Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-09-2011, 17:03   #33
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Y70AfcKHGYY&feature=related[/MEDIA]

Alexander Sunrise; nieznana wioska, podziemia.

Przepaść. Nieprzenikniona śmiertelnym wzrokiem czeluść jak okiem sięgnąć – od prawa do lewa. Rzuć w tę otchłań monetę, to zerdzewieje do cna nim uderzy o ziemię. Cóż, tak przynajmniej mogłoby się wydawać. Szczęśliwie jednak dla ciebie, przepaść była szeroka ale nie długa. Od naprzeciwległego korytarza dzieliło cię zaledwie parę kroków, a funkcję mostu spełniała drewniana kładka położona ponad czeluścią. Niezbyt stabilna, mało bezpieczna, skrzypiąca przeraźliwie pod naporem stóp, grożąc przełamaniem. Szczególnie pod kimś wyposażonym w taką wielość wcale nielekkiego ekwipunku, jak ty. Udało ci się jednak po niej bezpiecznie przejść, cało i zdrowo. Kątem oka dostrzegłeś, że gdzieś z lewej przemknął ciemno-jasny cień.
Stanąłeś w wąskim, a za to wysokim korytarzu. Nikt nie próbował utoczyć ci krwi, jak dotąd. Albo więc udało ci się wybrać właściwą drogę, albo pchałeś się właśnie w samą paszczę lwa. Póki co – cisza. Ruszyłeś przed siebie, no bo co było robić. Szedłeś powoli, bo w ciemności ledwie można było dostrzec drogę. Jedynym źródłem świata były poustawiane co kilka kroków żeliwne stojaki ze świecami, z których wosk kapał wprost na podłogę. Generalnie, świeczki należało uznać za dość ryzykowne rozwiązanie, zważywszy na fakt, że na kamiennej podłodze walało się siano. Bądź więc ostrożny, mości kapłanie, by aby którego ze świeczników nie przewrócić.
Wyglądało na to, że trafiłeś do swego rodzaju lochów. Z lewej i prawej strony mijałeś puste cele o półkulistych sklepieniach, których najwyższy punkt znajdował się na wysokości twojego pępka. Mimo, że obecnie nie było tu żadnych więźniów, cele z pewnością były użytkowane; w sianie, które zdawało się być głównym i jedynym wyposażeniem cel, walały się resztki jedzenia i wiadra z odchodami poupychane po kątach. Że panującego tutaj zapachu nie można było uznać za przyjemny – to wiadomo i trudno powiedzieć, by był to opis właściwie oddający gęstość stłoczonego tu fetoru. Należałoby raczej rzecz, iż capiło tak, że nozdrza wykręcały się mimowolnie na lewą stronę z bólu. To motywowało do przyśpieszenia kroku, choć szybko odkryłeś, że im dalej idziesz, tym smród jest okrutniejszy.

Doszedłeś do końca korytarza i natrafiłeś na drzwi. Otworzyłeś je i to, co spotkałeś po drugiej stronie, zmroziło ci krew w żyłach.
Pokój był kwadratowy, jakieś pięć na pięć metrów. Podłogę nie trzymała się żadnej ze ścian, a wisiała; drewniana platforma o szerokości i długości niemal takiej samej (różnica paru centymetrów) jak wymiary samego pokoju, trzymała się w miejscu tylko dzięki szesnastu linom. Liny były umieszczone w regularnych odstępach mniej więcej co półtora kroku – w czterech rzędach i po cztery liny w rzędzie. Podtrzymywały zawieszoną podłogę, która sama w sobie nie wyglądała już na najbardziej wytrzymałą, ot kawał drewnianej dechy, gotowy pęknąć pod nadmiernym ciężarem w każdej chwili. Napięte liny pięły się pionowo pod sam sufit niezwykle wysokiego pomieszczenia (jakieś dwadzieścia metrów w górę). Gdy się temu przyjrzeć, należał dojść do wniosku, że ten pokój nie jest w istocie pokojem, a kwadratową dziurą w ziemi, na której ktoś ułożył drewnianą klapę, która z twojej perspektywy pełniła rolę sufitu. Przedzierały się przez nią promienie księżyca. Co zaś było najistotniejsze, to że pnące się do owego sufitu liny nie były doń przymocowane, a jedynie przechodziły przez wystające z niego haki by po drugiej stronie być przywiązanymi do rąk/nóg nieprzytomnych lub ledwie przytomnych dziewcząt. Szesnaście półnagich ciał wisiało pod sufitem i dogorywało, rozpiętość wiekowa ofiar rozstrzelona była pomiędzy dwunastym a trzydziestym rokiem życia. Na oko. Wisiało tam też ze czterech facetów. Tym, którzy uwieszeni byli za nogi, krew spłynęła do głowy, dzięki czemu wciąż zachowywali przytomność. W blasku tkwiących w kamiennych ścianach świec widziałeś ich nieprzytomne spojrzenia, błagające o szybkie nadejście kostuchy. Wymęczeni, zagłodzeni, jęczący, z ropiejącymi ranami. Istny koszmar. Wielu z nich miało rany, z których kapała krew, krople spadały wprost do ustawionych pod nieszczęśnikami kilku mis. Wykrwawiali się. Spojrzałeś w wypełnione czerwienią naczynia i zrozumiałeś, że to nie wino popijał młodzieniec siedzący na tronie…
- Podoba ci się? – usłyszałeś znajomy, zadowolony głos. W drzwiach umieszczonych po przeciwnej stronie stanął Lelouch, w ręku miał swój kielich. Uśmiechnął się do ciebie i stanął na drewnianej podłodze. Zatrzeszczały naprężone liny. – Bardzo ciekawa architektura, nieprawdaż? – podjął młodzieniec – Podwieszone u sufitu ciała stanowią przeciwwagę dla lin przymocowanych do podłogi. Mhm… Przetnij jedną linę – spadnie jedno ciało. Śmierć w momencie. – uśmiechnął się szerzej – Przetnij szesnaście lin, a wszystko runie w dół. Pod nami – postukał stopą w drewnianą podłogę – Znajduje się całkiem spora przepaść, a na jej dnie góra trupów. Kiedyś wrzucano tu zbirów, cudzołożników i okrutników, dawno temu. Ja urządziłem tu sobie małą wędzarnie. – znów uśmiech, Lelouch popatrzył na wiszące nad wami ciała – Oni wciąż żyją. Świeżo po śmierci, trafiają na stół. Wtedy są najsmaczniejsi. – zaśmiał się cicho, mrukliwie, niczym zadowolony kot, pociągnął jeszcze łyk z swojego kielicha, po czym odrzucił go i wyciągnął swą katanę. – Tu będziemy walczyć. – zakomunikował – Wygrasz, możesz sobie ich zabrać, przegrasz, to staniesz się niezwykle smacznym posiłkiem. – młodzieniec oblizał przeciągle wargi – Tylko nie wymachuj za bardzo mieczem, bo wiesz… – rzekł i błyskawicznym ruchem miecza przeciął jedną z lin. Ciało runęło w dół, przerażona kobieta krzyknęła i huknęła głową o drewniane deski, które trzasnęły i pękły, ale nie złamały się. Trup. – …inaczej wszystko pójdzie na marne…


Ara’assan; Wyspa Jakaśtam.

- Rogi było im pourzynać.
- Ano, było, ale pal licho. I tak ładnie pójdą.
- Bez rogów lepiej idą, a tak… będą się targować, bo rogi.
- Ach, parę monet w te czy we-wte, srał pies. To co byś więcej zgarnął to akurat robocizna. Chcesz, to urzynaj, mi się nie chce.
- A, jebał pies…

Wzięto pięciu z was. Ciebie i czterech jeszcze qun. Jeden istny mięczak, nawet jak na tą rasę. Skul razem, rączki nóżki. Prowadziło was z tuzin chłopa, też napakowanych testosteronem aż po uszy. Czterech wątlejszych, ale oni akurat umieli czarować i byli gotowi w każde chwili łupnąć zaklęciem ogłuszającym lub czarem urwania łba. Jeśli zajdzie potrzeba. Głowy i tak się nie zjada, za mało mięsiwa. Qunaryjskie udka to ponoć dobre, a i owszem. Ale łeb to już jedzą tylko najbardziej ekscentryczni smakosze, rodem z Milczenia Owiec. Schodziliście z pokładu, do portu, cicho było i pusto, miasto jakby wymarłe. Oprawcy gadali.
- Zarobek i tak milusi będzie, ot co. Dobrze pójdą. Tylko do podziału kupa ludzi.
- A tam, dobrze będzie. Wszyscy i tak się nie załapią. Zresztą, dzielić się będziemy później…
- Hm, na tej trzeba się solidnie targować.
– jeden z mężczyzn przelotnie spojrzał na ciebie – Dobrze pójdzie, ładna jest. Jak nie na ozdobę nad kominkiem, to jakiś fetyszysta ją weźmie i też się ucieszy. Tacy płacą jak głupki, pieprzeni zboczeńcy.
- I dobrze. Oni ruchają, a my na tym zarabiamy. Biznes stary jak świat, hehe.
- Ano.
- To mówisz, że ładna jest? Hehe, słyszeliśta tam z tyłu?! Młody Bolo gustuje teraz w dzikusach.

Bolo poczerwieniał jak burak.
- Zamknij mordę, patykiem bym nie tknął!
- Te, Bolo, a może sam chcesz ją kupić, co? Haha!
- Pierdol się, durniu! Sam żeś jest napalony jak dziki kangur! No, no, może skorzystaj i zamocz kija póki masz okazję, co! Ha! Stawiam sakwę, że się nie odważysz!

ŁUP. Bolo dostał w mordę i tyleście go widzieli. Rozmowy wyrosły gdzie indziej.
- Co tu tak pusto? Ani żywej duszy, żeby w porcie żadnej moczymordy nie było?
- Może tu jakie święto dzisiaj?
- No, jak dożynki to nawet i lepiej, łatwiej się sprzeda.
- Cuchnie tu.
- No cuchnie, jak to w porcie, rybskami, ot co.
- Nie, ryby to pikuś. Tu cuchnie coś jeszcze.
- To te dzikusy ci cuchną, nic nie poradzisz.
- Mhm.

Jedna uliczka, druga. Na razie pusto. Skierowaliście się na plac główny, bo tam najprędzej się zawsze kogoś znajdzie. Kramy, handle, ploteczki – to wszystko na placu. A więc i ludzie. A tu cisza, jak makiem zasiał. Tylko truchło na truchle.
- Kurwa, co tu tyle trupów?
- Może tu jakie bitwy są, co? Hej, który tu zna lokalną politykę tam, he?!

Nikt nie znał, wszyscy wzruszyli ramionami. Cuchnęło. Zmierzchało. Cisza był upiorna, ludzi na placu głównym brak. Krew płynęło trotuarem, lecz żaden z oprychów jakoś specjalnie się tym nie przejął. Choć nikt nie wiedział, co jest grane. Kilka trupów tu i ówdzie, jakieś ludzkie szczątki pomiędzy uliczkami. Jakiś kaleka w uliczce. Poruszył się, żył!
- Te, tam coś się na nas gapi. Choć, zapytamy, może nam co powie.
Poszli i zginęli. Kaleka wszak okazał się nie być kaleką, a przygarbionym pomiotem o ohydnej fizjonomii i capiącym oddechu. Potwór ruszył w waszą stronę, zza jego pleców wypadło stado kolejnych. Krzyknięto i ci, co akurat nie mieli na sobie kajdan, rzucili się do ucieczki. Wszystkich zresztą, łącznie z wami, sieknął niezły szok. Bądź co bądź, pomiota nie spotyka się zbyt często. No, chyba, że jest plaga…
Krzyk, zamieszanie, ucieczka. Qun runęli na ziemię, wszak z całym tym żelastwem u kończyn, o wypadek wcale nietrudno. Szczęśliwie większość ohydztwa pognała za uciekinierami, a kilka drobniejszych stworków, które rzuciły się na was, unieszkodliwiły potężne, qunaryjskie łapska. Ok, jeden qun pożegnał się z żywotem w całym tym zamieszaniu, ale cóż poradzić… tak bez ofiar, to się nie da. Została wasza czwórka, przytroczone do was truchło i pętające was łańcuchy, na oko nie należące jednak do takich, których qunaryjskie łapska nie mogłyby rozwalić. I faktycznie, trochę wysiłku i żelastwo poszło w pizdu. Pozostawały jeszcze kajdany na kostkach i nadgarstkach. Kwestia wydawała się być rozwiązywalna przy odrobinie wysiłku fizycznego/umysłowego. Warto pokombinować. Pytanie tylko, co dalej…?
Wokół, póki co – cisza.


Alo; w drodze, nieopodal Rivain.

Nie dbając o to, kto i jak bardzo będzie chciał skopać ci dupsko za zgubienie psa, za którego transport klient płacił krocie, ruszyłeś w dalszą drogę. Nie wykazując też żadnych instynktów młodego odkrywcy, pozostawiłeś tajemnicę czerwonych oczu kryjących się w mroku nierozwiązaną. Dzięki temu nie straciłeś cennych godzin na poszukiwaniu psa i żadne leśne niebezpieczeństwo nie sprało ci tyłka. Uboższy więc o swego towarzysza, postanowiłeś rozejrzeć się za jakimś koniem w najbliższej mieścinie. Wierzchowiec – sprawa nieprosta, wszak kosztowna, szczególnie na szlaku, gdzie brzuchaci handlarze zdzierają z chętnych na zakup ciężki grosz. Targi z takowymi też nie należały do najprzyjemniejszych, zwłaszcza że uparci byli jak osły a gburowaci niczym ogry. I żaden nie chciał też konia dać w leasing. Ostatecznie, rzuciwszy wcale niemałą sakiewką monet, udało ci się wytargować jaką wątłą szkapę, jedną z najtańszych, jakie mieszczuch zaoferował. Cóż, z pieniędzmi rozstawać się szkoda, jednakże była nadzieja, że uda się tego rumaka opylić jakiemuś naiwniakowi na miejscu.
Bogatszy więc o nowego towarzysza podróży, ruszyłeś w dalszą drogę. Szybko poznałeś też wady wybierania najtańszej ze szkap; koń był leniwy i powolny, często zatrzymywał się bez powodu i za nic nie chciał ruszyć dalej, a gdy już się zebrał do drogi, to jedynie swojej własnej, za nic mając wydawane komendy skrętu w prawo, w lewo czy jeszcze gdzie tam. Aż cię kusiło, żeby go zostawić tu na miejscu i pójść dalej samemu, rozsądek jednak wziął górę; w końcu szkapa warta była pokaźny mieszek monet, a podróżując na niej i tak poruszałeś się szybciej niż piechotą. Poza tym, przyszło ci też do głowy, że twoje trudności z opanowaniem wierzchowca wynikać mogą stąd, iż rzadko miewałeś wcześniej z podobnym środkiem transportu do czynienia. Co jak co, ale umiejętności jeździectwa to ci akurat trochę brakowało. No trudno.
Szkapa żarła jak głupia, a co zeżarła, to wszystko wysrała. Była do tego zupełnie bezwstydna, czy to szła pustą drogą, czy mijała właśnie jakąś elegancką karocę – miała to za nic. Strzelała po prostu z tyłka śmierdzącym na kilometry gównem i tyle. A jeśli akurat nie srała, to puszczała bąki, niekiedy tak donośne iż mijającym cię kupcy patrzyli w niebo, czy czasem burza jaka nie idzie. Należało więc odpuścić sobie próby nawiązywania jakichś przyjaźni w drodze, a zajechawszy do jakiegoś miasta – uwiązywać szkapę z dala od gospody. By czasem ktoś się nie zorientował, że twoja, bo to wstyd tylko niepotrzebny. Podjąłeś nawet kilka nieśmiałych prób opchnięcia parszywego konia, ale jakoś nikt się nań nie połasił.
Nie licząc szkapy, podróż należała do przyjemnych. Pogoda dopisywała, na trakcie nie spotkałeś żadnych zbójów, a i żaden las więcej cię już nie straszył. W gospodach nawet ci się dobre towarzystwo trafiało, bo jakoś nikt się nie czepiał, a i w karty raz udało ci się skromną sumkę wygrać. Zresztą, co przegrałeś, to dyskretnie podkradłeś sobie z powrotem – taki fach – więc tak czy inaczej stratny nie byłeś. Dopiero pewnego ranka, gdy zbliżałeś się już do Rivain, obmyślając, co i jak dalej należy zrobić, na twej drodze stanęła grupka oprychów – złodziej koni – którzy obili ci mordę, skopali resztę ciała i – o ironio! – uznali, że nie chcą twojego konia. Zamiast tego zabrali twoją sakwę, w ramach nagrody pocieszenia, jak to nazwali. Leżącego, krwawiącego i obitego ciebie napotkał jakiś chłop i chciał nawet pomóc, gdy odstraszyła go twa szkapa, uznając najwyraźniej, że najwyższy czas zacząć bronić swego pana. Chłop ledwie umknął rozjuszonym końskim kopytom i popędził w dalszą drogę, twój koń zaś najpierw wypluł zadkiem górę rzadkiej sraczki, a następnie zabrał się za wylizywanie ci twarzy, co nie było przyjemnym, acz skutecznym sposobem odzyskania przytomności. Skwar zaczynał powoli obejmować niebo, przechodnie mijali cię bez słowa i spojrzenia, a szkapa stała i czekała z miną sugerującą, że mógłbyś zebrać wreszcie swój leniwy zadek. Nieopodal stało kilku chłopców i przyglądało ci się z zaciekawieniem, w rękach trzymali patyki.
- Wszystko w porządku, nic się panu nie stało? – zapytał nagle jeden z nich, najwyraźniej zawiedzony, żeś się obudził. Liczyli zapewne, że umarłeś na dobre i uda im się podwędzić tobie to, czego nie podwędzili zbóje. Chyba tylko twoja szalona szkapa trzymała ich z dala od twego niedoszłego truchła…


Kaesh Olderra; "Bogini Mórz", Bursztynowa Wyspa.

Twoja pożal-się-boże załoga uwijała się jak w ukropie żeby zapanować nad nowym statkiem. A właściwie uwijało się dwóch nowych oficerów, bo David ze spojrzeniem prawdziwie pirackim wymalowanym w oczach, wodził oczami po horyzoncie i trzymał za ster. Rudoplh zajął się żaglami, a Gregory uznał w końcu, że najlepiej sprawdzi się na bocianim gnieździe. Eliza siedziała wciąż pod ścianą, przykryta ubraniami i właśnie wylizywała się niczym koto dokonujący higieny osobistej. Ty zająłeś się przeglądaniem map i penetrowaniem kapitańskiej kajuty. Byłeś właśnie w środku kontemplowania sukcesów poczynionych tego dnia, gdy ze strony Davida padło niezwykle ważkie pytanie:
- Jak znajdziemy skarb?
Istotnie, kwestia do przemyślenia. Na mapie Rumochłona zaznaczona była co prawda wyspa ze skarbem, ale nawet jeśli na papierze stanowiła ledwie niewielką plamkę, to w rzeczywistości musiała być wcale nie tak mała. Na biurku walało się sporo różnych świstków, które zawierały bardziej szczegółową topografię poszczególnych wysp i iksów (głównie tych czarnych i niebieskich), planu Bursztynowej Wyspy jednak nie było.
Ach tak, bo dowiedziałeś się przy okazji od swojego nowego sternika, że wyspa, na którą właśnie płyniecie, nosi miano bursztynowej. I zrozumiałeś dlaczego, gdy zbliżyliście się do jej brzegu i ujrzeliście piaszczystą plażę pokrytą taką wielością bursztynowych odłamków, że aż mieniły się one w blasku księżycowej półkuli, która zawitała jakiś czas temu na nieboskłonie.

Wyspa faktycznie nie należała do największych. Na oko, ze trzy dni wystarczyłyby, by przejść ją całą naokoło. Ale żeby przekopać, to już więcej roboty, szczególnie, że zaraz za wąską plażą znajdowała się gęstwina szemrzących drzew, krzewów i kniei, rosnąca delikatnym zboczem ku górze, aż do najwyższego szczytu – skalnego czubka wyrastającego ponad gęstwinę, patrzącego na was z góry okiem rozpalonego ogniska.
- Bursztynowa wyspa! Bursztynowa wyspa! – oznajmił z bocianiego gniazda Gregory, grubo po czasie. Zrzuciliście kotwicę, która chlupnęła w wodę i omal nie zabiła leniącej się na tafli wody syreny.
- Jebane pirackie psy! – rzuciła w złości i zanurkowała pod wodę. Koło ciebie zaś pojawił się Rudolph.
- Schodzimy na ląd, kapitanie?
Oto więc padło kolejne ważkie pytanie. Czy warto pchać się w tą paszczę lwa po nocach? Czy może warto zaczekać do rana? No i jak zabrać się za szukanie ukrytego skarbu? Tak, w tej kwestii zdecydowanie liczyłeś na kolejny łut szczęścia. Bo, jak już słusznie zauważyłeś, skarb to by ci się akurat przydał. Nic tak nie przyciąga oddanej załogi, jak świeże złoto.
Rudolph i Gregory czekali więc w gotowości, kocica zwinęła się w kłębek, zaplątała w ubrania i zasnęła, a najmniej przejęty tym wszystkim David skombinował znów jakieś jabłko, usiadł pod sterem, najwyraźniej nie zamierzając się dokądkolwiek wybierać i wgryzł się w owoc.
Powietrze dobrze pachniało, morze było spokojne.
Pora na pierwszą przygodę kapitana Olderry!
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 09-09-2011 o 17:10.
Piszący z Bykami jest offline