WSZYSCY
Wyspa Acadia została zdobyta przez żywioły. Kilkunastogodzinny szturm sił natury zakończył się powodzeniem. Dmący szaleńczo wiatr połamał część drzew na linii wybrzeża, runęło też kilka starych buków w głębi lasu. Fale z łoskotem roztrzaskiwały się o przybrzeżne skały wyrzucając na ląd różne ciekawe i niekiedy przerażające rzeczy – kawałki drewna, beczki, fragmenty kadłubów zniszczonych przez sztorm statków a nawet kilka ciał.
W Bar Harbor stary Jim Poorgood – żylasty i małomówny milczek – przyglądał się z wysokości szczytu okolicy. Co jakiś czas przecierał tylko zalaną deszczem twarz. W końcu zmiął pod nosem przekleństwo i ostrożnie zszedł na dół, gdzie czekała na niego gromadka miejscowych mężczyzn.
- Nie świeci. – powiedział krótko.
- Trzeba zobaczyć, co się stało – zaproponował jakiś młodzieniec.
- Po kiego ... – mruknął stary Mac Marra. – Ci z Bass też mają łapki. Sami se naprawią.
- Jakoś od wczoraj nie dają rady – mruknął Poorgood. – Ja idę. Kto jeszcze?
Dwie ręce podniosły się w gorę.
- Dobra. Corny i Fluor. Szykujcie się do drogi.
- Weźcie mój automobil. Nie ryzykujcie przeprawy przez zatokę przy takiej pogodzie.
NORMAN DUFRIS
Padało, kiedy Norman i duchowny ruszyli w drogę na posterunek. Dufris szedł obok księdza Malcolma, lecz nie spuszczał go z oka. Jakieś irracjonalne przeczucie mówiło mu, ze jak tylko odwróci się do niego plecami, straci czujność to ....
No właśnie, co?
Co może zrobić ten nieco szalony duchowny? Wbije mu nóż w plecy? Nie wyglądał na kogoś uzbrojonego.
Na pierwszą dwójkę poszukujących zbiegów rybaków natknęli się tuż po wejściu pomiędzy pierwsze budynki Bass. Norman zobaczył ich wcześniej i mimowolnie sięgnął do kieszeni, gdzie trzymał broń. Zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Jeden z nich, którego nazwisko uleciało Normanowi z pamięci miał dubeltówkę, używaną zazwyczaj do polowań na kaczki. Rybak obserwował Malcolma. Norman widział to w jego oczach. Gdyby jego guru dał znak, mężczyzna opuściłby strzelbę i nacisnął spust. Drugi z rybaków uzbrojony był w hak, na którym wieszało się połowy. Tan drugi chyba nazywał się Reynolds. Chyba. Durfis nie był pewien.
- Widziano ich, jak wchodzą do domu Everretów. Do tej całej psorki – powiedział mężczyzna z hakiem.
- Można było się domyśleć, że będzie pomagała obcym. Sama jest przyjezdna – mruknął ten z dubeltówką, jakby zapominając, ze ksiądz też nie urodził się w Bass
- Co robimy, mistrzu? – zapytał ten z hakiem.
- Zawiadamiamy władze. Miastowi muszą odpowiedzieć za zabicie Ashleya.
- Co ... – zaczął chyba Reynolds, ale duchowny uspokoił go wzrokiem.
- Ty pilnuj domu, by się nam nie wymknęli. Ty, ściągnij resztę ... wiernych.
Przy ostatnim słowie zawahał się na ułamek sekundy, jakby chciał zastąpić je innym, lecz rozmyślił się w ostatniej chwili.
- Możemy iść? – zapytał Malcolm. – Posterunek jest po drugiej stronie Bass Harbor.
Durfis skinął głową, ale odchodząc miał na oku mężczyznę z dubeltówką.
RESZTA
Mirandy ubrania prawie idealnie leżały na Judith, wiec problem zniszczonej garderoby rozwiązany został bardzo szybko. Ludzie zgromadzeni w domu Mirandy zabrali się do wnikliwego studiowania notatek szaleńca.
Kawa stygła w kubkach i filiżankach. Grupa ludzi siedziała w skupieniu nad notatkami i próbowała z tych strzępków wiedzy pozbierać jakąś informację, którą rzuciłaby światło na sprawę.
Sucamusquim. To mię musiało być kluczem, bo szalony Azariasz przywoływał je w prawie każdym fragmencie. Czy to on ocalił dwójkę w kościele? Czy to było możliwe? A może to duch Azariasza? Spadł lub zeskoczył z klifu, jak wynikało ze słów Mirandy, dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz wzniesiono latarnię morską? Czyżby była ona jakimś ważnym miejscem.
- Mirano? – zapytała Lucy gospodynię. – Kiedy wzniesiono pierwszą latarnię. Ile lat po śmierci Azariasza.
- Rok. Równo w rocznicę. Rodzina Larksonów.
Zadźwięczał dzwonek.
- Czy wiesz coś o tych obrazach, o których wspomina Van Der Ghrovher?
- Jeden z nich wisi w mojej klasie. „Tańczące dzieci”.
- A reszta?
- Nie mam pojęcia.
Myśleli dalej. Kawa stygła. Oczy zaczynały się coraz bardziej męczyć w słabym świetle naftówek.
Samantha wstała zrezygnowana. Poszła do kuchni szykować kolację. Przejrzała zapasy w spiżarce. Miranda Everret dobrze przygotowała swój dom na wypadek jakiegoś kataklizmu. Jedzenia mogło wystarczyć dla ich gromadki na dobre kilka dni. Samantha zdecydowała się na proste kanapki i jajecznicę. Ciepła potrwa była wskazana przy takiej pogodzie. Dawno sama nie pracowała w kuchni, ale tym razem ta prosta czynność uspokajała jej myśli.
NORMAN DUFRIS
Doszli na miejsce w niespełna pięć minut. Zalety małych miejscowości.
Drzwi na posterunek stały otworem. W środku zastali obraz, jak po przejściu huraganu. Podobnie jak w kościele.
Biurka i krzesła leżały na ziemi. Wokół nich walały się kartki i papiery. Już nie latały, ponieważ nasiąknęły wodą deszczową, która wpadła do środka przez otwarte drzwi i okna.
Po małym posterunku hulał szaleńczo przeciąg. Ogień w piecu wygasł całkowicie i pomieszczenie było przeraźliwe zimne.
Trupa zobaczył pierwszy Dufris. Człowiek w mundurze policjanta siedział pod ścianą, za wywróconym biurkiem. Z wejścia trudno go było zobaczyć. Ale kiedy Norman i ksiądz weszli do środka zobaczyli jego buta i nogę.
Mężczyzna był młody. Na pewno o kilka lat młodszy niż Norman. Siedział z otwartymi, pustymi oczami wpatrzony w miejsce, gdzie stali obaj mężczyźni – w wejście do budynku.
W rękach trzymał służbowego colta. Najwyraźniej strzelił sobie z niego w prawą skroń, bo widać było rozbryzg krwi, jak przy samobójstwie.
Jednak to nie widok trupa zaniepokoił Normana, który wszak przywykł do widoku gorszych zwłok w swojej pracy. To, co poruszało nutkę lęku, to wykrzywiona w zwierzęcym przerażaniu twarz chłopaka.
- Gilroy Mac Thawish – rozpoznał ciało ksiądz.
Dufris znał chłopaka, jak biegał w krótkich spodenkach po plaży.
- Jego ojciec, Gregor, to dobry człowiek.
Nie wiedzieć czemu, ale w ustach księdza, wypowiedziane w pobliżu trupa, te słowa w jakiś sposób zaniepokoiły Normana.
Gdzieś w miasteczku dało się słyszeć pojedynczy strzał.
RESZTA
Kanapki pojawiły się na stole, a wraz z nimi jajecznica.
- Samantha – Lucy wyraziła opinię wszystkich. – Jesteś aniołem.
Nie ważne, ile dzisiaj przeszli. Nie ważne, że o mało nie zginęli, czy sami pozbawili kogoś życia. Żołądki upominały się o swoje prawa, tym bardziej, że ganianie w tę i z powrotem po ulewie mocno nadwyrężyły ich zapasy energii.
Zaczęli pałaszować z apetytem, nie zważając na konwenanse cywilizacji i zbędne w takiej sytuacji maniery. Głód domagał się zaspokojenia. A jedzenie samo w sobie stanowiło chwilowe panaceum na troski.
Kończyli właśnie, kiedy brzęk rozbijanej szyby w salonie poderwał ich na równe nogi.
- Mirando! – męski, donośny głos przebił się przez szum deszczu. – Wiemy, że ukrywasz tam miastowych! Wśród nich ukrywa się morderca! Zabił Ashleya! Prawie odciął mu głowę nożem, jak filetowanemu łososiowi!
- Dom jest otoczony! – wrzasnął ktoś z drugiej strony. – I albo zabójca Ashleya odda się w nasze ręce i zapłaci za swoją zbrodnię, albo wejdziemy do środka i sami wymierzymy sprawiedliwość!
Huknął strzał i kolejna szyba w salonie rozsypała się w drobne kawałki. Miranda krzyknęła!
- Musisz zdecydować, panie preseor! Jest pani z nami, czy przeciwko nam!
- Mamy strzelby i mamy naftę! Żądamy sprawiedliwości!
Po hałasach, jakie czynili można było faktycznie stwierdzić, że napastników jest przynajmniej kilku, może nawet kilkunastu i chyba rzeczywiście otoczyli dom Mirandy.