Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-09-2011, 08:02   #116
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
James nacisnął na klamkę drzwi domku z żółtą werandą.

W środku powitało ich ciepło i światło oraz zapach świeżo zmielonej i zaparzonej kawy. Łobuz wybiegł z pokoju merdając radośnie ogonem.

- Kto tam?- wyraźnie dało się słyszeć wystraszony głos starszej pani, która miała zaopiekować się Mirandą.

- James Walker ze znajomymi pani Mirandy. - James odpowiedział z ulgą.

- Zapraszam, zapraszam, panie Walker. Musiał pan strasznie zmoknąć.

- Drobiazg. Jak się miewa chora? Doszła do siebie? - zapytał przechodząc w głąb domu za głosem, który dochodził z kuchni.

Starsza pani siedziała przy stole, z kubkiem parującej kawy w rękach. Na widok Jamesa i jego towarzyszek jej oczy rozszerzyły się z przestrachem.

- Boże miłosierny! - przysłoniła usta dłonią - Co im się stało?!

- Ktos chciał odebrać im życie droga pani. Mi również. Tak samo jak Mirandzie... – wyjasnił zdawkowo i poszedł do pokoju nauczycielki.

Miranda spała. Blada, spięta, niespokojna. Łobuz, który po wprowadzeniu gości, wrócił do swojej pani, ułożył się wygodnie w nogach. Walker wyszedł z sypialni nie budząc kobiety.

- Boże, Boże - załamywała w kuchni ręce sąsiadka. - Co też się z tym Bass dzieje. Co też my takiego zroblilśmy.

Samantha siedziała na krześle przyglądając się parującej kawie z kubka kobieciny i widać pragnienie wzięło górę nad lękiem. A było czego się bać. Wszak przed trzecią byli truci przez życzliwych miejscowych. Wzięła się więc za temat z innej strony.

- Czy mogę przygotować sobie kawę? Sama? - Dodała szybko udaremniając ewentualną ofertę pomocy.

- Oczywiście.

- Ja też poproszę Sam. - James wysilił się na blady uśmiech. - Bardzo mocną jeśli można.

Odwrócił wzrok od krzątającej się po kuchni ubłoconej i przemokniętej artystki z rozmazanym makijażem, który razem ze śladem od uderzenia konstabla powodował, że ciężko było uwierzyć, że pod tym wszystkim kryje się ta sama piękna dziewczyna, którą poznał w pociągu. Spojrzał na wylęknioną staruszkę.

- Tej pani trzeba założyć solidny opatrunek. - Wskazał głową na Judith. - Ma pani w domu apteczkę? Bandaże? Trzeba jej pomóc a nie wiem, gdzie Miranda trzyma takie artykuły.

- W łazience. Szafka nad umywalką, panie Walker - wyjaśniła leciwa dama.

Walker wyszedł do łazienki i sprawdził zawartość szafki odchylając lustro.

Było tego sporo. Bandaże, plastry, środki opatrunkowe i dezynfekujące, oraz niemała liczba fiolek z lekarstwami mogąca zaopatrzyć niewielką aptekę gdzieś na odludziu. Etykietki pokazywały, że lekarstwa pochodzą aż z Bar Harbor, a przepisał je doktor Gerthan czy jakoś tak podobnie.

- Dziękuję pani. - odpowiedział wychodząc z łazienki. - Judith, są opatrunki. Możemy zająć się twoimi obrażeniami. - zwrócił się do milczącej Donovan. - W Bar Harbor też jest medyk. Doktor Fisherman jak się okazuje nie jest jedynym fachowcem na wyspie. - rzekł oglądając buteleczki.



Kiedy nowy opatrunek zastąpił strzępy nasączone wodą i krwią usiał pod ścianą w oczekiwaniu na sam –nie-wiedział-co.

Siostrzenica Willburiego była spięta podczas gotowania. Wody.

- Dlaczego jeszcze nie ma Solomona! - Wyrzuciła z siebie - Już powinien tutaj być!

- Jak nie wróci za kwadrans, to pójdę po niego. - powiedział do Samanthy. - Musimy cierpliwie czekać. Co innego nam zostało...

Skinęła nieznacznie głową, i odetchnęła jakby te słowa przyniosły odrobinę ulgi jej nerwom.

Radosne szczekanie psa z pokoju w którym spała Miranda zaalarmowało siedzących w kuchni ludzi. Nim jednak ktoś zareagował z pokoju dało się słyszeć spokojny, ale radosny głos właścicielki domu.

- Łobuz. Przestań Łobuz. Zaślinisz mnie całą. No już dość, już dość.

Walker oczami dał do zrozumienia kobietom, że najlepiej byłoby żeby pierwszą twarzą, którą zobaczy Miranda była jednak niewiasta. Przecież nie spodziewała się towarzystwa w swoim domu. Tym bardziej męskiego. Do pokoju poszła starsza sąsiadka, dając gościom wzrokiem do zrozumienia, by poczekali. Najpewniej chciała wyjaśnić wszystko Mirandzie, nim pojawi się przed nią jakaś obca twarz. Po dłuższej chwili staruszka pojawiła się w kuchni z zatroskaną i poważną miną.

- Źle z nią - wzruszyła chudymi ramionami. - Chciałaby porozmawiać z krewnymi zmarłego profesora. Z panem także, panie Walker. Powiedziałam jej, ile pan dla niej zrobił. Biedaczka. Od kiedy jej mąż zaginał na morzu nie potrafi poukładać sobie życia. Czasami po kilka godzin wpatruje się z pirsu w ocean, licząc, że zobaczy gdzieś jego statek. A Malcolm to przecież taki drań był.

- Dziękuję. Pani wie jak bardzo niebezpiecznie jest teraz w wiosce. Najlepiej zamknąć się w domu i z niego nie wychodzić. Niedługo będzie zmierzchać a obawiam się, że nasze towarzystwo może panią narażać. Oprócz ciemności w Bass Harbor są jeszcze bardzo źli ludzie, którzy mogą zrobić pani krzywdę. - powiedział James staruszce zanim wszedł do pokoju Mirandy przepuszczając przodem jego towarzyszki.

- Żli ludzie w Bass? Młodzieńcze. Proszę się nie martwić. Oni nikomu nic nie zrobili i nie zrobią, jeśli chce pan znać moje zdanie. Potrafią tylko straszyć.

- Skoro tak pani mówi... Niech pani zapyta ranną kto ją ugodził nożem w piersi. - westchnął James. - Bo to nie była zjawa z ciemności. One tylko straszą nas póki co.

Kobiecina zbladła. Widać było, że mocno przeżywa słowa Jamesa i nie bardzo wie, jak na nie zareagować.

Samantha też podeszła do kobiety i powiedziała cicho:

- Nie chcieliśmy pani wystraszyć, ale zdecydowanie lepiej spodziewać się zła niż zostać przez nie zaskoczonym znienacka.

Potem ruszyła do sypialni gospodyni. Walker za nią zostawiając starszą panią.

Miranda już nie spała. Leżała pod kołdrą z głową podpartą przez wysoką poduszkę. Była blada. Ostatnie przeżycia, podobnie jak na przyjezdnych, naznaczyły jej oblicze strachem, smutkiem i troską.

Na widok gości jej twarz spiął grymas … żalu, może też gniewu. Trudno było powiedzieć. Raczej smutku.

- Czy możemy porozmawiać o waszym krewnym. O profesorze. Chyba wiem czego szukał w Bass. I co znalazł.

- Dzień dobry pani Mirando. - James ukłonił się. - Ogromnie cieszę się widzieć cię w lepszym zdrowiu. Zamieniamy się w słuch. - oznajmił.

- Szukał zapomnianego miejsca ceremonii starożytnego plemienia indian Adunbrali, Adunnacki czy jakoś tak. I chyba znalazł. Mam zamiar jutro rano udać się śladami profesora. Do skały cieni, czarnego drzewa i miejsca ceremoniałów, o które wypytywał profesor. Czy … - zająknęła się przez chwilę. - Czy zechce mi pan towarzyszyć?

- Zakładam, że pani już wie częściowo co się dzieje z wiosce. Czy aby to roztropne żeby tak się narażać? Myślę, że może bezpieczniej byłoby przekonać mieszkańców i poinformować świat na zewnątrz o tym co się tutaj dzieje. Sprowadzić fachowców, którzy zajmą się tym jak należy. Póki co oprócz ciemności na głowie Bass Harbor ma okultystów, którzy zaczynają składać ludzi w ofierze. Ja razem z tą panią - wskazał na Judith. - jesteśmy niedoszłymi ofiarami rytualnymi. Dowodami tego. Ksiądz Malcolm. - powiedział. - I część rybaków, zdają się być opętani. Wyznają jakiś krwiożerczy kult pogański. Boga morza. Z pewnością jest to kolejna rewelacja dla Pani...

- Przekonać mieszkańców? Sprowadzić fachowców? - zaśmiała się gorzko i słabo. - Kogo? Na najmniejszą wzmiankę o tym, co się tutaj dzieje, zostanie pan ubezwłasnowiolniony i zamkniąty w asylum, panie Walker.

Westchnęła ciężko i podjęła myśl, która malowała się na jej twarzy.

- Nie. Jeśli pan chce szukać pomocy na zewnątrz, czekając aż minie ten sztorm, jadąc do sam Bóg wie jakich miast, to może być za późno. To z czasem narasta. Z dnia na dzień miasteczko i mieszkańcy stają się coraz gorsi. A pogoda…. pogoda też nie jest naturalna. Myślę, że czas działa na naszą niekorzyść, panie Walker. Jeśli będziemy zwlekać… wszyscy umrzemy. Wszyscy w Bass. Dzieci, kobiety. Wszyscy.

Ostatnie zdanie powiedziała cicho, łamiącym się głosem ze strachu i żalu. Była bliska łez.

- Dobrze. Ja rozumiem pani obawy. Sam je przejawiam. Ale my nie znamy wyspy. Nie znamy jej mieszkańców. Prócz pani nie mamy żadnych sojuszników. Jesteśmy głodni. Zranieni. I depczą nam po piętach morderczy fanatycy. Co pani proponuje żebyśmy z tym wszystkim zrobili? Zbadać miejsce rytualne i co dalej? - zapytał. - Adrian badał i już go nie ma.

Westchnęła ciężko.

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ja nic nie insynuuję. Ale profesor wyszedł z przewodnikiem, a wrócił sam. Może …. Nie, przepraszam - załamała ręce. - Nie powinnam nawet tak myśleć. To był dobry i uprzejmy człowiek. Nie skrzywdziłby nikogo.

- To nie zostawia cienia wątpliwosci. - przytaknął James. - Adrian nie skrzywdziłby muchy.

- Przypomniałam sobie jeszcze jedno. Na trzy dni przed śmiercią spotkał się w Bar z rodziną Indian zamieszkujących miasteczko - Miranda zapanowała nad głosem i emocjami, ale w każdej chwili znów mogła stracić nad nimi kontrolę. - Z Johnem Złamanym Wiosłem. Nie wiem o czym rozmawiali, ale profesor wrócił podekscytowany. Pomagałam mu w tłumaczeniu dziennika Azariasza van der Ghrovera. Mój małżonek miał holenderskie korzenie i nauczyłam się tego języka, gdy go poznałam. Może właśnie rozmowa z Johnem i uważne przestudiowanie tych zapisków nam coś da? Może w tym kryje się sekret?

- Może. A czy imię Malcolm ma jakieś znaczenie większe dla mieszkańców? Stary Malcolm latarnik. Ksiądź Malcolm. No i pani zaginiony, zechce pani przyjąć kondolencje, małożnek? - zapytał.

- Nie sądzę - uśmiechnęła się łagodnie odzyskując na kilka chwil dobry humor. - Po prostu to przypadek. A duchowny nawet nie jest z Bas. A co do mojego męża. To stało się trzy lata temu. Już go opłakałam, chociaż czasami mam nadzieję, że nie zginął. Wszyscy jednak powtarzają, że to zdradliwe wody. Ja wierzę miejscowym rybakom. Znają się na oceanie jak nikt inny.

- Rozumiem. A pani nie urodziła się tutaj. Zgadłem?

- Tak. Zgadł pan, panie Walker. Urodziłam się w Bangor.

- Jeśli trzy lata temu to się stało, to myślę, że mógł być ofiarą zdradliwego morza, gdyż okazuje się chyba raczej, że wszystko zaczęło się w wiosce na gorsze zmieniać od czasu pojawienia się tego szarlatana Malcolma oraz śmierci Adriana. Dobrze wnioskuję?

- Myślę, ze to działo się już wcześniej - odpowiedziała spokojnym głosem. - Czy któreś z państwa mogłoby zajrzeć pod serwetkę wyściełającą dno tamtego sekretarzyka - wskazała dłonią zabytkowy mebel stojący w rogu sypialni. - To kopie kilku stron, które najbardziej zaciekawiły profesora.

Samantha wykonała polecenie nauczycielki i po chwili z nienagannądykcją czytała wszystkim zgromadzonym tajemnicze notatki, a przerywały jej tylko westchnienia Łobuza, który ułożył się na ziemi i oparł pysk na założonych jedna na drugą łapach. Gdy przebrzmiały jej ostatnie słowa zadzwoniły krople deszczu o szybę. W szaleńczym zacięciu podmuchu wiatru wyrwały Jamesa z zamyślenia.

- A co to właściwie jest? Te kartki? Skąd one są? - zapytał przyglądając się im.

- Mówiłam Jamesie, moje tłumaczenia pamiętnika Azaraisza zrobione na prośbę profesora. - odpowiedziała Miranda.

- A tak... Przepraszam, po tym wszystkim co się dzieje doprawdy ciężko się skupić... I kiedy Mirando weszłaś w posiadanie tego pamiętnika? Tejże wiedzy? - zapytał zerkając na zegarek.

- Kilka dni przed śmiercią pana Willburyego. Zgadaliśmy się na jego temat w mojej bibliotece, kiedy szukał ciekawostek o Bass. Powiedziałam mu o rękopisie założyciela, najcenniejszym z naszych zbiorów. Pożyczyłam mu go nawet, by przestudiował ten dokument. Słabo znał język, więc zaoferowałam mu pomoc. A dokument jest w Bass od czasów kolonizacji miasteczka.

- No nie powiem... Wszystko zaczyna układać się w mozaikę. Twój sen Sam potwierdza to wszystko. Mój sen nawiedzenia Adriana... Towarzyszące nam “Poprzedzi ich ciemność”... - przyjrzał się nauczycielce. - Ale nie rozumiem dlaczego znalazłem cię tutaj leżącą w świeżo skreślonych notatkach, o których twoja wiedza Mirando zdawała się być tak mglista, że zwieść mogłaby szukającego drogi tak samo jak w ciemności. Chciałaś szukać odpowiedzi u mnie. Głośno myślałaś o rozmowie z Indianinem. Dlaczego? Chciałaś nas zwodzić zanim Adrian wystraszył cię na śmierć?- powiedział patrząc na nią. - Jestem zmęczony zakłamaniem mieszkańców tej wioski. I nie ufam ci. - dodał szczerze.

- Ja również wam nie ufałam, James. - powiedziała z pewnym ociąganiem i smutkiem. - Po śmierci profesora zaczęły się tutaj dziać dziwne rzeczy. Jakby się nad tym zastanowić, jego przyjazd stał się katalizatorem tych wydarzeń. Lub czymś w rodzaju zapalnej. Nie wiem. A potem pojawiacie się wy. Niby po rzeczy, ale wtedy zaczynacie wypytywać. Zaczynacie węszyć. Na początku nie wierzyłam w prawie żadne słowo. To chyba małomiasteczkowa przypadłość. Ale teraz … teraz już wam wierzę. Przynajmniej tobie, James. Ale skoro ty wierzysz swoim znajomym, ja również skłonna jestem im zawierzyć.

- Tego czy mam wierzyć tej kobiecie. - popatrzył na Judith. - To zależy od niej. Póki co łączy nas tylko wspólne położenie a nie znajomość Adriana. Nie znam tej pani i nie ufam tym bardziej, że już nas okłamała. To pewnie złodziejka... Co do Sam i Solomona nie mam cienia wątpliwości.

- Jak to - powiedziała zszokowana Miranda. - Przecież to kuzynka niektórych z was! Rodzina!

- Jedynie w Chrystusie - zakpił. - Jeśli pani Dononvan sama nie jest poganką. Zaiste nic już mnie nie zdziwi.

Dopiero te słowa wywołały wilka z lasu. A dokładniej Judith z milczenia.

(...)

Walker zerknął kolejny raz na zegarek. Dochodził kwadrans od czasu kiedy przyszli do domu Mirandy. A solomona dalej nie było. Podszedł do okna w pokoju gościnnym i stojąc w cieniu kotary patrzył w dal. Gdzieś tam niedaleko, za domami, za łąkami był domek na wzgórku obok czerwonego kościołka. Kobyłka u płota, która miał nadzieję, zerwie się z powroza kiedy ogień zajmie budynek. Dwa domy przed plebanią był dom Reda i jego samochód. Poruszenie kudłacza, który stał obok Jamesa również wyglądając przez okno uświadomił mu obecność przyjaciela Mirandy oraz to, że do domu ktoś się zbliżał. Stanął za drzwiami z cepem w dłoni. Rozległo się stukanie do drzwi. Dyskretnie wyjrzał przez okno a rozpoznając z dwóch postaci Solomona otworzył drzwi.

- A jednak pani żyje - ucieszył się zdumiony widokiem Lucy Cartenberg. - A ja spisałem już kuzynkę na straty. - westchnął i z uznaniem spojrzał na Colthursta. - Oprócz odważnego Solomona powinna pani podziękować przede wszystkim Samanthcie za jej troskliwy upór. Czy plebania została puszczona z dymem? - zapytał.

Kuzynka bez słowa minęła Walkera. Solomon również nie odpowiedział na pytanie. Dymu na niebie nie widział. Ani zamieszania na ulicy, które mogło, choć nie musiało, wywołaćmieszkańców zza zaryglowanych na cztery spusty domów. Wtedy zwrócił uwagę, że mimo iż kuzynostwo przyniosło cos ze sobą, to Sowa została w domu szarlatana. Notatki profesora i torebkę artystki.

Po czułych powitaniach pojednania rodzina zapoznała Lucy z Mirandą. Kiedy wszyscy odetchnęli przy gorącej kawie kobiety zdały relację z tego, czego dotychczas dowiedziała się reszta.

(...)


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5uW_R9HG5PY&feature=related[/MEDIA]


Kiedy usłyszał co do powiedzenia miała młoda pani archeolog, której Adrian kazał wierzyć jak jemu samemu, James bez słowa wyszedł z pokoju. Odniósł wrażenie, że od czasu przyjazdu na wyspę, krewniaczka najbardziej skupia się na niedosycie kawy. Nawet po wyjsciu z bliskiego spotkania z nieudacznikiem Malcolmem. Może i on powonien brać z niej przykład. Zresztą jak takie anomalie dzieją się, to pewnie nie tylko w jej obecnosci a swiat przez to się nie skończy. Może nie dzisiaj. Wielka Wojna skosiła miliony. Na wyspie są góra tysiące. I już nie cywili jak to była wojna. O dusze. Może też kuzynka chciaż przestanie tak naiwnie wierzyć w dobrą ludzką naturę. Czy Adrian przestał przed śmiercią? Zaiste jedno życie ludzkie jest zbyt krótkie, żeby zrozumieć naturę kobiet. Emancypowanych i tych jeszcze nie.

W kuchni poczęstował się jedzeniem Mirandy wierząc, że wdowa nie miałaby nic przeciwko nakarmieniu głodnego. Wszak tapeta jej prywatnych ścian ledwie była widoczna od motywu przewodniego zawieszonych na niej krzyży, krzyżyków i krucyfiksów.

Kiedy najadł się usiadł wygodnie w fotelu pokoju gościnnego z butelką Whisky. Wyjął z papierośnicy mozolnie skręcanego w Bostonie skręta tylko po to by zdać sobie sprawę, że nie ma zapalniczki. Sięgnął po leżące przy lampce zapałki. Mimo, że wszystko na pozór układa się w całość, to nic nie trzymało się kupy. Do zmroku było jeszcze bardzo dużo czasu, lecz faktycznie pogoda zdawała się być nienaturalna. Jakby zmierzch już zapadał. Ale nie było to jeszcze brzmiące proroczo Azariaszowe zaćmienie słońca. Nim noc, zapewne nieprzespana, zawiśnie nad wyspą miał zamiar odpocząć przed kolekcjonowaniem dla pani archeolog zostawionych przez purytanina indiańskich fresków. Potem obudzić się i stwierdzić, że to wszystko to był tylko zły sen. Jak jest już za późno to nie ma czego się bać. A jak jeszcze nie jest, to zdąży. I przygotować się na śmierć. Może też.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline