dłoń na ramieniu.

- Tu i teraz wcale nie jest lepiej. - Skinieniem głowy dała mu znać o co chodzi. W sypialni zapewne wciąż tkwiła właścicielka domu. - Ciemność wypełza ze swojego leża i prawdopodobnie to Adrian ją obudził. Pani Miranda ma sporo ciekawych rzeczy do powiedzenia. - Spojrzała na Colthrusta i dodała cicho - Boję się, koszmarnie się boję, że nie uda nam się stąd uciec... wierzysz w przeznaczenie?

- Tak, Sam - odpowiedział po chwili - I moim zdaniem naszym przeznaczeniem jest tu zostać i doprowadzić sprawę do końca. Adrian zrobił dla mnie wiele dobrego, jeśli chciał bym się tu zjawił i spełnił jakąś rolę, to spróbuję to zrobić. - Spojrzał jej głęboko w oczy. - Nie zginiemy tu - zapewnił na koniec.

- No nie wiem... wiesz... może to dlatego nie zginęłam dwadzieścia lat temu, by teraz się tu znaleźć? Ale może mój czas jest mi tylko darowany? Jak czasowe odroczenie kary? - Strach i determinacja, mocna mieszanka tkwiła w jej niewinnych oczach.

Wiedział o czym mówi. O tragicznym wypadku sprzed wielu lat nie wiedział zbyt wiele. Jako dzieciak się tym nie interesował, a później nie miał dość odwagi by zapytać wprost co się wydarzyło. Adrian zdradził mu jednak nieco z tej historii podczas jednego z ich licznych spotkań. Samatha przeżyła straszliwą tragedię, straciła swoją rodzinę, lecz jakoś dawała sobie z tym radę. Nie było to proste, nie mogło być. Jednak wydawało się, iż ma w sobie siłę, która nie pozwala jej się załamać. Nawet teraz.

Solomon pokręcił głową. - Mamy wpływ na swoje przeznaczenie, Sam. To głównie twoja wola przetrwania zadecyduje o twym losie. Nie ma odroczenia, bo nie ma kary.

- Być może - Odwróciła się i zalała kawę wrzątkiem z czajnika - Być może... - wyszeptała ciszej, ciężko było odnaleźć w jej słowach choć nutkę przekonania. - Miranda chce byśmy tam poszli... - powiedziała nagle zmieniając temat - tam gdzie Adrian był przed śmiercią, to miejsce jakiegoś kultu, ale ja się zupełnie nie znam na takich rzeczach. Co najwyżej mogłabym odtańczyć kankana albo zaśpiewać... myślisz, że to odstraszyłoby Ciemność? - Teraz już wyraźnie wyłapał w jej głosie autoironię.

Solomon zmarszczył czoło i spuścił wzrok. Tego typu rozmowy nigdy nie były jego mocną stroną, szczególnie, iż od pewnego czasu żył bardziej jak pustelnik. Nawet jeśli w koszarach towarzyszyli mu inni żołnierze to niewiele z nimi rozmawiał. Kadeci nie wiele wiedzieli o prawdziwej wojnie. Z ulgą przyjął kolejne słowa Sam, która odciążyła go od przekonywania i napełniania optymizmem. Uśmiechnął się słysząc uwagę o kankanie.

- Obawiam się, że to tylko przywołałoby publiczność. - Zaśmiał się szczerze. - Wprowadzicie nas w sytuację?

- Kawa gotowa. Chodźmy do reszty. Opowiemy wam to co już zdołaliśmy ustalić.

Kolejne kilka chwil milczał uważnie słuchając co jego towarzysze mają do powiedzenia, dobrze było wiedzieć, że nie tracili czasu i zaczynali działać. Poczekał cierpliwie aż zakończą, wtedy też przemówił Walker kierując swoje pytanie do kobiety, którą Solomon przyprowadził.

- No i co kuzynka Lucy o tym myśli?

- Muszę to przemyśleć. Wszystko zaczyna się układać w logiczną całość, a w to, że mamy do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi to chyba uwierzy nawet największy sceptyk, prawda? Już kiedyś przeżyłam coś podobnego - przyznała - Coś koszmarnego. Myślałam, że to było incydentalne. Wierzyłam w to. - Splotła ręce jak do modlitwy. - Ale wtedy to słońce było wrogiem. Dosłownie. Nie ciemność. Lecz stworzenia, które... - Jej spojrzenie utkwiło gdzieś w powietrzu. - Wtedy zginęło trzech ludzi. Resztę mojej wyprawy uratował przypadek. Tutaj najwyraźniej przypadek nas nie uratuje. Musimy ułożyć jakiś plan. Ale by go ułożyć, musimy poznać więcej szczegółów. Potrzebuję czasu i tych notatek, panno Mirando. Panowie przez ten czas postarają się nas ochronić. Sam i Judith - odpocznijcie troszkę. Potem pomożecie mi w pracy? Czy znajdziemy tutaj jakiś sojuszników?

- Nie jestem zmęczona -
powiedziała Sam kręcąc głową - Powiedz jak mogę ci pomóc. Niewiele wiem o takiej pracy. Co do sojuszników... chyba lepiej nie ufać miejscowym. W ostatecznym rozrachunku zawsze zwrócą się przeciwko obcym. Choć może... - Popatrzyła przelotnie na Jamesa i Solomona. - Co myślicie o panu Druffisie? Widział to co się stało w nocy w tawernie, a skoro żył przez ostatnie lata z dala od Bass Harbor, może będzie bardziej skłonny porozumieć się z przybyszami i wysłuchać ich racji?

- Mamy do czynienia z szatanem? A ta brama to drzwi od piekła? Bo jeśli założyć, że nie, to podważa to fundamenty naszej wiary. A jeśli to jest walka z szatanem, to tylko duchowni są przygotowani na nią o ile wcale nie jest na to za późno. Czy na wyspie są inni księża?
- zapytał Walker.

- Nie liczyłabym na pomoc księży. Każdy z nich będzie w tej sytuacji tak samo zagubiony, jak my teraz. - Słowa Lucy zabrzmiały dość ponuro.

- Ostatni jakiegoś spotkaliśmy, chciał mi wyrwać serce. I wydawał się całkiem pewny, gdzie się ono znajduje - rzuciła Judith.

- Samantha. Przeczytaj dokładnie te fragmenty przetłumaczone przez Mirandę. Szukaj słów - kluczy. - Lucy wskazała palcem na notatki. - Potem daj je Judith. I panom. Porównamy to, co udało nam się wyłapać.

- Słów kluczy?
- spytała Sam spoglądając na kuzynkę niepewnie.

- Czegoś, co się powtarza w każdym fragmencie. Motywu przewodniego - dodała Lucy.

- Mhm. - Samantha skinęła głową.

- Wybieraj to, co wpadnie ci w oko. Nie szukaj na siłę - całkiem rozważnie zaproponowała Judith.

- Właśnie tak - zgodziła się Lucy - Ta metoda jest najlepsza.

Cóż, nie trudno było zauważyć, iż akurat teraz Solomon na nie wiele mógł im się przydać. Czuł się bezużyteczny. Przeglądanie dokumentów, wyłapywanie istotnych fragmentów i rozszyfrowywanie ich nie należało do umiejętności żołnierza. Pomimo swoich wyraźnych braków w wykształceniu zaczął przeglądać notatki. Nie sądził by mógł natrafić na cokolwiek, ale nie głupim pomysłem było spróbować. We fragmentach nad wyraz często wspominany był Sucamuqsim, na pierwszy rzut można było uznać to za bełkot. Skoro jednak i tak nie mieli już innego wyjścia mogli zawierzyć tym słowom. Kim był też tajemniczy opiekun? Wizja, o której wspomniała Sam najwyraźniej przedstawiała właśnie mężczyznę, który zapisywał te słowa, wskazywał na to dokładnie gwóźdź w ciele. A może to nie było takie proste? Pozostawała jeszcze sprawa obrazów, w których kryły się podpowiedzi. Być może w tej sprawie Walker miałby coś do powiedzenia, to on nosił ze sobą jakiś obraz. Z tym, że akurat ten przedmiot pozostawili w domu wielebnego.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 03-09-2011 o 18:10.
Bebop jest offline  
Stary 03-09-2011, 20:09   #119
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vjncyiuwwXQ&feature=player_embedded#![/MEDIA]

James przytargał ją do domu Mirandy, prawie nieprzytomną, otępiałą i z każdą chwilą krwawiącą coraz mocniej. Rana otworzyła się z którymś momencie i okazało się, że zapasów życiowych płynów jej nie brakuje.

Leżała jak nieżywa podczas opatrywania, nie obchodziło jej nawet to, że teraz praktycznie każdy może oglądać ją w negliżu. Przestało przeszkadzać czy interesować cokolwiek.

Paplanina grupy przechodziła jakby obok, rozmazana przez szum w uszach. Myśli płynęły swobodnie, nie mając żadnego konkretnego kształtu, od czasu do czasu któraś z nich brzmiała choć odrobinę składnie, jak na przykład ta, że wszelkie trucizny wpakowane w nią przez doktorka i księżulka już dawno wypłynęły.

Ostatecznie zaczęła odzyskiwać zmysły, czyjaś pomocna dłoń podawała jej jakieś płyny, Mózg zaczął odbierać bodźce, uaktywniał się głównie dzięki bólowi, potwornie ostremu szarpaniu trzewi, które sprawiało, że miała ochotę rozerwać szwy i pozbyć się wszystkiego, co sprawiało jej takie cierpienie.

Wsłuchiwanie się w miękki głos Samanthy, próby skupienia na tekście, oddalały ja od niedoskonałego ciała, pozwalały udawać, że nie czuje tortur.

- ... Znak, który otworzy bramę tajemnic. Poprzedza ich ciemność.... ...Nie ma nic! Poza bólem... ...Sucamuqsim... ...wystrzegać tego, który niesie kłamstwo... ...obrazy... ...Zdrajca Krwi. Dał mi amulet... ... Samueal Larkson... – Słowa pojawiały się i znikały, niektóre jednak zapisywały się głębiej w jej świadomości.

Próbowała przemyśleć fragmenty, które usłyszała, ale ciągłe mielenie ozorami całej grupy, kompletnie bezproduktywne, wcale nie pomagało. „Zamknijcie się wreszcie!”, wrzasnęła w myślach.

„Jaki znak? Czy któryś z tych ze świątyni? Dlaczego to znak miałby otworzyć cokolwiek? Umieszczony gdzie? Znak jako pieczęć?”

Przywoływała w pamięci opasłe tomiszcza autorstwa profesora, usiłując znaleźć jakieś powiązania.

„Konieczna jest ofiara. No, to oczywiste, idiotko, dalej! Ofiara jest zawsze dopasowana do znaczenia demona, im większy, tym więcej żąda za przyjście. A więc najpierw trzeba go czymś zwabić... Byliśmy przynętą? Ofiara jest odbierana po przyjściu demona...?”

„Niesie kłamstwo... Zdrajca krwi... Pastor dostał amulet od zdrajcy? Nie, od Sucamuqsima. Tego dobrego? Co jeszcze, myśl, do diabła! Demony nie mają sumienia, nie, uczuć, nie! Po prostu są!”

„Kto niesie kłamstwo? Misquamacus? On jest zdrajcą? Kto jest zdrajcą?”

Pochłonięta myślami, nawet nie zorientowała się, że zaczęła mruczeć pod nosem.

- Wiedziałam, że to nie całe tłumaczenie, w oryginale... “Poprzedzi ich ciemność”... Kto to powiedział? Któreś z was? Czy... Ktoś... Już to słyszałam, jestem pewna. Albo przeczytałam? - Nie mogła się skupić, cały czas myśli rozmywały się w dalekie impresje. - I jeszcze... Notatka od WIlbury’ego... Ehm... Szukał skarbu, pisał o skarbie Misquamacusa i o jego bracie... O, Jezu...! - Zamarła. - Sucamucsim to Miscuamacus...! No to jesteśmy w dupie... - To określenie usłyszała bardzo dawno temu od Irlandzkiego robotnika i zdawało się pasować teraz jak ulał.

Przeszły ja potworne dreszcze, kiedy przypomniała sobie opisy tego, co potrafił robić Misquamacus. Kto go wezwał? W jaki sposób?

„W 1851 roku, w pobliżu Fort Berthold w Górnej Missouri, w szczepie Hidatsa. Młoda indiańska dziewczyna miała na ramieniu opuchliznę, która urosła w końcu tak bardzo, że dziewczyna zmarła. Z opuchlizny wyłonił się w pełni dorosły mężczyzna, podobno czarownik szczepu sprzed pięćdziesięciu lat”.

Przypomniała sobie fragment dotyczący legend szczepu Hidatsa. Wcześniej nawet nie zwróciła na niego uwagi, uznając za szalony bełkot. Teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości.

Czy w taki sposób zaginął młody przewodnik profesora? Bo ten bawił się niemożliwymi do zapanowania mocami?

- To, że ktoś użył anagramu jeszcze niczego nie komplikuje. Ot Sucamu... chciał aby brama była skarbem Miscu... Kolejny fortel... Jak to zaciemnia teraz naszą wiedzę, że mielibyśmy być tam gdzie nie dochodzi słońce? Co jeszcze wiesz o tym wszystkim? - zapytał James bez ceregieli.

- Oczywiście, że nic nie komplikuje, a jedynie upraszcza, bo mniej więcej wiemy z czym mamy do czynienia. - Prychnęła, a resztę zostawiła bez komentarza. Jak mogła mu wytłumaczyć, ze to tylko przeczucie? Że wierzy, że profesor przywołał dwustuletniego szamana, władcę demonów i króla kłamstwa? Są pewne granice wiary w idiotyczne zjawiska.

A może wcale nie był tu potrzebny Misquamacus? Księżunio zdawał się dokładnie wiedzieć, co robić i jak. Skąd? Ktoś mu powiedział? Pokazał? Kto? Kiedy? Co się stało w tej wiosce, że postradali rozum, porywając się na jakieś przedwieczne indiańskie bóstwa? Kogo mają za przewodnika?

Nagle jej głowę zaprzątnęła inna kwestia.

- Zastanawia mnie tylko, dlaczego to zrobił... Uratował nas, ale Ciebie chciał uciszyć... – zapytała niezrozumiale i przez moment popatrzyła uważnie na Mirandę, ale potem wzrok znów rozmyła fala bólu.

Umknęła, dała się ponieść strumieniowi udręki. Kiedy jednak atak minął usłyszała jeszcze kwestię Walkera.

- W przeciwieństwie do ciebie, to rzeczywiście wiemy już, z czym mamy do czynienia... A ten Azarjasz - zwrócił się do nauczycielki. - Był misjonarzem, jezuitą może? Czy on wierzył, że to jest Brama Piekła do wypuszczenia na świat zastępów piekielnych, a ten który ją otworzy ma być Antychrystem?

Kolejny raz zignorowała Walkera, choć jego słowa wywołały grymas irytacji na jej ustach, i powiedziała do Mirandy, starając się patrzeć jej w oczy.
- Dlaczego ich wuj chciał ci zamknąć usta? Co takiego zrobiłaś albo może raczej, co chciałaś zrobić? – Wydawała się być całkiem pewna swojej teorii.

Tak naprawdę jednak nie była pewna kto, co ich uratowało. Na pewno nie Misquamacus ani Jezus. Pozostawało bardzo mało istot do obsadzenia roli, a mimo wszystko najprawdopodobniejszą był profesor chcący ratować rodzinę. Najwyraźniej dopadły go wyrzuty sumienia, że wcześniej posłał ich na pewną śmierć.

- A kto mówił, że chciał mi zamknąć usta? - Po rewelacjach Jamesa Miranda patrzyła na Judith z lekkim dystansem.
- A co do pana pytania panie James to wiem tylko tyle, że Azariasz był purytaninem, który uciekł do Ameryki przed prześladowaniami religijnymi. Nic mi nie wiadomo o jakiś jego przekonaniach na temat tych wszystkich rzeczy, o których pan wspominał. Wiem tylko tyle, że Azariasz zginął śmiercią samobójczą. Rzucił się z klifu, na którym teraz stoi latarnia do oceanu. Pamiętnik został znaleziony wiele lat po jego śmierci, dokładnie w 1912 roku, podczas przebudowy latarni.

- James przyszedł do pani w jakimś celu. A profesor na tamtą okazję postarał się, by nie mogła pani nic powiedzieć ani zrobić. Tu nic nie dzieje się bez przyczyny... - Umysł rozjaśniał się z każdą sekundą, ale za to ból narastał.

- Może właśnie nie chciał, żebyś Mirando zwodziła nas tymi fragmentami wiedzy, bo zemdlałaś przygotowując się do zrobienia nam zamieszania w głowach. - podchwycił Walker. - Ja nie wybierałem się do ciebie. Przypadkowo usłyszałem twój krzyk kiedym był w drodze z tym obrazem na plebanię. To ta sowa... Musimy, muszę odzyskać go, zanim nie będzie za późno! - Podbiegł do okna, patrząc w stronę kościółka. - Jak to brama do piekła, to ucieczka choćby i na Australię nam nie pomoże...

Wtedy nagle odezwała się Samantha, której rewelacja uderzyła Judith obuchem w głowę. Dlaczego dopiero teraz, kiedy prawie umarła, zaczęła kojarzyć fakty? Uwolniła się od jakiegoś wpływu? Kolejnej trucizny? Czyżby ich zacni gospodarze trzymali się z...?

„Wśród Kiowów krążą też opowieści o tym, że szamani mogą pojawiać się pod postacią drzew i rozmawiać z członkami szczepu. Najwyraźniej drzewa i drewno mają własną magiczną siłę życiową, którą szamani potrafili wykorzystywać do swoich celów”.

Czyli napis w domu profesora... Mógł być ostrzeżeniem dla nich, a także zwykłą informacją, przechwałką...

Wtedy wrócił Solomon, prowadząc niespodziankę wieczoru, wspaniałą Lucy Cartenberg. Dlaczego była tak złośliwa? Akurat to była jedyna osoba, która odnosiła się do niej od początku z sympatią. Doszła do wniosku, że jest zła, że nikt nie przejął się jej słowami, biorąc je najwyraźniej za majaczenie i bełkot szaleńca.

- Żyję i marzę o kawie - powiedziała Lucy. - Wszyscy są cali?

- Żywi. - Judith popatrzyła na Mirandę podejrzliwie. - Chociaż..

- Chociaż?

- Nie, nic. - Potrząsnęła głową niepewnie.

- Chociaż? - Lucy nie ustępowała.

- Chociaż mam wrażenie, że jestem jedyna prawdziwie żywą osobą w tym towarzystwie, a cała reszta, gdyby ich zaciąć, krwawiłaby ciemnością! – Krzyknęła Judith, jednocześnie ze złością i rozpaczą w głosie.

Zauważyła ich podejrzliwe spojrzenia, szacujące, ile pozostało rozumu w tej nadszarpniętej główce. Nic nie mogła poradzić na ogarniające ją paranoiczne przekonanie, że nie może nikomu ufać. Skąd mogła wiedzieć, że któreś z nich nie zostało... „zainfekowane”?

Co działo się z Lucy, kiedy zniknęła im z oczu? Albo, czy to rzeczywiście Lucy, czy po prostu monstrum, które się pod nią podszywa, podczas gdy prawdziwa siostrzenica profesora zginęła dawno temu?

A co z Solomonem? Nigdy nie był duszą towarzystwa, ale teraz jego oczy... bezlitosne spojrzenie zabójcy.

Samantha? Ta zawsze wygadana gwiazda, która nagle zmieniła się w Samarytankę i znosi wszystko bez słowa protestu?

James, który ciągle gada o tych obrazach i jak oszalały próbuje je zdobyć?

Ona sama? Może tak naprawdę ona to nie ona, a tylko wspomnienie? Powłoka?

Wariowała. Okoliczności podłamały jej nieugiętego ducha i zaczynała się poddawać. Umysł był jej jedynym atutem, nie mogła go stracić...!

Zebrała się w sobie, wymierzyła mentalny policzek i zmusiła do przysłuchiwania się rozmowie. Dzięki propozycji Lucy, mogła jeszcze raz, spokojnie, przejrzeć teksty. I właściwie nic nowego nie wpadło jej do głowy. Chociaż imię demona – Noszący Maski... nie pamiętała tej nazwy...

W końcu jednak na myśl, poza wszystkimi tymi teoriami spiskowymi, przyszło jej coś o wiele bardziej potrzebnego i mniej kuriozalnego. Tak pragmatycznego jak to, że półleży na cudzej kanapie w strzępach ubrań. Sama się zdziwiła, kiedy zadała proste pytanie:

- Czy mogę dostać coś do ubrania?
 

Ostatnio edytowane przez Sileana : 03-09-2011 o 23:46.
Sileana jest offline  
Stary 03-09-2011, 23:05   #120
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Powrót całych i zdrowych krewniaków, a zwłaszcza rozmowa z Solomonem, były iskierką nadziei, która ponownie wlała otuchę w serce Samanthy.

Choć dziwny wybuch Judith wywołał jej zdziwienie, nie skomentowała go. Kobieta była przecież poważnie ranna i przeżyła straszne rzeczy. Sam nie patrzyła gdy James opatrywał jej rany. Wolała nie widzieć, widok krwi przywoływał koszmary z dzieciństwa. To dlatego gdy Solomon zabił tego człowieka przez jakiś czas czuła się jak szmaciana lalka. Nie powiedziała słowa, a przecież ratował jej życie.
Uścisnęła kuzynkę bez słów. Choć nie widziały się tyle lat była przecież jej krewną. A teraz, w tym szalonym świecie rodzina wydawała się jedyną wartością godną uwagi. Kuzynka odwzajemniła uścisk. To też była dobra chwila.

Potem streścili nowoprzybyłym wszystko co zdołali ustalić na temat ostatnich, rozgrywających się na wyspie wydarzeń I tego co działo się tu przed wiekami.

Z entuzjazmem zabrała się do ponownego odczytywania notatek, próbując odnaleźć w nich to co Lucy nazwała kluczami. Choć jednak zrobiła to kilka razy nie potrafiła się zdecydować na nic konkretnego. Nawet stosując metodę Juditch mogłaby równie dobrze uznać za istotne dokładnie wszystko.
Cóż... nie dało się nadrobić braków w edukacji. Mimo zewnętrznej ogłady i umiejętności poruszania się nawet w najbardziej wykwintnym towarzystwie, Sam nie była osobą zbyt wyedukowaną i zdecydowanie daleko jej było do poziomu, jaki reprezentowały Lucy i Judith. Jej wiedza była raczej powierzchowna, a sukces towarzyski opierał się głównie na znajomości ludzi, niezwykłej empatii i doskonałej umiejętności obserwacji. Potrafiła słuchać i mówić ludziom to czego oczekiwali. To zupełnie wystarczało.
Niestety nijak się to miało do studiowania siedemnastowiecznych tekstów. Zwłaszcza takich pokręconych jak majaczenia morfinisty.
Zdecydowanie “ciemność” była słowem, które przewijało się najczęściej. Sam napisała je na kartce, ale potem skreśliła. Przecież o ciemności i tak wszyscy wiedzieli, nie było sensu znowu ją przytaczać. Następnie starannie wykaligrafowała słowo “cienie”, ale ono jednak nie występowało więcej razy więc też je skreśliła.
Ponownie przebiegła wzrokiem notatkę, zmieniając pozycję bo nieco zdrętwiała jej noga. Nie była przyzwyczajona do tak długiego okresu bezczynności i siedzenia bez ruchu.
Kolejne słowa wypisane, a potem skreślone następowały po sobie dość szybko: brama, pieczęć, ból, sen, amulet, kłamstwo, pieśni, rytuały w pierwszej chwili każde wydawało się ważne, w następnej nieistotne.
Westchnęła poddając się ostatecznie. Odłożyła papiery i wstając powiedziała:
- Przygotuję kolację. Myślę że do tego lepiej się przydam.
 
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172