Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-09-2011, 09:47   #121
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Wyspa Acadia została zdobyta przez żywioły. Kilkunastogodzinny szturm sił natury zakończył się powodzeniem. Dmący szaleńczo wiatr połamał część drzew na linii wybrzeża, runęło też kilka starych buków w głębi lasu. Fale z łoskotem roztrzaskiwały się o przybrzeżne skały wyrzucając na ląd różne ciekawe i niekiedy przerażające rzeczy – kawałki drewna, beczki, fragmenty kadłubów zniszczonych przez sztorm statków a nawet kilka ciał.

W Bar Harbor stary Jim Poorgood – żylasty i małomówny milczek – przyglądał się z wysokości szczytu okolicy. Co jakiś czas przecierał tylko zalaną deszczem twarz. W końcu zmiął pod nosem przekleństwo i ostrożnie zszedł na dół, gdzie czekała na niego gromadka miejscowych mężczyzn.

- Nie świeci. – powiedział krótko.

- Trzeba zobaczyć, co się stało – zaproponował jakiś młodzieniec.

- Po kiego ... – mruknął stary Mac Marra. – Ci z Bass też mają łapki. Sami se naprawią.

- Jakoś od wczoraj nie dają rady – mruknął Poorgood. – Ja idę. Kto jeszcze?

Dwie ręce podniosły się w gorę.

- Dobra. Corny i Fluor. Szykujcie się do drogi.

- Weźcie mój automobil. Nie ryzykujcie przeprawy przez zatokę przy takiej pogodzie.



NORMAN DUFRIS


Padało, kiedy Norman i duchowny ruszyli w drogę na posterunek. Dufris szedł obok księdza Malcolma, lecz nie spuszczał go z oka. Jakieś irracjonalne przeczucie mówiło mu, ze jak tylko odwróci się do niego plecami, straci czujność to ....

No właśnie, co?

Co może zrobić ten nieco szalony duchowny? Wbije mu nóż w plecy? Nie wyglądał na kogoś uzbrojonego.

Na pierwszą dwójkę poszukujących zbiegów rybaków natknęli się tuż po wejściu pomiędzy pierwsze budynki Bass. Norman zobaczył ich wcześniej i mimowolnie sięgnął do kieszeni, gdzie trzymał broń. Zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Jeden z nich, którego nazwisko uleciało Normanowi z pamięci miał dubeltówkę, używaną zazwyczaj do polowań na kaczki. Rybak obserwował Malcolma. Norman widział to w jego oczach. Gdyby jego guru dał znak, mężczyzna opuściłby strzelbę i nacisnął spust. Drugi z rybaków uzbrojony był w hak, na którym wieszało się połowy. Tan drugi chyba nazywał się Reynolds. Chyba. Durfis nie był pewien.

- Widziano ich, jak wchodzą do domu Everretów. Do tej całej psorki – powiedział mężczyzna z hakiem.

- Można było się domyśleć, że będzie pomagała obcym. Sama jest przyjezdna – mruknął ten z dubeltówką, jakby zapominając, ze ksiądz też nie urodził się w Bass

- Co robimy, mistrzu? – zapytał ten z hakiem.

- Zawiadamiamy władze. Miastowi muszą odpowiedzieć za zabicie Ashleya.

- Co ... – zaczął chyba Reynolds, ale duchowny uspokoił go wzrokiem.

- Ty pilnuj domu, by się nam nie wymknęli. Ty, ściągnij resztę ... wiernych.

Przy ostatnim słowie zawahał się na ułamek sekundy, jakby chciał zastąpić je innym, lecz rozmyślił się w ostatniej chwili.

- Możemy iść? – zapytał Malcolm. – Posterunek jest po drugiej stronie Bass Harbor.

Durfis skinął głową, ale odchodząc miał na oku mężczyznę z dubeltówką.



RESZTA

Mirandy ubrania prawie idealnie leżały na Judith, wiec problem zniszczonej garderoby rozwiązany został bardzo szybko. Ludzie zgromadzeni w domu Mirandy zabrali się do wnikliwego studiowania notatek szaleńca.

Kawa stygła w kubkach i filiżankach. Grupa ludzi siedziała w skupieniu nad notatkami i próbowała z tych strzępków wiedzy pozbierać jakąś informację, którą rzuciłaby światło na sprawę.
Sucamusquim. To mię musiało być kluczem, bo szalony Azariasz przywoływał je w prawie każdym fragmencie. Czy to on ocalił dwójkę w kościele? Czy to było możliwe? A może to duch Azariasza? Spadł lub zeskoczył z klifu, jak wynikało ze słów Mirandy, dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz wzniesiono latarnię morską? Czyżby była ona jakimś ważnym miejscem.

- Mirano? – zapytała Lucy gospodynię. – Kiedy wzniesiono pierwszą latarnię. Ile lat po śmierci Azariasza.

- Rok. Równo w rocznicę. Rodzina Larksonów.

Zadźwięczał dzwonek.

- Czy wiesz coś o tych obrazach, o których wspomina Van Der Ghrovher?

- Jeden z nich wisi w mojej klasie. „Tańczące dzieci”.

- A reszta?

- Nie mam pojęcia.

Myśleli dalej. Kawa stygła. Oczy zaczynały się coraz bardziej męczyć w słabym świetle naftówek.

Samantha wstała zrezygnowana. Poszła do kuchni szykować kolację. Przejrzała zapasy w spiżarce. Miranda Everret dobrze przygotowała swój dom na wypadek jakiegoś kataklizmu. Jedzenia mogło wystarczyć dla ich gromadki na dobre kilka dni. Samantha zdecydowała się na proste kanapki i jajecznicę. Ciepła potrwa była wskazana przy takiej pogodzie. Dawno sama nie pracowała w kuchni, ale tym razem ta prosta czynność uspokajała jej myśli.



NORMAN DUFRIS


Doszli na miejsce w niespełna pięć minut. Zalety małych miejscowości.
Drzwi na posterunek stały otworem. W środku zastali obraz, jak po przejściu huraganu. Podobnie jak w kościele.

Biurka i krzesła leżały na ziemi. Wokół nich walały się kartki i papiery. Już nie latały, ponieważ nasiąknęły wodą deszczową, która wpadła do środka przez otwarte drzwi i okna.
Po małym posterunku hulał szaleńczo przeciąg. Ogień w piecu wygasł całkowicie i pomieszczenie było przeraźliwe zimne.

Trupa zobaczył pierwszy Dufris. Człowiek w mundurze policjanta siedział pod ścianą, za wywróconym biurkiem. Z wejścia trudno go było zobaczyć. Ale kiedy Norman i ksiądz weszli do środka zobaczyli jego buta i nogę.
Mężczyzna był młody. Na pewno o kilka lat młodszy niż Norman. Siedział z otwartymi, pustymi oczami wpatrzony w miejsce, gdzie stali obaj mężczyźni – w wejście do budynku.
W rękach trzymał służbowego colta. Najwyraźniej strzelił sobie z niego w prawą skroń, bo widać było rozbryzg krwi, jak przy samobójstwie.
Jednak to nie widok trupa zaniepokoił Normana, który wszak przywykł do widoku gorszych zwłok w swojej pracy. To, co poruszało nutkę lęku, to wykrzywiona w zwierzęcym przerażaniu twarz chłopaka.

- Gilroy Mac Thawish – rozpoznał ciało ksiądz.

Dufris znał chłopaka, jak biegał w krótkich spodenkach po plaży.

- Jego ojciec, Gregor, to dobry człowiek.

Nie wiedzieć czemu, ale w ustach księdza, wypowiedziane w pobliżu trupa, te słowa w jakiś sposób zaniepokoiły Normana.

Gdzieś w miasteczku dało się słyszeć pojedynczy strzał.



RESZTA

Kanapki pojawiły się na stole, a wraz z nimi jajecznica.

- Samantha – Lucy wyraziła opinię wszystkich. – Jesteś aniołem.

Nie ważne, ile dzisiaj przeszli. Nie ważne, że o mało nie zginęli, czy sami pozbawili kogoś życia. Żołądki upominały się o swoje prawa, tym bardziej, że ganianie w tę i z powrotem po ulewie mocno nadwyrężyły ich zapasy energii.

Zaczęli pałaszować z apetytem, nie zważając na konwenanse cywilizacji i zbędne w takiej sytuacji maniery. Głód domagał się zaspokojenia. A jedzenie samo w sobie stanowiło chwilowe panaceum na troski.

Kończyli właśnie, kiedy brzęk rozbijanej szyby w salonie poderwał ich na równe nogi.

- Mirando! – męski, donośny głos przebił się przez szum deszczu. – Wiemy, że ukrywasz tam miastowych! Wśród nich ukrywa się morderca! Zabił Ashleya! Prawie odciął mu głowę nożem, jak filetowanemu łososiowi!

- Dom jest otoczony! – wrzasnął ktoś z drugiej strony. – I albo zabójca Ashleya odda się w nasze ręce i zapłaci za swoją zbrodnię, albo wejdziemy do środka i sami wymierzymy sprawiedliwość!

Huknął strzał i kolejna szyba w salonie rozsypała się w drobne kawałki. Miranda krzyknęła!

- Musisz zdecydować, panie preseor! Jest pani z nami, czy przeciwko nam!

- Mamy strzelby i mamy naftę! Żądamy sprawiedliwości!

Po hałasach, jakie czynili można było faktycznie stwierdzić, że napastników jest przynajmniej kilku, może nawet kilkunastu i chyba rzeczywiście otoczyli dom Mirandy.
 
Armiel jest offline  
Stary 06-09-2011, 22:31   #122
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Kolejne ciało. Trzecie już. Nie licząc zaginionych Virgillów i profesora. Tym razem młodszy od niego policjant z Bass. Lokalny chłopak. Przerażenie w jego oczach jest nadal żywe.
Norman odwraca spojrzenie gdy ksiądz beznamiętnie ujawnia tożsamość funkcjonariusza. Jest gorzej. Gorzej niż przy zwłokach latarnika i Ashleyu z poderżniętym gardłem. Jest realniej. To już może być każdy. W Bass nie ma już prawa. Tylko ten dyszący rządzą krwi szaleniec w sutannie, który gotów Ciemność spalić wraz z mieszkańcami... Norman obejrzał się na duchownego. To właśnie ten człowiek sprawuje teraz w Bass jedyną władzę. Konstabl jest opętany, a komisariat opuszczony. Rybacy ślepo posłuchają księdza. Dało się to poznać to po tych, których spotkali w drodze na posterunek. Zrobią wszystko co tylko ojciec Malcolm im nakaże... Łącznie z samosądem na miastowych i... Mirandzie, oraz wszystkich którzy im pomogą. Ale to przecież ksiądz... O Boże. Ciemność... szatan morduje ludzi w Bass, a ja mam zamknąć duchownego w areszcie...

Odetchnij kilka razy. Spokojnie. Nie panikuj. Nie możesz. To twój dom. Ci ludzie potrzebują każdej pomocy jakiej możesz im w tej chwili udzielić. Ale jestem sam! Widziałem ich twarze. Zabiją mnie jeśli stanę im na drodze. To szaleństwo. Trzeba wracać do Reda, wsiadać w ciężarówkę i jechać do Barr po pomoc tamtejszego konstabla. Miastowi dadzą sobie radę. No i w końcu tylko oni mogli zabić Ashleya. Ciemność nie podrzyna gardeł...

Norman przez chwilę kręcił się po posterunku. Niby przyglądał się otoczeniu jakby chcąc odgadnąć co tu zaszło, ale widać było, że nad czymś intensywnie myśli. Starał się sobie zwizualizować wszystko. Wystrzelany magazynek z colta. Ostatnią kulę zostawił dla siebie... Dziury po kulach we framudze. Dziennik zgłoszeń zniszczony przez wodę. Telefon głuchy. Nie idzie... Bezgłośnie otwiera usta jakby chciał coś szepnąć, to znów zaciska przymknięte powieki. Jego dłoń miarowo zaciskała się na rewolwerze. Ostatniej sile, którą dysponuje...

Huk! Gdzieś w Bass...

Wystrzał jest na tyle niespodziewany w miarowym bębnieniu deszczu, że Norman aż uskakuje strącając z biurka lampkę. Jego mina zmienia się jednak. Nie ma w niej już niepewności. Zgarnia ze ściany dwie pary kajdanek i kluczyk do nich.



- Proszę wyciągnąć dłonie.

- Słucham?

- To co ksiądz słyszał -
odrzekł, a ton jego głosu tylko pozornie był spokojny. Zaraz też nerwy udzieliły się zdecydowanie bardziej. Rewolwer w dłoni Normana był na pewno widoczny dla księdza. - Proszę wyciągnąć dłonie i wejść do aresztu!

- Pan chyba oszalał!

- Nie będę powtarzał. Albo ksiądz zrobi to sam, albo księdza zmuszę. Nie żartuję.

- Popełnia pan poważny błąd, panie Dufris -
wycedził ksiądz przez zęby. - Daję panu ostatnią szansę, by ochłonąć.

- Błąd popełnili mieszkańcy Bass pokładając w księdzu ufność -
Tym razem Norman wycelował w księdza rewolwer - A teraz słyszał ksiądz co powiedziałem!

Ksiądz już nic nie powiedział. Tylko jego oczy pałały wręcz zwierzęcą nienawiścią, kiedy wyciągał dłonie w stronę Normana.

- Do aresztu teraz...

Wszedł wpatrując się z nienawiścią w Dufrisa. Jego usta poruszały się lekko. Jakby duchowny powtarzał sobie coś pod nosem. Możliwe że przekleństwa. Norman wyciągnął jego dłonie przez kraty i założył na nie kajdanki w taki sposób by zahaczały o pręt celi. Potem zamknął celę i do kieszeni spodni włożył kluczyk. Ksiądz już nic nie mówił. Tylko patrzał i mełł coś po nosem.

- "Jeden z jego aniołów"... - powiedział cicho z drwiną i obrzydzeniem Norman zamykając w końcu nadal otwarte oczy Gilroya - Ten chłopak popełnił samobójstwo. Znałem go. Pamiętałem. A ksiądz się do cholery nawet nie przeżegnał! Zamiast być z tymi ludźmi, dopuszcza ksiądz do takich tragedii. I nawołuje do zbrodni. - drżącymi dłońmi wyciągnął Colta z dłoni funkcjonariusza i ruszył do szafki po amunicję do niego. Jeszcze by tego brakowało by ksiądz, lub rybacy się do niego dorwali... Szafka jednak była już rozbebeszona i opróżniona. Zostało tylko kilka naboi. Miał więc przeciw sobie dobrze uzbrojonych fanatyków. Westchnął zagryzając dolną wargę. Należało się śpieszyć - "Mistrzu"... Zło istnieje w Bass. Prawdziwe zło. Ciemność, która zabija. A ty księże jak pierwszy tchórz odwróciłeś się od Boga wymyślając sobie jakieś brednie i gusła, którymi potem nakarmiłeś prostych mieszkańców.
Nic. Tylko to mamrotanie i złe spojrzenie. Skoncentrowane oczy. Zimne i bezlitosne.


- Oby ci Bóg wybaczył, bo ja postaram się, aby cię w Ellsworth skazano. Na czas nieobecności ostatniego z funkcjonariuszy, przejmuję obowiązki konstabla w Bass Harbor.
To rzekłszy wyszedł i skierował się biegiem przez deszcz w stronę domu Mirandy.

***

Zgromadzonych rybaków wokół domu Mirandy ciężko było w tym deszczu zliczyć. Niemal wszyscy jednak byli uzbrojeni w broń palną. Czekali na coś, ale po wykrzywionych twarzach dało się poznać narastające zniecierpliwienie. Kilku rybaków stało obok przytaskanych baniaków z paliwem do kutrów. W dłoniach jednego z nich syczało walczące z deszczem płonące łuczywo. To Reynolds...
Schował się za stojącym w sąsiedztwie domem i przylgnął do jego ściany plecami. Woda skapywała z kaptura na lufę załadowanego Wessona. Nie chciał z niego korzystać. Bardzo, bardzo nie chciał. Przymknął oczy zbierając się w sobie i zakrzyknął lekko zmodulowanym, brzmiącym o tembr niżej od własnego, głosem:
- Mistrz wzywa wszystkich wiernych do pomocy!!! Dufris z ludźmi Evansa przetrzymuje go w kościele!!!
Pobiegł na drugą stronę domu i wyjrzał zobaczyć jaki efekt dał ten manewr. W deszczu i półmroku łatwo powinien im zniknąć z pola widzenia.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 10-09-2011, 19:56   #123
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Solomon wyciągnął swój pistolet i zważył go w dłoni. Przez moment wpatrywał się w niego, aż wreszcie zajrzał do swojej torby i zaczął czegoś szukać. Po chwili wyjął pudełko z zapasową amunicją, które położył na stole. Miejscowi słusznie uznali go za mordercę, wojna zrobiła z niego zwierzę, które potrafiło polować. Być może tylko to. Sprawiedliwości domagali się jednak ludzie szaleni, wielebny potrafił nimi manipulować tak, by osiągnąć zamierzony cel. Chciał oddać się w ich ręce, choć wiedział jak to się skończy. Tłum będzie mu sędzią i katem, samosąd w najlepszym wydaniu. Najgorsze jednak było to, iż nawet poddanie się nie mogło im pomóc. Był pewien, że prędzej czy później jego towarzysze również zostaną o coś oskarżeni, może nawet o współdziałanie w morderstwie. Liczył jednak na to, iż przynajmniej w ten sposób zdoła kupić trochę czasu, skupi uwagę na sobie. Nie nazwałby tego poświęceniem, a raczej czymś co trzeba zrobić. Złem koniecznym. Przeniósł swoje spojrzenie na Walkera, w razie czego na nim będzie ciążyła odpowiedzialność ochrony kobiet. Rannych, wycieńczonych fizycznie i psychicznie. Złapał pistolet za lufę i wyciągnął dłoń w kierunku Jamesa.

- Tobie teraz bardziej się przyda - rzekł i zrobił krok w jego kierunku.

- Nigdzie nie idziesz - odparł Walker po chwili łatwo odgadując intencje Colthrusta -To okultyści powinni ponieść karę. Nawet jeśli któryś z nich zginął w obronie koniecznej. Linczu nie będzie. Broniłeś się - dodał na koniec.

- Są zdolni do wszystkiego. - Solomon nie cofnął ręki, wciąż też wpatrywał się w Walkera. - Nie możemy ryzykować. Chcą tylko mnie. To da wam czas.

- No właśnie. Są zdolni do wszystkiego. Malcolm chce pozbyć się wszystkich niewygodnych ludzi. Twoja ofiara nic nie zmieni. Zresztą lepiej się tym posłużysz ode mnie - rzekł ciszej Walker skupiając swoje spojrzenie na lufie Colta, mówił rozsądnie, lecz żołnierz wciąż nie był przekonany do tego - Niech Miranda spróbuje z nimi porozmawiać. Pewnie są tam rodzice dzieci, które uczy. Reszta ludzie z wioski na pewno jej ufa bardziej jak szarlatanowi. W końcu przestali chodzić na Msze. A jak nic nie wskóra, to może przynajmniej nie pozwolą sterowanemu przez Malcolma motłochowi spalić niewinnej nauczycieli żywcem razem z nami. - Grobowy ton sprawiał, iż wypowiedź brzmiała nad wyraz ciężko. Walker umilkł i podszedł do okna by wyjrzeć na ulicę.

- Ja z nimi porozmawiam - wtrąciła się nagle Samantha - Poruszanie tłumu to w końcu coś, czym zajmuję się zawodowo. - Kobieta mówiła z wielkim zdecydowaniem wzbogaconym jeszcze o autoironiczny ton, z którym Solomon miał okazję zapoznać się już wcześniej.

- To zbyt niebezpieczne, Sam - powiedział Colthrust po chwili i czując na sobie spojrzenie Walkera dodał - Wątpię by dało się im przemówić do rozsądku, nie wiemy nawet czy pozwolą ci się odezwać.

- Jeśli nie spróbujemy do nich przemówić, nie wiadomo do czego się posuną. Nie wyjdę dalej niż za próg. Przecież nie wszyscy ludzie we wsi to żądni krwi kultyści - przekonywała go dalej Samantha, a on naprawdę chciał uwierzyć w jej słowa. Miał jednak niestety wrażenie, iż akurat teraz mieli się mierzyć tylko z kultystami.

- Nie, Sam - zaprotestował James - Oni póki co chcą nas zabić, a nie z nami rozmawiać. Miranda powinna odezwać się do nich. I nie ma co wychodzić choćby na próg. Chcą usłyszeć jej głos. Niech usłyszą przez zamknięte drzwi. Gotowi pomyśleć, że zrobiliśmy jej krzywdę. Albo upewniają się czy tu rzeczywiście jesteśmy. - Walker spojrzał na właścicielkę domostwa. - Widzisz Mirando ściągnęliśmy ci kłopoty na głowę... Krzyknij im Mirando, że nas tu nie ma. Że pytaliśmy o najlepszą drogę do Bar Harbor. Że była z nami umierająca kobieta zaatakowana przez kogoś i żeby nie strzelali na miłość boską, bo krzywdę zrobią dla niej albo Łobuza. I że nigdzie nie wychodzisz, bo jest ciemno. Że się boisz. I że oni tez powinni pozamykać się w domach, bo zaraz nadejdzie ciemność. I żeby rozeszli się do domów i czekali na konstabla z policja, a nie samosądy. Albo żeby szli precz, a nie zachowywali się jak bandyci. Że sobie wypraszasz i masz strzelbę naładowaną po świętej pamięci małżonku i że będziesz się bronić jak kto zechce włamać się do jej domu i wszyscy pójdą na krzesło elektryczne jak ją spalą żywcem. - Zrobił krótką pauzę po czym kontynuował obejmując swym wzrokiem również i sąsiadkę kobiety. - Znasz ich, a oni znają ciebie. Może wiesz co ich przekona. Niech pani starsza potwierdzi to również odkrzykując, żeby ludziska poszli po rozum do głowy. Wracali do swoich rodzin zanim nadejdzie noc. Niech panie im łgają, a nas ratują. Nie wydają tym szaleńcom. Krzyknij im Mirando, że miastowi przyjechali walczyć z ciemnością i że oni muszą im pomóc, a nie na nich polować, bo jak uciekną z wyspy to kto pomoże Bass Harbor? Oni? Warto spróbować. Co nam zostało... Chyba, że jest lepszy pomysł. Tylko powiedzcie im coś. Cokolwiek. Byle szybko. Zanim podpalą dom.

- Dobrze. Spróbuję z nimi porozmawiać. Potrzebuję tylko pomocy ze wstaniem.


Walker podał jej swoją dłoń, dzięki jego wsparciu mogła jeszcze jakoś utrzymać się na nogach. Tymczasem Solomon sam nie wiedział co powinien zrobić, szykował się na najgorsze. Jeśli nawiązałaby się strzelanina mieliby jeszcze jakieś szanse, nie wielkie, ale jednak. Gorzej jeśli miejscowi rzeczywiście zdecydowaliby się na podpalenie domu, wtedy byliby skazani na pewną śmierć. Nawet ucieczka nie wchodziła w grę. Liczył jednak, że okłamano ich, iż wcale nie są okrążeni. Nie miał jednak zamiaru sam się o tym przekonywać. Jeszcze nie teraz. Na razie mógł jedynie mieć nadzieję, że Miranda sobie poradzi. Schował pistolet i oparł się ciężko o ścianę. Trudno powiedzieć co mruczał teraz pod nosem, niewykluczone, iż były to słowa modlitwy.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 11-09-2011 o 16:23.
Bebop jest offline  
Stary 10-09-2011, 21:46   #124
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
James nie wiedział jak długo próbował zasnąć. Może godzinę a może tylko kilka minut. Choć ciało było okropnie zmęczone i z błogim lenistwem delektowało się każdą chwilą bezczynności i regeneracji, to umysł jeszcze bardziej ciężki rozsadzał skronie i zaćmiewał każdą próbę bezmyślnego wyciszenia natrętną gonitwą teorii.

Teraz kiedy wszystko wydawałoby być się jakby prostym, jasnym i czystym zmąciło się po rewelacjach prawdziwej kuzynki Lucy. Nadal chciał wierzyć, że to On uwolnił ich w kościele manifestując swój gniew na pogańskie bałwochwalstwo upadłego księdza, który który albo zwariował albo został opętany. Czyż jeśli to miała być Apokalipsa, śmiertelnicy mieli do odegrania jakąś rolę w jej powstrzymaniu. Z punktu widzenia proroctwa Świętego Jana byłaby to wierutna bzdura. A więc wszystkie teorie i wykręty uciekania od wiary teraz po jej objęciu i paradoksalnym uspokojeniu, że nie ma czego się lękać póki nieunikniona śmierć jeszcze nie przyszła, teraz uderzyły ze zdwojoną mocą.

Siedział tak w fotelu ociężały z twarzą zwróconą ku drzwiom i czekał na sen lub to co miało wejść po nich przez próg. Albo okna.
Nie był jeszcze gotowy na rzeź. Jednak wiedział, że skoro nie zginął przed godziną, kiedy kostucha wyciągnęła po niego kosę, niby czemu opatrzność, ktokolwiek za nią stał, miała go opuścić teraz? I później, kiedy ma walczyć z ciemnością?

Zaspokoił wcześniej pierwszy głód kawałkiem chleba z suszoną rybą na zimno a teraz trawiący przekąskę organizm przypomniał mu tylko o głodzie jeszcze bardziej. Tak jak appetizer pobudza ślinotok w oczekiwaniu na danie główne. Zapach dobiegający z kuchni był jajecznicą i przywitał go z szerokim uśmiechem. Samantha okazała się był bardziej biegła w obsłudze pieca jak gotowanie wody w czajniku.

W sypialni nauczycielki pozostałe kobiety wraz z Solomonem studiowały notatki. James przyłączył się do szukania wskazówek jakie zawarł Azariasz w pamiętniku. Zakreślał słowa, zdania. Niby wszystko niosło ze sobą coś ważnego. Skupił się tylko na tych kilku.





Noszący Maski. Ten, który idzie z ciemności podszywa się pod ludzi, opanowując ich serca, ciała i dusze? Czyżby Donovan miała rację? Miranda była po śpiączce Maską? Albo prawdziwa Lucy? Niedorzeczność. Prędzej ksiądz Malcolm. Walker wątpił by duchowny przed przybyciem na wyspę był okultystą. Raczej ciemna strona mocy wyciągnęła po niego swoje dymne łapy mając go teraz na smugach ciemności jak marionetkę.

Tańczące drzewa. Rytuał ma mieć miejsce w lesie. Czyż sen nawiedzenia Adrina nie był na polanie w wirującej jak w dance macabre kniei? Czyżby taniec Indian był czymś więcej jak pokojowym oczekiwaniem na indiańskiego mesjasza?





Zaćmienie? Dosłownie? To ma być ten znak? Czy raczej skrócony dzień? Kto to widział by zmierzch zapadał o trzeciej po południu w końcówce maja? To się zbliża już teraz. Więc jego brak. Brak światła. Pożarte słońce. Wkrótce będzie tylko noc. Nie, nie noc. Nie dzień. Po prostu ciemność. Nauczycielka ma rację. Poprzedzi tych wysłanników...

A jeśli Złamane Wiosło zna Szamańskie Pieśni? Wątpliwe, lecz warte sprawdzenia. Bar Harbor...

Każdy w wiosce kłamie lub kłamał. Mirandzie trzeba zaufać. Nie pokazałaby tych kartek. Chyba... Chyba, że spisała to co chciała. Chciał. Noszący maski i kłamstwa.. Jeden i ten sam. Czy dwóch? A ona... A brama... jest zamknięta lub nie otwarta do końca. A my rytuałem mamy ją otworzyć? Bzdura...

Obrazy. Pięć. Sowa, Wisielec, Ciemna Skała, Tańczące Dzieci i Oczy Zasmuconej Matki. Sowa była w tawernie. Jest na plebanii. Ciemna Skała może być w domu latarnika. Jeśli jest to urwisko klifu latanii... Tańczące Dzieci mogą być w szkółce Mirandy. A reszta? W tych indiańskich symbolach będą słowa pieśni do rytuału. Może nawet taneczne kroki. Jak dobrze, że jest z nami tancerka...





Zdrajca Krwii. Kolejne imię. Trzeci. Szatan ma wiele imion. Ktokolwiek przychodzi z ciemności wychodzi od niego. Wysłany. Czy Adrian był narzędziem demona? Zdradził ludzi. Ten miał być człowiekiem...

Amulet Larksona. Może wciąż jest na wyspie... Czy trafił w ręce Adriana? Chyba nie.... Wszak brama otwarta...

Walker był nie mniej skołowany niż wcześniej, a im dłużej zastanawiał się nad wszystkim tym mniej rozumiał. Choć tak wiele z zakrytych dotąd spraw odsłoniło się z cienia, to tajemnica wciąż skrywała najważniejszą dla niego kwestię. To się jednak działo. I dzieje. Purytanin gorąco wierzył w Ukrzyżowanego Pana a jednak podważał kanon wiary. Czyżby objawienia i nauka Kościoła nie zatrzymała się i wciąż ewoluowała? A Inkwizycja, Sobory i Katechizm był skostniałą klatką zamkniętych na prawdę katolickich faryzeuszy? A jeśli objawiona prawda była częściową. Nie zaprzeczającą i wykluczającą szerszej. Tylko prawdą częściową... Rąbkiem tajemnicy wiary... Skoro Azariasz zawierzył, Walker musiał również. Skoro Skandynaw nie widział sensu w ucieczce i on też nie zamierzał. Tylko w bólu nie będzie szukał oparcia. Raczej w Sucamuqsimie. I Bogu od którego syn senatora wyszedł jako dziecko a teraz wrócił głupszy. Kimkolwiek On jest.

James przysłuchiwał się rozmowie między kobietami. Więc jednak w szkółce jest obraz. Winterspoonowie. Na pewno były u nich obrazy. Tylko czy jeden z tych?

- U tych snobów z końca wsi chyba było sporo obrazów. Nie pamiętam dokładnie. Ale najprędzej u nich będą jakieś, jak u rybaków bez koligacji z Larksonami. Zwróciłeś na to uwagę Solomonie jak braliśmy klucze? – zapytał James.

- Niestety, nie znam się na tym i nawet nie zwróciłem uwagi na jakiekolwiek obrazy. Może w domu wynajmowanym przez Adriana też jakiś był? – zauważył tamten.

- Też nie pamiętam. Bardziej skupiałem się na złapaniu tego cienia z okna jak oglądaniu ścian. – Walker szperał w pamięci.

- Obawiam się, że będziemy musieli to sprawdzić, chyba, że cudem natkniemy się jakoś na pozostałe - rzucił z niedowierzaniem Solomon.

- Możesz mieć rację. W końcu dom wynajmowany przez Adriana był Winterspoonów. Azariasz mógł pod nosem ukryć obrazy. W widocznym miejscu przed tą rodziną. W końcu najciemniej pod latarnią.

- Dokładnie. Jeśli je skompletujemy może uda nam się jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Musimy przypomnieć sobie jakie miejsca odwiedzaliśmy i czy istnieje szansa, że w którymkolwiek z nich mógł wisieć jeden z obrazów.

Walker kiwnął głową w zamyśleniu.

- Wiemy już o szkolnej szkółce. Sowa jest na plebanii. W lesie może być też jeden u krewniaka Larksonów. Tego leśniczego. Jednak nie wiem tylko czy chodzenie nocą po lesie jest dobrym pomysłem. Z drugiej strony jak jest za późno to i wyboru nie mamy wielkiego. Naprawdę wierzysz, że my jesteśmy w stanie zatrzymać to co nadciąga. To znaczy zamknąć tę bramę? – rzucił Walker.

- Nie wiem, James. Nie mamy jednak innych opcji, nie uciekniemy, nie przeczekamy burzy, musimy działać. Poza tym Lucy wspominała, że niekiedy istoty niebezpieczniejsze nie wahają się chodzić za dnia. Może to szaleństwo, ale kto wie czy nie będziemy musieli działać w nocy. – odrzekł Colthurst.

- Szkoła jest zaraz obok. To byłby nasz pierwszy krok. – Walker głośno myślał.

- Musielibyśmy również odebrać sowę. Nim wierni wrócą do kościoła. – wtrącił Solomon.

- Potem po drodze do lasu jest plebania. - powiedział niemal równocześnie z Solomonem. - No właśnie. A kościół pod lasem. Więc wszystko po drodze. Ale co z kobietami?

James spojrzał na chorą Mirandę i ranną kobietę. Potem powiedział:

- Trzeba znaleźć sojuszników we wsi żeby nimi się zaopiekowali, chyba że panie chcą iść z nami. To byłby nie głupi pomysł. Bo z lasu trzeba od razu udać się do Bar Harbor. Ten Indianin Złamane Wiosło pomoże nam kiedy przekona się jak poważna jest sprawa. A jak nie wie zbyt wiele to i tak na pewno więcej niż my w niektórych sprawach.

- Z tym będzie ciężko. Pamiętasz doktora? Nawet jeśli nie działają z księdzem to i tak za bardzo się boją by nam pomóc. – rzekł Colthurst z powątpieniem.

- To niech panie się wypowiedzą jak to widzą. W jednej kupie mamy chodzić czy rozdzielamy się. Jedno i drugie jest równie niebezpieczne. – rzucił James.

Wcześniejsza propozycja kuzynki Lucy wydawała się być rozsądną o ile kobiety mają siłę, aby znosić trudy wędrówki. A jeśli on tam w kościele była narzędziem w rękach Duchowego Sojusznika? Jeśli nie jego życie ratował, a raczejtej oszustki? Moc nie dała jej zabić. Czy nie da też zginąć ochroniarzom? Kto jest spisywalny na straty, a kto nie? Przyjrzał się rannej. Przynajmniej wie, że ta która przyszła z kłamstwami i nadal je zapewne niesie w sercu, jest zupełnie niegroźna i niewinna z tego drugiego punktu widzenia.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 11-09-2011, 12:05   #125
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Przeszukując szafki w kuchni Mirandy w poszukiwaniu jedzenia i garnków Samantha powoli uspokajała się. Frustracja wywołana niemożliwością wymyślenia czegoś sensownego odeszła na plan dalszy.
Kiedyś, w dzieciństwie uwielbiała przebywać w pokoju wuja kiedy pracował nad jednym ze swoich odkryć. Przeglądała z ciekawością jego zbiory i zadawała tysiące pytań na które odpowiadał zawsze bez irytacji. Wyglądał na bardzo zadowolonego z zainteresowania siostrzenicy swoją pracą.
Potem jednak zaczęła dorastać i nie był to łatwy czas zwłaszcza dla tak atrakcyjnej i praktycznie pozbawionej kobiecego wsparcia dziewczyny. Miała dużo więcej swobody niż pozostałe dzieci Lukrecji, zbyt wiele niż powinna mieć dorastająca, emanująca niezwykłym kobiecym urokiem dziewczynka...

Sam oderwała myśli od przeszłości powoli wbijając jajka na skwierczącą powierzchnię masła. Patrzyła jak przeźroczysta tkanka powoli staje się biała. Zamieszała ją ostrożnie. Nie lubiła myśleć o tamtym okresie. To był czas buntu i kary. Czas bolesnego I zdecydowanie przedwczesnego stawania się kobietą. To wtedy odsunęła się od Adriana i zadecydowała, całkiem nieświadomie o swojej przyszłości.
Teraz zaś los zatoczył koło. Czy oczekiwał od niej, że przypomni sobie umiejętności, które wtedy sobie przyswajała? A może była tutaj w zupełnie innym celu. Może miała do zagrania zupełnie inna rolę? Bo przecież po coś została tu przysłana? Adrian musiał mieć jakiś istotny powód pisząc list, który jej zostawił. Wszystko musiało mieć przecież jakiś sens, uzasadnienie.
Żółć powoli przenikała się z bielą tworząc smakowita kompozycję, a przyjemny aromat roznosił w powietrzu drażniąc przegłodzone żołądki. Przecież od wczoraj nie jedli przyzwoitego posiłku. Miała nadzieję, że przygotowane przez nią jedzenie poprawi nieco nastroje pozostałych osób zgromadzonych w domku bibliotekarki.
Doprawiła do smaku, przełożyła jajecznice na talerze ustawione na tacy, gdzie wcześniej ustawiła już dzbanek ze świeżą kawą i półmisek kanapek. Wniosła do salonu i podała towarzyszom. Pełne wdzięczności spojrzenia były milsze niż najbardziej wykwintne podziękowania.

Najwyraźniej w czasie gdy ona krzątała się w kuchni reszta doszła do jakichś konstruktywnych wniosków. Odnalezienie obrazów i odczytanie ukrytych w nich informacji wydawało się teraz najsensowniej brzmiącym pomysłem. Słysząc pytanie Jamesa Sam odpowiedziała:
- Moim zdaniem lepiej byłoby gdybyśmy nie musieli się rozdzielać, ale chyba Judith i Miranda są zbyt ranne i osłabione, by narażać je na tyle wysiłku. Tylko przeszkadzałyby w poszukiwaniach. Ja zostanę z nimi bo przecież i tak kiepska jestem w podchodach, też bym pewnie więcej zawadzała niż pomogła, a wy poszukajcie tych obrazów. Tylko pospieszcie się i bądźcie ostrożni. - popatrzyła niepewnie na mężczyzn i Lucy.

Niestety nie dane im było w spokoju dokończyć posiłku i przystąpić do realizacji czynionych właśnie planów.
Zło panoszące się w Bass Harbor znowu upomniało się o nich.

Widząc zdecydowaną postawę Solomona, by skonfrontować się z przeciwnikiem zadrżała.
Jej propozycja była spontaniczną reakcją, choć jednocześnie czuła jak kula strachu wypełnia jej gardło i ściska serce. I te odczucia zdecydowanie nie miały nic wspólnego z tremą. Tutaj toczyła się prawdziwa walka o życie, nie gra. Nikt nie wstanie i nie zejdzie ze sceny po tym jak ktoś przebije mu serce fałszywym sztyletem. Tutaj kule raniły prawdziwie, a noże raniły i zadawały śmierć, od której nie było odwrotu.
Dlatego decyzja Mirandy, by odezwać się do współmieszkańców świadczyła o niezwykłej odwadze kobiety. Czy James miał prawo wymagać tego od niej? Czy oni wszyscy mieli prawo narażać jej życie?
Czy naprawdę było to jedyne wyście?
Miała nadzieję, że uda im się przeniknąć do ogarniętego szaleństwem tłumu. Jeśli nie... nie mieli wielkich szans.
 
Eleanor jest offline  
Stary 11-09-2011, 20:12   #126
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=g_pzIWp5kCA[/MEDIA]


Deszcz jakby zmieniał intensywność. Już nie lał się z nieba jednym, nieprzerwanym wodospadem. Ustąpił miejsca zacinającej, średnio intensywnej ulewie. Przez ołowiano-czarne chmury nad Bass Harbor pojawiły się pierwsze przebłyski słońca. Jak zwiastun nadchodzącej zmiany pogody. Fałszywy czy też nie, to miało wyjaśnić się w kilka najbliższych godzin.




Miranda wstała, narzuciła na siebie ciepły płaszcz i wyszła podtrzymywana przez Jamesa na werandę. Wiatr szarpnął drzwiami, uderzył w nich zimny deszcz, zalewając im twarze. O czym myśleli, wychodząc przed żądny krwi tłumek? Czy wiedzieli, na jakie narażają się niebezpieczeństwo?

- Jestem! – krzyknęła Miranda na tyle głośno, że przekrzyczała dmący wiatr. - Czy to ty krzyczałeś, Balner? Uczę twojego syna – Jeffersona! Pamiętasz?! Czy twój pierworodny wie, co teraz robi jego ojciec? Czy ci nie wstyd?!

Zaczerpnęła tchu. Jej głos stawał się coraz donioślejszy. Pewniejszy.

- Idźcie do domu, moi drodzy! Wracajcie do swoich żon i dzieci! Zaręczam wam, że nikt z moich gości – położyła dobitny nacisk na słowo „goście” – nikogo nie zabił! To im próbowano zrobić krzywdę ....

- Mistrz wzywa wszystkich wiernych do pomocy!!! Dufris z ludźmi Evansa przetrzymuje go w kościele!!!

Czy im się wydawało, czy rzeczywiście usłyszeli słowa wykrzyczane gdzieś spomiędzy budynków.

Pomiędzy budynkami zapanowało nerwowe poruszenie. Pośród deszczu pojawiły się pędzące, rozmazane sylwetki. Wiatr porywał gniewem okrzyki. Zarówno stojącemu na werandzie Jamesowi, jak i przyczajonemu za jednym z budynków Normanowi wydawało się, ze rozróżniają pojedyncze słowa: Dufris! Evans! Niewierni! Mistrz! Ruszamy! Prędko!

Nikt nie usłyszał strzału. Nikt nie wiedział, który z biegnących pociągnął za spust. Nie wiedział, czy był to zwykły przypadek, czy rozmyślne działanie.

Miranda krzyknęła cicho. Tak cicho, że usłyszał ją jedynie James. Zachwiała się i byłaby upadla, gdyby nie silne ramię Walkera. Dopiero wtedy mężczyzna ujrzał, jak blada zrobiła się nauczycielka i zobaczył krew na jej piersi. Nie stał dalej na widoku. Nawołując resztę szybko wciągnął tracącą przytomność kobietę do środka domu.

Oberwała w prawą pierś. Chyba naprawdę poważnie. Jej oczy rozszerzał strach. Po policzkach popłynęły łzy. A może to jedynie deszcz? Chciała coś powiedzieć. Chyba. Ale z otwierających się ust wylała się krew. Cienka smuga, niewiele grubsza od wstążki, jaką dziewczęta przystrajają swoje włosy. Miranda zatrzepotała powiekami, wywróciła oczami i zwisła bezwładnie w uścisku Jamesa. Straciła przytomność, albo skonała.

Piątka zgromadzonych w domu nauczycielki ludzi spojrzała na siebie ze zgrozą. Psiak Łobuz zaskomlał cicho i żałośnie.




NORMAN DUFRIS


Norman widział, jak ludzie duchownego połykają haczyk. Opuszczali swoje stanowiska i ile mieli sił w nogach ruszyli w stronę kościoła. Wiedział, że w ten sposób zyskał zaledwie kilkanaście minut. Rybacy zorientują się w fortelu i zapewne szybko wrócą pod dom nauczycielki.

Przemoczony Dufris widział też, że dwójka ludzi, która wcześniej wyszła na werandę przed napastników, wycofała się do środka. Kobieta chyba źle znosiła napięcie, bo mężczyzna – James jak rozpoznał Norman – prawie wniósł ją do domu.

Pierwsza część planu zakończyła się dobrze. Wyznawcy księdza Malcolma pobiegli na wskazane miejsce. Teraz miał chwilę na dalsze działania.

Instynktownie spojrzał w górę.



Do zmroku pozostała jakaś godzina. Czyżby mu się wydawało, czy też może faktycznie niebo zaczynało nieznacznie się przejaśniać.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 11-09-2011 o 20:22.
Armiel jest offline  
Stary 16-09-2011, 19:19   #127
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Dźwięk, przypominający jeden z grzmotów przetaczających się nad ich głowami.
Miranda padająca na ziemię jak rzucona lalka.
Krew na jej koszuli.
Okrzyk przestrachu Sam i mężczyźni rzucający się by zamknąć drzwi i odciągnąć postrzeloną kobietę.



Judy podniosła gwałtownie głowę.
- Larksonów? Tych od Samuela, o którym pisze pastor?
Kątem oka zauważyła uniesione kąciki ust Jamesa, jakby rozbawiło go jej niemal dziecinne dopytywanie.
- Zapewne tak. To ta stara rodzina. - Spokojna odpowiedź Mirandy nie zaspokoiła ciekawości Judy.
- Dalej zajmują się latarnią? - Drążyła niespokojnie.
- Nie. Tylko ją zafundowali.
- Co się dalej z nimi działo? Ktoś z nich jeszcze tu mieszka?
- Rodzina Wintersponów jest z nimi spokrewniona od strony pani domu. No i jest jeszcze stary Victor Larkson. Dziwak. Mieszka w lesie.
- W lesie? I Winterspoonowie... - Uniosła brwi. - Chyba już nic mnie nie zdziwi... No, dobrze, a ile jest tych obrazów? Cała seria została w Bass?
- Nie mam pojęcia.
Spuściła głowę, mamrocząc pod nosem parę niemiłych słów na temat niekompetencji i tym podobnych, po czym nagle tak szybko wystrzeliła nią do góry, że słychać było nieprzyjemne chrupnięcie kręgosłupa.
- Jak to, w lesie?! Co w lesie?! Gdzie?! Potomek człowieka, który stanowił niebezpieczeństwo, mieszka sobie w lesie, giną tam ludzie, a pani nic?!
Czy pani aby nie przesadza? Czy wpis w notatniku szaleńca, bo inaczej aż do dzisiaj trudno było nazwać Azariasza Van Der Ghrowera, można uznać za poważne oskarżenie? A nawet jeśli tak, to działo się wieki temu. Znam Vctora Larsona. To samotnik. Zajmuje się tutejszymi lasami. Jest leśniczym. Pilnuje kłusowników, pilnuje by miejscowi nie wycinali drzew bez zezwolenia. To stateczny i spokojny mężczyzna. Mimo, ze samotnik. A co do pani drugiego oskarżenia, to proszę ponownie o uspokojenie się. Rozumiem, że jest pani roztrzęsiona. Ja również przeżyłam coś strasznego. Nawet jeśli pani niedorzeczne oskarżenia miały jakiś sens, bo nic już nie jest pewne w tym szaleństwie, to co miałam zrobić? Wziąć strzelbę, której nie mam i pójść co lasu? Od wyjaśnienia zagadkowych zniknięć są stosowne organa. Ja jestem nauczycielką.
- Proszę pani, w tej sytuacji, każdy pominięty szczegół może być dla nas śmiertelny. I nawet jeżeli nazwisko Larksonów pojawia jako wspomnienie szaleńca, chwilowo wolę zawierzyć zmysłom zmarłego przed dwustu laty pastorowi, niż któremukolwiek z żywych.

Powiedziała to. Otwarcie przyznała się do swojej paranoi i ogarniającego ją szaleństwa. Nie zależało jej już na niczym, poza własnym życiem, a póki co, duchy odwalały robotę ocalania go, niż ktokolwiek inny.
James nie przejął się jej wyznaniem, może za bardzo pochłonęła go obsesja obrazów, bo odezwał się cicho.
- U tych snobów z końca wsi chyba było sporo obrazów. Nie pamiętam dokładnie. Ale najprędzej u nich będą jakieś, jak u rybaków bez koligacji z Larksonami. Zwróciłeś na to uwagę Solomonie jak braliśmy klucze?
Ale Solomon nie odpowiedział.




Ocknęła się ze wspomnień, kiedy już Miranda została ułożona na drzwiach okryta prześcieradłem jak martwa.

Przez chwilę serce Judith stanęło, i już chciała odmawiać modlitwę za duszę kobiety, kiedy zorientowała się, że wciąż toczone są rozmowy jak ją uratować, a prześcieradło jest dla ochrony przed deszczem. Odetchnęła z prawdziwą ulgą, wsparta na ramieniu Lucy, i pozwoliła poprowadzić się w gęstniejący mrok, ku latarni, podczas gdy James z Solomonem nieśli Mirandę.

Walker zastukał do drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Widział jednak światło przesączające się przez okiennice. Nawet jeśli ktoś był w środku, to najwyraźniej nie zamierzał otwierać.Rozglądając się za pojazdem, dostrzegł głębokie ślady wypełnione wodą. Prowadziły za budynek. Miranda leżała cicha i blada. Łobuz skamlał obok niosących ją ludzi.
- Na litość boską, mamy tu ranną! - wydarł się Solomon.
- Nawet dwie. - Mruknęła z niechęcią, odzywając się w końcu, po tylu dramatycznych minutach milczenia. - Ale jedna umiera! - wrzasnęła do wtóru. - Chcesz mieć trupa na ganku?!
- Red! - odezwał się Walker głośno, kiedy nadal odpowiadała cisza zza drzwi. - Przysyła nas Norman Dufris! Czekamy na doktora Fishermana! Otwórz drzwi, człowieku! Miranda Evans potrzebuje natychmiastowej pomocy! - nalegał. - Schronienia. - Rozglądał się na wszystkie strony. Zwłaszcza w tę, z której miała przybiec Samantha z miejscowym. Oraz w kierunku kościoła.

Drzwi otworzyły się powoli, bardzo ostrożnie. Najpierw pojawiła się w nich twarz Reda. Jego spojrzenie powędrowało w stronę Judith. Zarumienił się jak burak, co przy jego bladej karnacji i ryżych włosach widoczne było nawet w panującej szarówce. Potem spojrzał na mężczyzn i niesioną Mirandę.
- O Bo .. bo.. boże - wydukał z trwogą. - We...we..wej...dźcie.
Uchylił drzwi szerzej rozglądajac się jednocześnie w panice naokoło. - Szy...szyyy...szybko.
- Dufriss powinien się niedługo zjawić, z doktorem... - Powiedziała cicho, jakby zwracając uwagę, by nie zabił drzwi wejściowych na amen. A wyglądał na kogoś, kto tylko na to czeka.
Mieszkanie było zaciemnione, paliło się jedne źródło światła. Mała, naftowa lampa. Dom pachniał mocno wodą kolońską i wilgocią. Red natychmiast zamknął drzwi za gośćmi i sprawdził teren przed domem zza firanki. Jego mowa ciała sygnalizowała skrajne napięcie emocjonalne.
- Co z twoim samochodem? - spytał Solomon - Jeśli doktor się nie zjawi będziemy musieli ją stąd zabrać.
- Da radem, a- a- ale g-gdzie. Po-po ta-ta-takiej u-u-ulewie drrro-ro-ga bę-bę-ę-dzie niee-eeprzeee-jeee-jee-zzdna.
Wyjąkał z trudem.
- K-kałużee. Dż-dż-eee-ee-wa! - Powiedział to jak „dżem”, tutejsza gwara czasem stawała się po trosze niezrozumiała.
- Byle dalej stąd. Choćby i przez morze. Co Ty taki nerwowy? Czekasz na kogoś czy raczej unikasz? - Zapytała, przyglądając się z niepokojem jego podskokom i wyglądaniu.
Red spojrzał na Judith zmieszany. Spiekł buraka. Potem szybko opuści wzrok na podłogę. Przypomniała sobie, ze podobnie reagował na jej obecność w tawernie.
Nie wiedziała już, czy chłopak rzeczywiście jest po prostu zmieszany jej obecnością, czy ma coś do ukrycia i zmysły płatają jej figla.
- Red, co się dzieje?
Pytanie młodego mężczyznę zwyczajnie dobiło emocjonalnie. Zakręcił się wokół swojej osi, wyjąkał coś o herbacie czy toalecie, ciężko było zrozumieć, i ruszył w stronę kuchni.

Najwyraźniej nie była dobrą osobą do tego typu rozmów... Popatrzyła więc z naciskiem na obu mężczyzn, żeby się ruszyli i porozmawiali “po męsku” z chłopakiem.

Walker wzruszył ramionami przyglądając się zdumionej i zaintrygowanej Judith.

- Miłość w czasach ciemności... - westchnął James. - Od pierwszego wejrzenia. Chłopak już sam nie wie, czy bardziej bać się ciebie, tego uczucia, czy jak tamta starowinka wszystkiego co się rusza... - powiedział czuwając przy Mirandzie i nie odrywając już wzroku od postrzelonej kobiety.
- Co za bzdury! - Warknęła wściekła i aż się zarumieniła. - Miłość! Może i zaczynam mieć nie po kolei w głowie, ale jeszcze potrafię odróżnić zakłopotanie od prawdziwego strachu! - Ale czy rzeczywiście? - Zresztą, skąd wiesz, że on za chwilę nie wróci z jakąś dubeltówkę i nas wszystkich nie rozstrzela?

Zmierzyła Jamesa pogardliwym spojrzeniem. Jak ten gatunek mógł przetrwać tyle wieków, mając tak ograniczone zdolności pojmowania? Przypomniała sobie (akurat w takim momencie!) odczyt jednej z najoryginalniejszych feministek, jakie kiedykolwiek spotkała, właśnie na ten temat. Ogólna konkluzja z tamtego wykładu była taka, że ród męski istnieje chyba wyłącznie dla prokreacji...

Zaczynała się zgadzać z tym założeniem, widząc tak wielkie zaniedbania w takiej sytuacji... Wypuszczeni Mirandy przed dziki tłum żądny krwi, Sam z obcym, być może godnym zaufania, człowiekiem, na poszukiwanie miejscowego, który mógł być zamieszany w tę całą awanturę, większość dotychczasowej pracy wykonana przez kobiety i duchy...

Siedziała więc jak na szpilkach, czekając na... tak naprawdę, po prostu czekając, bo sama nie mogła nic zrobić. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby stanęli wobec konieczności szybkiej ucieczki... Co stałoby się z nią? Czy którekolwiek z nich pomyślałoby o niemiłej oszustce z Bostonu?
Chciała mieć nadzieję, że nie zostawiliby jej na pastwę morza.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jjn0m_Jk3po&list=PL37CAB02A361A1028&index= 28[/MEDIA]
 

Ostatnio edytowane przez Sileana : 16-09-2011 o 19:30.
Sileana jest offline  
Stary 17-09-2011, 20:38   #128
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=P19XrgrgNL4[/MEDIA]



James stojąc w drzwiach sypialni nie dał się Mirandzie dwa razy prosić. Pomógł jej wstaćz łoża i z nauczycielką wspartą na jego ramieniu podeszli ku drzwiom. Dziewczyna sięgnęła ręką po klamkę. Walker w ostatniej chwili odciągnął, nim zdołał otworzyć drzwi, kręcąc głową. Jak chcą usłyszeć jej odpowiedź, niech tak się stanie. Ale przez zamknięte drzwi.

- Znam tych ludzi, a to jedyna szansa na przemówienie im do rozumu. - Miranda powiedziała cicho, lecz zdecydowanie a jej głos zlał się z szumem ulewy.

Walker już słyszał takie rozumowanie. Teraz słowa nauczycielki zdawały się byc ich echem. Ale ona widziała tak wiele. To prawda, na zewnątrz pewnie nie wszyscy byli okultystami. W Kościele dowiedział się przed egzekucją, że są zdecydowaną mniejszością. Zakonspirowaną po kątach. Jednak teraz z otaczających budynek z pewnością w większości byli wierni Malcolma. Poganie. A pozostali to póki co takie same marionetki ogarnięte żądzą samosądu. Jesli nie przemóić im do rozsądku, gotowi zamienić rozum i strach na głupotę motłochu szukającego sprawiedliwości w podsuniętych przez księdza winowajcach. Szarlatan pociągał za sznurki.

Wiedział, że to jedyna szans zanim wieśniacy spalą budynek i wystrzelają ich jak kaczki z uciekających z płomieni, niczym ze spłoszonych traw. Ryzyko wyjscia do tłumu było duże. Może za duże.

Na zewnątrz deszcz dudnił o dach i szyby jak nerwowy werbel.

Decyzję jednak trzeba było podjąć, a zdecydowanie Mirandy i mizerna siła głosu rannej ostatecznie przeważyły. Nie pozwolił jednak wyjść jej samej. Podtrzymując ją ramieniem spode łba lustrował zza deszczowej kurtyny zacienione budynki.

Miranda zaczęła apelować do zdrowego rozsądku wieśniaków i wszystko zdawać by się mogło, było na dobrej drodze, gdy poruszenie wśród motłochu wywołane wezwaniem okultysty do obrony "Mistrza" przyniosło to czego wszyscy bali się najbardziej. Komuś puściły nerwy lub zadrżał palec na spuście. Może nienawiść wzięła górę. Panika została zasiana. Głupota kosiła żniwo. Huk wystrzału przeszył wioskę i pierś Mirandy. Dziewczyna targnięta pociskiem bezwładnie poleciała do tyłu wiotczejąc w ramionach Walkera.

- Mordercy! - krzyknął James wycofując się z ranną do domu.

Samantha patrzyła ze zgrozą na stróżkę krwi sączącą się z ust leżącej w ramionach Jamesa kobiety. To był koszmar. Urzeczywistnienie wszystkich najgorszych myśli, które nawiedziły ją przed ich wyjściem z domu. Kula, która przebiła pierś Mirandy mogła przeszyć jej serce gdyby to ona wyszła przemówić do szalonego tłumu. Wstrząśnięta przycisnęła zaciśniętą dłoń do ust, by powstrzymać zbierający się w jej gardle krzyk.
Jedna myśl kołatała się jej po głowie:

- Nie możemy tu zostać - powiedziała z trudem przez ściśnięte usta.

Lucy doskoczyła do leżącej i fachowym ruchem zmierzyła puls na szyi.

- Żyje. Trzeba zatamować krwawienie. - jej głos był spokojny, opanowany.

- Wiesz co robić? - szukał potwierdzenia u kuzynki Adriana, która zdawała się mieć doświadczenie medyczne, niosąc Mirandę do kuchni. - Pomogę ci.

Na słowa Samathy kiwnął głową.

- Idźcie do szkoły. - James powiedział do reszty. - Dołączymy do was za chwilę.

- Szkoła to nie najlepszy pomysł. To pierwsze miejsce gdzie będą nas szukać. Musimy odejść dalej. Tam gdzie nas nie będą ścigać albo gdzie znajdziemy dodatkową ochronę. Chyba nie wszyscy w tym mieście są fanatykami? - Samantha jeszcze raz wyraziła swą nadzieję, ale tym razem było w tym zdecydowanie mniej pewności.

- Musimy Sam. Tylko na moment. Po obraz. Potem trzeba lekarza. Albo ciężarówkę. W Bar Harbor też jest medyk. - odkrzyknął w pospiechu.

Ułożył ranną na stole i obejrzał postrzał prawej piersi oraz plecy. Upewniał się czy kula po penetracji płuca opuściła jej ciało. Czy są w stanie ją uratować. Tam i teraz. Czy nie zostało uszkodzone żadne z głównych naczyń krwionośnych.

- Miałaś do czynienia z ranami postrzałowymi? - zapytał dociskając opatrunek do rany.

Na nieszczęście nie było dziury wylotowej na plecach Mirandy. Kula ugrzęzła w jej ciele. Wiedział, że należy szczelnie zabezpieczyć ranę. Tak, aby powietrze z zewnątrz nie dostało się do płuc i nie doprowadziło do ich zapadnięcia. Jeśli zatrzymają krwawienie i Miranda nie udusi się to dałoby im to czas na stabilizację jej zdrowia do czasu fachowej opieki. Przyjrzał się rozłożonym na blacie lekarstwom z domowej apteczki nauczycielki. Szukał wzrokiem morfiny, opium lub chociaż laudanum. Tudzież wszystkiego co pomogłoby tak w zdrowiu jak i w bólu rannej. Było to ostatnie oraz tabletki przeciwbólowe.

Lucy wpatrywała się w ranę zmęczonym wzrokiem, ale z jakąś determinacją na pobladłej twarzy.

- Widziałam rany postrzałowe. Byłam pielęgniarką podczas wojny. Tym, co tutaj mamy, niewiele zdołam zrobić. Potrzebujemy lekarza. W Bass Harbor chyba jest jakiś?

- Jest. Ale ostatnim razem widziałem go bardzo daleko od jego domu. Szedł z wizytą do chorego do latarni. - odrzekł. - Ja znam się na tym tylko trochę. Przed wojną miałem być lekarzem... To dobrze, że nią byłaś. Znaczy się nie boisz się widoku krwi. - mówił patrząc jak czerwona ciecz wylewała się z pomiędzy jego palców. Chyba nikt się nie bał tego widoku. Nikt kto przeżył frontowe piekło. Nie licząc tych co nie wytrzymali psychicznie... Pomyślał zajmując się raną.

- Nieźle państwo... - usłyszał zza pleców znajomy głos Dufrisa - O Boże... Miranda... - miejscowy wpadł pomiędzy Lucy i Walkera w ogarnięty gorączkowymi emocjami, które były zrozumiałe - Doktor Fisherman... - powiedział po chwili - Mamy mało czasu nim rybacy się zorientują, że w kościele nikogo nie ma... Bardzo mało... Panie Walker. Pamięta pan gdzie mieszka doktor? Niech pan biegnie po niego i siłą nawet niech pan zaciągnie go do domu mechanika Reda. Parterowy dom z dużym garażem. Trzeci licząc od hoteliku Virgillów. Tu nie możemy zostać ani minuty dłużej. Trzeba ją przenieść... szybko... Do Reda. Jezu... ale ona krwawi... Miranda...

James nie zamierzał przestawać zajmować się ranną. Tym bardziej biegać po wiosce szukając Fishermana, który mógł być gdziekolwiek. A Miranda potrzebowała natychmiastowej, doraźnej pomocy. Widział takie rany na wojnie. Postrzeleni dusili się lub topili we własnych płynach nim nim usunięto kulę, jeśli rana nie była uszczelniona od razu lub potem z komplikacji perforacji płuc. Nic nie odpowiedział skupiając się na wykonywanej czynności i nie zamierzał dolewać oliwy do ognia widząc zachowanie wpadającego w panikę wieśniaka, co przybył z daleka w rodzinne strony. Wyczuł związek emocjonalny Dufrisa z Mirandą i zrobiło mu się go jeszcze bardziej szkoda. Norman wpadł do domu jak oparzony więc odkrył być może śmierć ojca lub jeszcze co gorszego, jeśli to w ogóle było możliwe. Przez chwilę zastanawiał się czy znajdą w nim sojusznika, czy mu zaufać i podzielić się wiedzą, lecz zepchnął te myśli na dalszy tor, zatrzaskując je gdzieś daleko i skupiając się na ratowaniu życia Mirandy. Każda chwila działała na niekorzyść dziewczyny jeśli rana nie zostanie uszczelniona. Walker podjął ryzyko rozstania przy rannej. Lucy również. Czemu reszta, zamiast uciekać jak to apelował wcześniej, została? Nie chciał roztrząsać. Nie było na to czasu.

Samantha krzyknęła gdy drzwi otworzyły się nagle, ale nikt chyba nie zwrócił na to większej uwagi. Po za tym pan Drufis wydawał się mocno przejęty stanem leżącej na stole kobiety i oferował jakieś, przynajmniej na razie sensowne rozwiązanie koszmarnej sytuacji, w której się znaleźli.

- Lucy powiedziała, że potrafi tymczasowo zatamować krwawienie - powiedziała kładąc mężczyźnie rękę na ramieniu - niech jej pan pozwoli działać. Po za tym James też się na tym nieco zna, a pan? Jeśli nie, to może lepiej pan niech przekona lekarza? W końcu jako miejscowego łatwiej pana posłucha. Sam pan widział i słyszał jak nas traktują.

Dyskusja toczyła się dalej.

- Wolałabym jej nie ruszać. To może ją zabić - powiedziała Lucy zajmując się opatrywaniem rannej wraz z Jamesem. - Kula jest w ciele. Bez narzędzi chirurgicznych jej nie wyjmę. Nawet z nimi tego nie zrobię.

Walker w końcu nie wytrzymał.

- Biegnij pan przed nami do tego medyka, bo nam nikt tu nie ufa! - odkrzyknął Walker upaprany we krwi kończąc zakładać opatrunek. - Jak chcesz nam pomóc. W zasadzie jej. - mruknął pod nosem. - po czym dodał dużo głośniej. - Bo jak zaraz tej rany się nie uszczelni to ona się udusi od odmy. Spotkamy się u tego Reda za moment. W ostateczności, bez Fishermana jak go pan nie złapiesz, to pożyczymy sobie ciężarówkę tego Reda.

Wzrok rannej mętniał. Bandaże przesiąkały krwią. Walker skupiał się tylko na jednym. Na Mirandzie. Jak przez mgłę, z bardzo daleka dobiegały go stłumione głosy obecnych w kuchni, którzy nadal debatowali co robić. To chyba nadal Norman Dufris upierał się pokrzykując, że Walker ma biec po lekarza. Obrócił głowę.

- Pójdę razem z panem - usłyszał Sam jak mówiła do miejscowego - skoro tak nam pan nie ufa. Po drodze wstąpię do szkoły po obraz. - Powiedziała, na co Walker odetchnął z ulgą i skierowała się do wyjścia.

- Jak to było? Rusz że się człowieku? - Dodała jeszcze tonem idealnie naśladującym ton Drufisa i spoglądając na niego z niecierpliwością.

James uśmiechnął się do swoich czarnych myśli słysząc słowa tancerki, która potrafiła w tak ekstremalnej sytuacji nie dosyć, że zachować zimną krew to jeszcze nie tracić bezcennego poczucia humoru. Może ugłaska tym tego niedowiarka, pomyślał.

Miejscowy wraz Samanthą opuścili dom.



* * *




Kiedy Miranda była gotowa do trasportu James włożył do jej ust tableki przeciwbólowe oraz dał popić laudanum.

- To ci trochę ulży w cierpieniu. - powiedział odgarniając kosmyki włosów z jej twarzy. - Nie pozwolę ci umrzeć... - szepnął. - I przepraszam...

Potem był już gotowy do przeniesienia dziewczyny razem z Solomonem ze stołu na prowizoryczne nosze zrobione z drzwi zdjętych przez Colthursta z kuchennych zawiasów.

- Lucy, zbierz wszystkie medykamenty jakie zostały. - powiedział do kuzynki Adriana. - Raczej na pewno nam jeszcze się przydadzą.

- Dobrze. Już to robie. Zabezpieczcie notatki przed wodą. - odrzekła.



* * *




Po spakowaniu lekarstw i papierów kolumna składająca się z Solomona i Jamesa niosących na drzwiach Mirandę, oraz Luy i Judith obok których biegł Łobuz niespokojnie obserwując swoją panią, znalazła się pod drzwiami wieśniaka Reda. Zaczynało się wypogadzać.

Odciśnięte w błocie koleiny prowadziły za dom miejscowego. Walker był gotów udać się tam by zobaczyć czy ciężarówka jest obecna, kiedy jednak po kolejnym wezwaniu, drzwi otworzyły się. Weszli do środka.

Judith nie ufała Redowi. Solomon dopytywał się o możliwosci opuszczenia wioski autem.

James po ułożeniu rannej z niecierpliwoscią oczekiwał powrotu tych, co mieli przyprowadzić lekarza. Szkoła sąsiadowała z domem nuczycielki, po drodze do Fishermana, który mieszkał u szczytu zatoki. W połowie ulicy głównej, która zaczynała się zajazdem, a kończyła domem Winterspoonów. Walker wiedział, że jeśli nie pojawią się za kilkanaście minut znaczyć to miało, że co się stało. Złego. I trzeba będzie podjąć wspólną decyzję co dalej. Póki co zostawało czekać rozwój wydarzeń u boku Mirandy.

Dopiero teraz mógł spojrzeć ze wstrętem na krew, którą miał na swoich dłoniach...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 17-09-2011 o 20:47.
Campo Viejo jest offline  
Stary 17-09-2011, 21:35   #129
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Miranda była ranna. Przez niego, przez nich wszystkich. Przez przyjezdnych i przez miejscowych. Przez wszystkie błędne decyzje. Jednak przede wszystkich przez niego, gdyż to on był winny i powinien przyjąć odpowiedzialność za swe czyny. Zgodził się na plan, uwierzy w to, iż Miranda jest w stanie przemówić pozostałym do rozsądku. Zmęczona i obolała kobieta! Na przeciwko zaś grupa szaleńców... Jakim był głupcem, to on teraz powinien leżeć z kulą w piersi. Dlaczego pozwolił by to ona pokutowała za niego? Z przerażeniem obserwował jak Walker zabiera się za ratowanie jej życia. Odwrócił wzrok, widział masę takich zabiegów, ale temu nie mógł się przyglądać. Jego dłoń zawędrowała do torby i natychmiast natrafiła na prawie pełną butelkę z trunkiem, którą pożyczył z tawerny. Oczy zaszkliły mu się, zbyt wiele cierpieli teraz ludzie, którzy na to nie zasługiwali. Judith, Sam, Miranda. Dłoń zacisnęła się na butelce, lecz po chwili nacisk na nią zelżał. W końcu puścił, to nie był odpowiedni moment na przytępianie swoich zmysłów. Czuł jednak, że traci nad sobą kontrolę z każdą kroplą krwi, która lądowała na podłodze. Na szczęście byli tacy, którzy zachowali spokój. Lucy i Walker wiedzieli co robić. Pogrążony we własnym świecie początkowo nawet nie zauważył wejścia Duffrisa póki ten nie zaczął robić nie potrzebnego zamieszania.

- Czy Pani jest głucha? - rzucił do Lucy, gdy ta nie była pewna co do przenosin rannej - Oni tu zaraz wrócą. A wtedy Miranda na pewno nie przeżyje... Musimy ją przenieść. Jak najszybciej. Doktor Fisherman powinien sobie poradzić. Walker, idzie pan? Do diabła, ludzie... Jak w ogóle do tego... - urwał w połowie, zapewne chciał powiedzieć dużo więcej, jednak powstrzymał swój gniew. Obwiniał ich, ale Solomon bynajmniej jego też nie uważał za świętoszka.

- Może użyjmy drzwi jako noszy? - Odezwała się nagle Sam proponując całkiem rozważne rozwiązanie - Widziałam to w jednej sztuce. I naprawdę nie jestem pewna czy James jest teraz odpowiednią osobą do odsyłania. Może więc ja pójdę? - Złapała swój płaszcz i torebkę. - To gdzie mieszka ten lekarz? - spytała szybko zapinając guziki.

- No właśnie dlatego pójdzie pan Walker - oponował Duffris - Proszę zostać. Ja też potrafię zakładać opatrunek. I nie zamierzam zostawić państwa już na ani sekundę dłużej. Zostawiacie państwo za sobą w Bass ciągły ślad krwi. Panie Colthrust, zdejmie pan drzwi z zawiasów? Na Boga... ruszcie żeż się ludzie! - Solomon zmierzył go wzrokiem, lecz nic nie odpowiedział. W tej chwili liczyło się ludzkie życie, przepychanki i kłótnie musiały zejść na drugi plan.

Nie dało się jednak ukryć, iż nie podoba mu się to rozwiązanie. Nie chciał zostawiać Samanthy z Duffrisem, nawet jeśli należał on w tej chwili do jednych z nielicznych ludzi z Bass Harbor, których mógł obdarzyć chociaż ułamkiem zaufania. Utkwił swój wzrok w Sam. Płomienne spojrzenie mówiło, czy może nawet wrzeszczało - NIE! Niemy krzyk nie uszedł jej uwadze. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się dziwnie... uspokajająco. Wiedział co mu w ten sposób przekazuje. Da sobie radę. Chciał w to wierzyć, była silną kobietą, lecz przecież nie mogła mieć wpływu na wszystkie wydarzenia. Co jeśli natkną się na kogoś jeszcze? Albo Norman nagle zmieni strony? Zerknął na niego gniewnie. Lepiej by nic takiego się nie stało, bo wtedy będzie musiał zainterweniować. Oby jednak Samanthcie się udało.

Chwilę później zabrał się już za drzwi, wybrał te z sypialni Mirandy, były lżejsze niż wejściowe, a przy tym ich usunięcie nie musiało się wiązać z zaproszeniem szaleńców do plądrowania domostwa. Sam zdążyła już wyjść, ale Duffris wciąż nie był przekonany. Miotał się, chciał zostać, nie podobało mu się to rozwiązanie. Jednak każda chwila zwłoki mogła ich kosztować życie Mirandy i w końcu się poddał.

- Zgoda - rzekł i wychodząc - Na twoją odpowiedzialność Walker...

***

Zmierzali ku domowi Reda z ranną na prowizorycznych noszach. Pogoda była znośna choć silny wiatr sprawiał, iż musieli poruszać się ostrożniej by jakiś niezgrabny ruch nie spowodował jej upadku. Na szczęście nie było to daleko, niestety był jednak inny problem. Gospodarz wcale nie kwapił się do otwarcia drzwi, dopiero kilka krzyków o stanie Mirandy przemówiło mu do rozsądku. Był przerażony i raczej mało skory do pomocy. Jąkał się, dukał, mówił dziwnym akcentem. Przynajmniej mieli jednak dach nad głową i być może jakieś procentowe szanse na uratowanie kobiety. Czekali na doktora. Solomon postanowił jednak, iż coś zrobi. Nie mógł się przydać by samej pomocy rannej, ale znał się nieco na samochodach.

- Obserwujcie drogę - rzekł - Zaraz wrócę.

Następnie wyszedł na zewnątrz, chciał sprawdzić co z ciężarówką, w jakim jest stanie. Jeżeli opona była przebita, drzwi ledwo się trzymały lub cokolwiek innego, to chciał to wiedzieć już teraz. Zanim będą musieli przygotować swój plan ucieczki.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 18-09-2011, 11:38   #130
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Wychodząc z domu Mirandy Samantha nie była pewna czy Norman Druffis podąży za nią.
Wydawał się przepełniony frustracja i gniewem. To przede wszystkim dlatego nalegała, by wyszedł razem z nią. Może mogła go jakoś uspokoić? Nie mogła jednak tego uczynić jeśli on nie wyjdzie. Dlatego próbowała sprowokować go kpiącą parafrazą jego własnych słów. Bynajmniej nie dlatego, że miała ochotę na żarty. W tym momencie nie było jej do śmiechu. Tak naprawdę tylko możliwość zajęcia się czymś konstruktywnym powstrzymywała ją od łez, które głupie zbierały się w kącikach jej oczu.
Gdyby mężczyzna nie dał się sprowokować... wtedy musiałaby iść sama do szkoły po obraz, a potem wrócić, ale to nie pomogłoby rannej bibliotekarce...
Na szczęście po kilku chwilach niepewności usłyszała jak wychodzi na zewnątrz I do nie dołącza. Od razu rozpoczął swoje przesłuchanie, ale tego przecież się spodziewała.

- Po co chce pani iść do szkoły?
- Musimy zabrać pewien obraz. To długa historia
- Sam machnęła dłonią uwalniając go od pytania, które z pewnością miało nastąpić - Nawet nie wiem od czego zacząć.
- Obraz?
- w pamięci mignęła mu budząca dreszcz sowa w hoteliku Virgillów... - W porządku. Ale mamy naprawdę bardzo mało czasu, a ja po drodze muszę też iść na komisariat. Zabierzemy księdza ze sobą.
- Księdza!!!?
- Okrzyk Samanthy musiał zwrócić jego uwagę - Tego truciciela i rzeźnika?! Chyba pan oszalał!
- Proszę nie krzyczeć tak...
- syknął - Nie wiemy ilu z nich pobiegło na plebanię. Musimy go zabrać. Ma strasznie duży wpływ na rybaków. Boję się, że może ich skłonić do czegoś podobnego co zrobili Mirandzie, innym mieszkańcom Bass. Bez niego mam nadzieję, że ochłoną.
- Uśpił nas, a potem chciał złożyć w ofierze jakiemuś bóstwu. Prawie wypatroszył Judith.
- Powiedziała znacznie ciszej, ale nie mniej zdenerwowanym głosem.
- Uśpił? - w głosie Normana dało się wyczuć coś co mogło być zarówno zdziwieniem jak i niedowierzaniem - Powiedział, że zabiliście jednego z rybaków. Jestem w stanie uwierzyć, że w obronie własnej, ale nie będę mógł tego taić w Barr.
- Tak, skinęła głową. my też nie mamy zamiaru taić tego co się stało. To była jak najbardziej konieczna obrona
- Wzdrygnęła się na wspomnienie koszmarnego obrazu tryskającej z rozciętej arterii krwi.
- Wie pani, że to oznacza, że pan Colthrust będzie musiał pójść do aresztu gdy zajedziemy do Barr?
- A skąd przypuszczenie, ze to zrobił właśnie on?
- Popatrzyła mu prosto w oczy i było w nich ogromne zaskoczenie.
- Przyznała pani, że to państwo. A nawet gdybym nie widział tego cięcia to i tak bym wykluczył wszystkie panie i pożal się Boże, pana Walkera.
- Widziałem je jednak. I widziałem jak pan Colthrust posługuje się bronią. Nie mam wątpliwości.


Westchnęła.
- Teraz mamy większy problem niż aspekty prawne i dowodzenie czyjejś winy czy niewinności. To co się dzieje w koło... to wszystko... to nie są normalne okoliczności i nie może ich pan tak oceniać. To nie my zaczęliśmy. - Znowu popatrzyła mu prosto w oczy - W tej wiosce panoszą się kultyści, któryś z nich prawie zastrzelił pana przyjaciółkę, nie wspominając już o tym co działo się w nocy. Przecież sam pan widział. Musimy to jakoś powstrzymać.
- Tylko ostrzegam
- odparł - A czy nie Państwo zaczęliście... Na ten temat zdania są mieszane. Ksiądz na ten przykład mimo iż odwrócił się od Boga do jakiegoś kultu, wierzy, że Państwo spowodowaliście te... manifestacje Ciemności. Nie profesor. A właśnie Państwo. Tak samo uważają ludzie Evansa. Ma pani pomysł dlaczego?
- Naprawdę?
- Wyglądała na autentycznie zaskoczoną - To dlaczego w dniu naszego przybycia ostrzegali nas przed ciemnością i wychodzeniem z domu? Córka Virgilów, z którą rozmawiałam wieczorem przed jej zniknięciem było prawdziwie przerażona. Cokolwiek się tu dzieje MUSIAŁO zacząć się wcześniej!
- Może Ciemność została obudzona przez profesora, ale Państwo ją w jakiś sposób... sam nie wiem... prowokują? Też mi się to nie do końca klei... Niby wszystko jasne, a nadal masa niejasności. I tak mało czasu. Za dużo już ludzi zginęło... I kto w ogóle pozwolił Mirandzie wyjść do rybaków???


Och z całą pewnością nie miała zamiaru mówić mu, że to był pomysł Jamesa. Już i tak z jakiegoś powodu miał do niego wyraźną awersję.
- Jest wystarczająco dorosła by sama o sobie decydować - powiedziała cicho - Myśleliśmy... że skoro jest jedną z nich nie będą chcieli jej skrzywdzić... gdybym poszła tak jak chciałam... to ja bym tam teraz leżała... - Wstrząs, który odsunęła od siebie dzięki zajmowaniu się innymi sprawami, powoli do niej powracał.
- Niech się pani nie obawia. Zaraz wyjedziemy z Bass i będzie pani bezpieczna.
Pokręciła głową:
- Po tym czego dowiedzieliśmy się ostatnio... mamy poważne podstawy by w to wątpić.
- Chyba nie obawia się pani rybaków? To ludzie, którzy ze strachu, zawierzyli temu szaleńcowi Malcolmowi.
- Co zaś się tyczy Ciemności... Wiem chyba gdzie są te ruiny, które oglądał profesor. Wiem też kto mógł znać jego indiańskiego przewodnika. Proszę się nie bać. Piekło, czy nie. Tu na ziemi, musi się rządzić ziemskimi prawami i wszystko co ma miejsce musi mieć też przyczynę.


Słysząc o miejscu kultu stanęła gwałtownie w miejscu i chwyciła go za rękę:
- Niech panu nie przychodzi przypadkiem do głowy by tam iść!
- A jest jakaś alternatywa? To co tu się dzieje, musi się skończyć...
- Tak, ale jeszcze nie teraz. Najpierw musimy wiedzieć jak "TO" powstrzymać. To dlatego potrzebujemy tych obrazów.
- Powstrzymać? Przed czym?
- Przed zagarnięciem całej wyspy... a może i...
- zawiesiła głos zataczając ręką szeroki krąg - kto wie czy woda może to powstrzymać.
- Teraz to mówi pani jak ksiądz... Dobra... Tu jest szkoła... Poszukajmy tego obrazu

- Miranda mówiła że wisi na ścianie w klasie
– powiedziała Samantha przyglądając się budynkowi. Nie był zbyt okazały. To dobrze, bo nie będzie trzeba tracić wiele czasu na jego przeszukanie.
- To pomysł Mirandy? Z tymi obrazami? - Zapytał mężczyzna stając obok niej i także spoglądając na budynek. Zerknęła na niego, ale nie mogła nic odczytać z jego twarzy.
- To ona dała nam tłumaczenie pamiętnika jakiegoś pastora siedemnastego wieku. Opisywał w nim to co dzieje się teraz i wspominał o obrazach. Podobno zawarł w nich informacje jak obronić się przed ciemnością. - Samantha wzruszyła ramionami - Kiepska jestem w tych tłumaczeniach. O szczegóły niech pan lepiej wypyta Lucy lub Jamesa.
- Tak zapewne zrobię
– odparł przez mimowolnie zaciśnięte zęby gdy podchodzili do drzwi budynku.

Nacisnęła klamkę dłonią, a ta ku jej konsternacji nie ustąpiła. Zaklęła w duchu, że nie pomyśląła o tym, że drzwi mogą być zamknięte. Wracanie po klucz wydało jej się jednak głupią stratą czasu.
Nie wierząc w powodzenie swoich działań Sam sprawdziła futrynę, ale poszukiwania klucza okazały się bezowocne. Z jej ust wyrwało się jakieś mało cenzuralne słowo. Zmierzyła towarzyszącego jej mężczyznę uważnym spojrzeniem:
- Będziemy tracili czas na poszukiwania klucza w domu Mirandy? Raczej wątpię by była w stanie powiedzieć nam gdzie go schowała... - jej słowa zawisły w powietrzu między nimi.
- Słucham? – nie mogła nie zauważyć, że wyrwała go z zamyślenia – A, tak. Przepraszam. Ten budynek… inaczej go pamiętałem… Proszę się odsunąć. Zbiję szybę.

Podszedł do drzwi i odwróciwszy głowę, uderzył mocno łokciem w oszkloną część wejścia. Trzask prawie nie przebił się przez bębnienie deszczu o tafle kałuż, które gęsto pokrywały ganek szkoły. Wsunął dłoń do środka i wymacawszy lichą zasuwkę, otworzył drzwi.
- Gotowe – rzekł rozejrzawszy się mimowolnie czy żaden z rybaków ich przypadkiem nie widział i raz jeszcze w kierunku domku, który przed chwilą opuścili. Nie było go widać. Ale to nie miało znaczenia. Czuł, że coś pokpił. Osobiście…

Gdy drzwi stanęły otworem ze środka przywitała ich ciemność i mało zachęcający do wejścia zapach glonów i morskiej wody. Pewnie dla ochrony przed sztormem, okna pozasłaniano drewnianymi okiennicami, które teraz odgradzały wnętrze od naturalnego światła. Sam zawahała się, szybko jednak zwalczyła nagłą potrzebę ucieczki, sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej paczkę zapałek. Zapaliła jedna wchodząc do środka i rozejrzała się po wnętrzu w chybotliwym świetle maleńkiego płomienia.
Pomieszczenie było niezbyt duże. Z pewnością nie uczyło się tutaj jednocześnie więcej niż dwadzieścioro dzieci. Od głównej sali oddzielał ich wąski korytarzyk służący, sądząc po wbitych w ścianę hakach, za szatnie dla dzieci.
Samantha przeszła dalej. Płomień zachybotał w podmuchu przedostającym się przez niezbyt szczelne okna. Budynkowi zdecydowanie przydałby się porządny remont słyszała nawet kapanie wody przedostającej się prawdopodobnie przez dziury w dachu. Przez jej umysł przebiegła myśl, że decydowanie nie chciałaby do takiego miejsca posyłać dziecka.
Tutaj jednak najwyraźniej nikt nie dbał o warunki w jakich uczyły się ich dzieci.

Środek szkolnej sali zajmowały dwa rzędy typowych dla wiejskich szkółek pojedynczych ławek, z pulpitami na książki i miejscem na kałamarz. Na przeciwległej ścianie, jak można by oczekiwać w szkole znajdowała się tablica, globus, a nawet wypchana sowa, ten odwieczny symbol mądrości.
Jak oczekiwała na ścianach wisiały po za wyraźnie dziecinnymi rysunkami także jakieś obrazy.
Panna Halliwell zaczęła im się przyglądać zapalając kolejne zapałki, a Norman wszedł pomiędzy ławki. Stare, pozbijane tak dawno temu, że po chwili rozpoznał swoją. Tam siedział Bruce Wright… Tam Polly… Jakiś koszmar się tu wdarł. Pokutujący w tym morskim smrodzie glonów… Obejrzał się na Samanthę.
- Pośpieszmy się. Musimy jeszcze szybko dostać się do doktora i na komisariat…
Czarnowłosa odpaliła kolejną zapałkę oglądając obrazy. Nie było to malarstwo wysokich lotów. Ot kilka nadmorskich landszaftów, prawdopodobnie autorstwa domorosłego “mistrza”, którym w innych okolicznościach pewnie nie poświęciłaby żadnej uwagi. Tylko do jednego z obrazów mogła pasować wymieniona w pamiętniku nazwa “Tańczące dzieci”, ale ku zaskoczeniu Samanthy była to raczej grafika i do tego z okresu zdecydowanie późniejszego niż siedemnasty wiek.


Rozejrzała się i widząc kolejne drzwi ruszyła w tamtym kierunku. Prowadziły do niewielkiego składziku, sądząc po dodatkowym biurku, na którym piętrzyły się zeszyty oraz po wytartym fotelu, spełniającego także rolę pomieszczenia dla nauczycielki. Niestety po za różnymi mało ważnymi drobiazgami i pomocami szkolnymi nie znalazła tam nic interesującego. Zdecydowanie tez nie było tam żadnego starego płótna.
Szybko wróciła do głównego pomieszczenia, by jeszcze raz przyjrzeć się grafice.
- Naprawdę musimy już iść panno Halliwell… - Norman nie ukrywał zniecierpliwienia. Pozostawiona na łasce tego imbecyla Miranda mogła… w zasadzie mogła już… Nie. Panna Cantenberg wyglądała jakby wiedziała co robi…

Sam skinęła głową. Jej uwagę przyciągnęły zapisane na obrazku nuty i odruchowo zanuciła je półgłosem. To była dziwna, całkowicie jej obca melodia. Wolna i jednocześnie rytmiczna. Trochę jak marsz, ale jednak niezupełnie.
Wyjątkowo niepokojąca...
Nie było czasu na dalsze dywagacje. Kolejna zapałka zgasła, ale kobieta nie zapalała już następnej. Po omacku zdjęła obrazek ze ściany i odwróciła się w stronę towarzyszącego jej mężczyzny:
- Chodźmy – Zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku wyjścia.
 
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172