Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-09-2011, 09:47   #121
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Wyspa Acadia została zdobyta przez żywioły. Kilkunastogodzinny szturm sił natury zakończył się powodzeniem. Dmący szaleńczo wiatr połamał część drzew na linii wybrzeża, runęło też kilka starych buków w głębi lasu. Fale z łoskotem roztrzaskiwały się o przybrzeżne skały wyrzucając na ląd różne ciekawe i niekiedy przerażające rzeczy – kawałki drewna, beczki, fragmenty kadłubów zniszczonych przez sztorm statków a nawet kilka ciał.

W Bar Harbor stary Jim Poorgood – żylasty i małomówny milczek – przyglądał się z wysokości szczytu okolicy. Co jakiś czas przecierał tylko zalaną deszczem twarz. W końcu zmiął pod nosem przekleństwo i ostrożnie zszedł na dół, gdzie czekała na niego gromadka miejscowych mężczyzn.

- Nie świeci. – powiedział krótko.

- Trzeba zobaczyć, co się stało – zaproponował jakiś młodzieniec.

- Po kiego ... – mruknął stary Mac Marra. – Ci z Bass też mają łapki. Sami se naprawią.

- Jakoś od wczoraj nie dają rady – mruknął Poorgood. – Ja idę. Kto jeszcze?

Dwie ręce podniosły się w gorę.

- Dobra. Corny i Fluor. Szykujcie się do drogi.

- Weźcie mój automobil. Nie ryzykujcie przeprawy przez zatokę przy takiej pogodzie.



NORMAN DUFRIS


Padało, kiedy Norman i duchowny ruszyli w drogę na posterunek. Dufris szedł obok księdza Malcolma, lecz nie spuszczał go z oka. Jakieś irracjonalne przeczucie mówiło mu, ze jak tylko odwróci się do niego plecami, straci czujność to ....

No właśnie, co?

Co może zrobić ten nieco szalony duchowny? Wbije mu nóż w plecy? Nie wyglądał na kogoś uzbrojonego.

Na pierwszą dwójkę poszukujących zbiegów rybaków natknęli się tuż po wejściu pomiędzy pierwsze budynki Bass. Norman zobaczył ich wcześniej i mimowolnie sięgnął do kieszeni, gdzie trzymał broń. Zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Jeden z nich, którego nazwisko uleciało Normanowi z pamięci miał dubeltówkę, używaną zazwyczaj do polowań na kaczki. Rybak obserwował Malcolma. Norman widział to w jego oczach. Gdyby jego guru dał znak, mężczyzna opuściłby strzelbę i nacisnął spust. Drugi z rybaków uzbrojony był w hak, na którym wieszało się połowy. Tan drugi chyba nazywał się Reynolds. Chyba. Durfis nie był pewien.

- Widziano ich, jak wchodzą do domu Everretów. Do tej całej psorki – powiedział mężczyzna z hakiem.

- Można było się domyśleć, że będzie pomagała obcym. Sama jest przyjezdna – mruknął ten z dubeltówką, jakby zapominając, ze ksiądz też nie urodził się w Bass

- Co robimy, mistrzu? – zapytał ten z hakiem.

- Zawiadamiamy władze. Miastowi muszą odpowiedzieć za zabicie Ashleya.

- Co ... – zaczął chyba Reynolds, ale duchowny uspokoił go wzrokiem.

- Ty pilnuj domu, by się nam nie wymknęli. Ty, ściągnij resztę ... wiernych.

Przy ostatnim słowie zawahał się na ułamek sekundy, jakby chciał zastąpić je innym, lecz rozmyślił się w ostatniej chwili.

- Możemy iść? – zapytał Malcolm. – Posterunek jest po drugiej stronie Bass Harbor.

Durfis skinął głową, ale odchodząc miał na oku mężczyznę z dubeltówką.



RESZTA

Mirandy ubrania prawie idealnie leżały na Judith, wiec problem zniszczonej garderoby rozwiązany został bardzo szybko. Ludzie zgromadzeni w domu Mirandy zabrali się do wnikliwego studiowania notatek szaleńca.

Kawa stygła w kubkach i filiżankach. Grupa ludzi siedziała w skupieniu nad notatkami i próbowała z tych strzępków wiedzy pozbierać jakąś informację, którą rzuciłaby światło na sprawę.
Sucamusquim. To mię musiało być kluczem, bo szalony Azariasz przywoływał je w prawie każdym fragmencie. Czy to on ocalił dwójkę w kościele? Czy to było możliwe? A może to duch Azariasza? Spadł lub zeskoczył z klifu, jak wynikało ze słów Mirandy, dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz wzniesiono latarnię morską? Czyżby była ona jakimś ważnym miejscem.

- Mirano? – zapytała Lucy gospodynię. – Kiedy wzniesiono pierwszą latarnię. Ile lat po śmierci Azariasza.

- Rok. Równo w rocznicę. Rodzina Larksonów.

Zadźwięczał dzwonek.

- Czy wiesz coś o tych obrazach, o których wspomina Van Der Ghrovher?

- Jeden z nich wisi w mojej klasie. „Tańczące dzieci”.

- A reszta?

- Nie mam pojęcia.

Myśleli dalej. Kawa stygła. Oczy zaczynały się coraz bardziej męczyć w słabym świetle naftówek.

Samantha wstała zrezygnowana. Poszła do kuchni szykować kolację. Przejrzała zapasy w spiżarce. Miranda Everret dobrze przygotowała swój dom na wypadek jakiegoś kataklizmu. Jedzenia mogło wystarczyć dla ich gromadki na dobre kilka dni. Samantha zdecydowała się na proste kanapki i jajecznicę. Ciepła potrwa była wskazana przy takiej pogodzie. Dawno sama nie pracowała w kuchni, ale tym razem ta prosta czynność uspokajała jej myśli.



NORMAN DUFRIS


Doszli na miejsce w niespełna pięć minut. Zalety małych miejscowości.
Drzwi na posterunek stały otworem. W środku zastali obraz, jak po przejściu huraganu. Podobnie jak w kościele.

Biurka i krzesła leżały na ziemi. Wokół nich walały się kartki i papiery. Już nie latały, ponieważ nasiąknęły wodą deszczową, która wpadła do środka przez otwarte drzwi i okna.
Po małym posterunku hulał szaleńczo przeciąg. Ogień w piecu wygasł całkowicie i pomieszczenie było przeraźliwe zimne.

Trupa zobaczył pierwszy Dufris. Człowiek w mundurze policjanta siedział pod ścianą, za wywróconym biurkiem. Z wejścia trudno go było zobaczyć. Ale kiedy Norman i ksiądz weszli do środka zobaczyli jego buta i nogę.
Mężczyzna był młody. Na pewno o kilka lat młodszy niż Norman. Siedział z otwartymi, pustymi oczami wpatrzony w miejsce, gdzie stali obaj mężczyźni – w wejście do budynku.
W rękach trzymał służbowego colta. Najwyraźniej strzelił sobie z niego w prawą skroń, bo widać było rozbryzg krwi, jak przy samobójstwie.
Jednak to nie widok trupa zaniepokoił Normana, który wszak przywykł do widoku gorszych zwłok w swojej pracy. To, co poruszało nutkę lęku, to wykrzywiona w zwierzęcym przerażaniu twarz chłopaka.

- Gilroy Mac Thawish – rozpoznał ciało ksiądz.

Dufris znał chłopaka, jak biegał w krótkich spodenkach po plaży.

- Jego ojciec, Gregor, to dobry człowiek.

Nie wiedzieć czemu, ale w ustach księdza, wypowiedziane w pobliżu trupa, te słowa w jakiś sposób zaniepokoiły Normana.

Gdzieś w miasteczku dało się słyszeć pojedynczy strzał.



RESZTA

Kanapki pojawiły się na stole, a wraz z nimi jajecznica.

- Samantha – Lucy wyraziła opinię wszystkich. – Jesteś aniołem.

Nie ważne, ile dzisiaj przeszli. Nie ważne, że o mało nie zginęli, czy sami pozbawili kogoś życia. Żołądki upominały się o swoje prawa, tym bardziej, że ganianie w tę i z powrotem po ulewie mocno nadwyrężyły ich zapasy energii.

Zaczęli pałaszować z apetytem, nie zważając na konwenanse cywilizacji i zbędne w takiej sytuacji maniery. Głód domagał się zaspokojenia. A jedzenie samo w sobie stanowiło chwilowe panaceum na troski.

Kończyli właśnie, kiedy brzęk rozbijanej szyby w salonie poderwał ich na równe nogi.

- Mirando! – męski, donośny głos przebił się przez szum deszczu. – Wiemy, że ukrywasz tam miastowych! Wśród nich ukrywa się morderca! Zabił Ashleya! Prawie odciął mu głowę nożem, jak filetowanemu łososiowi!

- Dom jest otoczony! – wrzasnął ktoś z drugiej strony. – I albo zabójca Ashleya odda się w nasze ręce i zapłaci za swoją zbrodnię, albo wejdziemy do środka i sami wymierzymy sprawiedliwość!

Huknął strzał i kolejna szyba w salonie rozsypała się w drobne kawałki. Miranda krzyknęła!

- Musisz zdecydować, panie preseor! Jest pani z nami, czy przeciwko nam!

- Mamy strzelby i mamy naftę! Żądamy sprawiedliwości!

Po hałasach, jakie czynili można było faktycznie stwierdzić, że napastników jest przynajmniej kilku, może nawet kilkunastu i chyba rzeczywiście otoczyli dom Mirandy.
 
Armiel jest offline