Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-09-2011, 12:30   #77
Baczy
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Łowca i zwierzyna.
Przodkowie Vincenta wielki temu uznawani byli za dzikusów. Nieustraszonych i nieokiełznanych, ale wciąż dzikusów. Ludzi, którzy nie znali strachu i przez to pakowali się w największe gówna. Dopiero gdy zagroziło im widmo wymarcia całej rasy, przestali tak mocno trzymać się swojej kultury i niezależności, odpychając dumę na dalszy plan. Dzięki temu po setkach lat zdołali odbudować swoją społeczność. I mimo tylu lat obcowania z innymi rasami, mieszania kultur i ogólnego podążania za duchem czasów, ich buńczuczność i dzikość nie zmalała ani trochę. Wręcz przeciwnie, przez te wszystkie lata tłumienia swojego prawdziwego "ja", chcieli się teraz wyżyć na zapas, za swoich przodków, którym zawdzięczali wolność. Pokolenie, w którym wychowywał się Apacz było jednym z tych, które od małego przechodziło pełny trening bojowy, który hartował zarówno ich ciało, jak i ducha.

Nie bał się. Bo niby czego miał się bać? Nic nie mogło równać się z pokutą odbywaną na Gehennie. Jaszczur, którego zaatakował, nie był standardowym widokiem na statku, niemniej jednak "był", a skoro "był", to znaczyło, że da się go zabić. A niby czemu miałby bać się czegoś, co jest równie słabe co on, śmiertelne?
Kwas był niemiłą niespodzianką, chociaż nie można powiedzieć, że Apacz nie brał tego pod uwagę. Istoty z różnych zakątków kosmosu mają różne mechanizmy obronne, a żrąca posoka wcale nie była czymś nad wyraz oryginalnym.

Krwawił, był więc już prawie martwy.
Gdy podczas walki poleje się krew, wiadomo, że nie potrwa ona zbyt długo- jest to zwiastun zmęczenia bądź braków w wyszkoleniu. I chociaż może to brzmieć dziwnie, gdy mowa o zwierzęciu, jednak to prawda. Jaszczur nie przywykł do ludzi skaczących mu na grzbiet, nie miał więc opracowanej strategii. Próbował niezdarnie zrzucić z siebie niechcianego jeźdźca, ten jednak trzymał się dzielnie.
Przybyła odsiecz, Jerome i Spook, co przyspieszyło klęskę ogromnego gada, chociaż przysłowiowy gwóźdź do czaszki wbił nie kto inny jak Razor, przywódca grupy, zbierając laury za zabicie czegoś, co tutejsi lubili nazywać demonami.

Kilka kropli na policzku, większa plama na lewym ramieniu oraz liczne plamy na wierzchach obu dłoni, to cena zwycięstwa. Ból nie przestawał nacierać ani przez chwilę, nie dając wytchnąć Vincentowi. Zacisnął mocno zęby i przyjął cierpienie z pokorą. Taka była cena za nieczysty atak. A może za coś więcej...

Idąc korytarzem zbliżyli się do sekcji, która ciągle pozostawała pod władzą Strażnika. Nerwowy nastrój udzielił się wszystkim, nawet Apacz poczuł, że zaciska pięści na sam dźwięk głosu wydającego więźniom komendy. To nie były przyjemne momenty, ale przecież nie miały być. Mieli tu pokutować za grzechy, i tak było. Tyczyło się to zarówno tych, których jeszcze Strażnik trzymał pod kluczem, jak i tych,którzy wydostali się spod jego nadzoru. Bo czy ich życie było coś warte? Czekanie, aż ktoś zasadzi Ci kosę, bo będzie mu brakowało fajek an dragi, albo po prostu będzie szukał rozrywki. Łażenie tam, gdzie wysoko ustawione kutasy każą Ci iść, robienie tego, co każą Ci zrobić. Ciągłe trwanie w niepewności, niespokojny sen i świadomość istnienia dziwnych tworów plączących się po statku. Każdy dzień powoli wyniszczał psychikę więźniów, nie ważne jak wytrzymali byli, również Vincent to wyczuwał. Nawet Ci którzy mówili, że nie boją się śmierci, podlegali instynktowi, który kazał im walczyć o przetrwanie w każdej sytuacji, przez co ich słowa traciły na wartości.
Przez głowę Apacza przeszła myśl, że Ci pilnowani przez strażnika nie mają wcale tak źle. Mimo to, nie chciał tam wracać, za bardzo cenił sobie tę namiastkę wolności, którą dawali mu Rippersi.

Po kilku minutach ostrożnej wędrówki dotarli na miejsce. Rzekomo opływające skarbami pomieszczenie znajdowało się przy jednym z głównych trzpieni statku. Chyba wszyscy czuli dziwną atmosferę tej okolicy. I bynajmniej nie chodziło o skład chemiczny powietrza, ale raczej o dziwne poczucie zagrożenia, które ujawniło się u wielu wojowników Gehenny niczym szósty zmysł.

Spook jako pierwsza zauważyła kamery, zgłosiła się też na ochotnika do zwiadu. Doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że jeśli ktoś miał szansę uniknąć wzroku Strażnika, to właśnie ona. Miała zejść i przygotować fanty do wyniesienia, potem zrobić zwarcie w sektorze, oślepiając SI i dać ekipie chwilę na ucieczkę z fantami.
Niestety, plan zawiódł już w pierwszej fazie. Chwilę po tym, jak weszła w korytarz po lewej stronie, z prawej wyjechały maszyny strażnika, standardowa para maszyn pacyfikujących- nieuzbrojony transporter na gąsienicach oraz Klawisz, ofensywa duetu, przypominająca nieco pająka z wieżyczką strzelniczą na plecach.


Atmosfera zrobiła się nieciekawa, padła propozycja (bo trudno było to nazwać rozkazem, mimo iż padło z ust dowódcy) ucieczki, jednak udało się opanować sytuację i uspokoić nieco czwórkę mężczyzn. Czekali na rozwój wydarzeń z nadzieją na jakiś pozytywny akcent dnia, jednak nic dziś nie szło tak, jak powinno. No, może z wyjątkiem tego, że Apacz nadal żył, mimo kilku bolesnych ran. Maszyny wywoziły nieprzytomną Rudą w stronę korytarza po prawej. Razor wyjął pistolet, nie odważył się jednak wydać rozkazu. Zupełnie, jakby nie chciał posyłać ich na śmierć bez ich zgody. Urocze.

Szybka kalkulacja. Noże przeciwko stalowemu pancerzowi? To nie brzmiało zbyt optymistycznie. Co innego pokraki, hieny czy demony, one mają serca i inne organy, których można je pozbawić, ale zakuta puszka kabli? Żeby jeszcze znali słabe punkty tej maszyny. Apacz nie znał i wątpił, żeby było inaczej w przypadku reszty towarzyszy. Niemniej jednak ubicie jednego z niedawnych ciemiężycieli było w jakiś sposób kuszące.
Może chodziło o tę małą, chociaż Indianin nie zwykł przywiązywać się do kobiet. Może o perspektywę fajek, jeśli jednak coś znajdą na końcu korytarza. A może po prostu za bardzo spodobał mu się adrenalinowy kopniak podczas walki z jaszczurem, jednej z najbardziej wymagających w ciągu ostatniego pół roku. Czy to na skutek wieloletnich doświadczeń, czy też chwilowego impulsu, wyjął jeden z noży i szepnął do Brzytwy.
- Daj tylko znak.

Spojrzał przelotnie na resztę, Tolgy'iego z zawziętym wyrazem twarzy oraz Jerome, który chyba miął w pamięci "Spierdalamy" Razora sprzed niespełna minuty i zamierzał się do nich zastosować.
Cygan nie zamierzał odpuścić, można więc było założyć, że zaatakują we trójkę, gdyby nie podszyty gdzieś głęboko w sercu Apacza wrodzony strach o własną skórę. Dziwne uczucie, które szeptało mu do ucha "Nie ryzykuj, nie warto. Żyj."
Ale na co mu takie życie? Co będzie ono warte, jeśli nie będzie szedł do przodu, nie będzie walczył o swoje i się rozwijał? Zarówno wspomnienia z rodzinnej planety, jak i z Gehenny uświadomiły go, że czasem trzeba zapomnieć o honorze i zwyczajnie odpuścić. Ale gdy cygan przebiegł obok niego i rzucił się w stronę platformy wiedział już, że to nie czas na ucieczkę.

Odczekał trzy sekundy i ruszył za Tolgym, planując zajść maszynę od drugiej strony. Nawet jeśli jej pole widzenia wynosiło 360 stopni, to nie mogła strzelać w przeciwnych kierunkach, w końcu został zaprojektowany do walki w korytarzach, nie w otwartych przestrzeniach. Przynajmniej to mogli wywnioskować więźniowie i w tym upatrywać swojej szansy. Jednemu powinno się udać dotrzeć do okablowania. Do tego byli jeszcze Razor i Jerome, chociaż Vincent nie liczył na ich pomoc. Nie to, że brał ich za wystraszone dziwki, po prostu przywykł nie polegać na innych, żeby oszczędzić sobie porażek i rozczarowania.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline