Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-09-2011, 20:33   #31
 
Matyjasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Matyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemu
Z trudem, bo komu nie było by się w takiej sytuacji ciężko podnieść wstał. Następnie spróbował się uśmiechnąć.
-Nie trzeba aż takich środków używać. Przecież wystarczyło poprosić a sam bym przyszedł. Przepuście mnie.
Wolno się zbliżając dodał.
-Wiesz, pustynia nie jest łaskawym miejscem radziłbym poprosić też o osiodłanego konia. Co ty na to?
- Dwa konie
- odpowiedziała, zwracając się do Ibraheema z uśmiechem, ani na chwilę nie opuszczając wyciągniętej w jego stronę ręki - Jedzie pan ze mną, panie Shakeel.
-Niech będą dwa. Proszę niech ktoś z was się tym zajmie.-
Zwrócił się do swoich ludzi.- Także przynieście ekwipunek podróżny i moją szablę. Gdzie do tego czasu się mam udać?-Powiedział do niej.
Stojący jak oniemiały tłum, zaczął teraz krzątać się w poszukiwaniu koni i ekwipunku. Nikt nie wiedział, co ma zrobić, toteż każdy chciał wykonać polecone zadanie, by nie stać bezczynnie. Może poza tymi, którzy woleli nie opuszczać widowiska na krok, pilnować na wszelki wypadek swoich bliskich (jak Hassan, który wyszukał właśnie siostrę Ibraheema w tłumie) lub dyskretnie kombinować nad jakimś niespodziewanym fortelem (jak Corin, stojący za plecami Shakeela).
- Poczekamy tutaj. - odparła Villemo - i nie będziemy czekać ani chwili dłużej niż jest to konieczne. Twój ekwipunek zostanie załadowany na mojego konia! I żadnych magicznych sztuczek! - ostatnie zdanie wrzasnęła w stronę Corina. - Jak daleko jest do statków? - zapytała, ponownie spoglądając na Ibraheema.
-Normalnie dwa dni, śpiesząc się trasą przez wydmy? Może do rana? Spokojnie moi drodzy, wrócę, do tego czasu Hassanie proszę zadbaj o to miejsce.
Zgromadzeni wcale nie wyglądali na szczególnie uspokojonych słowami Shakeela, większość z nich posłusznie słuchała jednak każdego rozkazu czy sugestii. Co nie znaczy jednak, że nie mogli układać w głowach jakichś zmyślnych planów, które jednak póki co - jak widać - nie przechodziły najwyraźniej próby powtórnego przemyślenia.
- Będziemy się śpieszyć - zakomunikowała Villemo - Spokojnie, wasz przyjaciel wróci. - dodała, widząc spojrzenia, które padły teraz na nią, jakby w niemym wyczekiwaniu na potwierdzenia słów Shakeela.
- Villemo! Natychmiast się uspokój! I Marsz do swojej komnaty! - zawołał gdzieś z tłumu Alan, który właśnie zdołał podnieść się na nogi.
- Nie wtrącaj się, tato! - odsyknęło Villemo i ponownie wzrok przeniosła na Ibraheema - Ilu ludzi potrzebujesz do obsługi statku?
-Tylko pieniendzy kapitana i jego załogi. Pieniądze mam przygotowane w torbie podróżnej, a kapitana można zlaleźć. Dziś i tak miałem do portu wyruszyć.
- Po co? - postanowiła zapytać panienka.
-Lubię to miejsce. Ciekawe towary, opowieści z dalekich stron. No i morski klimat. Co do morza, bracie mój jeżeli będę musiał z nią płynąć poinformuj Khalima! On będzie wiedział jak można mnie szukać.
- Jesteś dziś umówiony na jakieś spotkanie? W porcie? - naciskała Villemo.
- Nie nie jestem. Khalim jest najlepszym kapitanem o jakim słyszałem. Jeżeli ktoś potrafiłby mnie znaleźć za morzem to on.
- Gdzie on się teraz znajduje? - zapytała, krótko omiótłszy wzrokiem dwa konie, które zostały właśnie doprowadzone przed tłum.
-Kto wie gdzie stary marynarz teraz jest? Może na morzu może w porcie?
- Nie kombinuj, Shakeel
- ostrzegła, błyskawicznie unosząc wolną rękę w stronę swego ojca, który postanowił właśnie ruszyć w stronę córki i zakończyć tę farsę. Zatrzymał się jednak w pół kroku na jej gest, jednak fakt, że miała dwie zajęte ręce postanowił wykorzystać Hassan, który ruszył w waszą stronę. Napięcie szybko jednak spadło, bo Villemo zacisnęła nieznacznie palce, pierś Ibraheema przeszyło krótkie ukłucie, a Hassan zatrzymał się w miejscu.
- Wszyscy złaźcie mi z oczu, już! - ryknęła Villemo tak stanowczo, że tłum faktycznie drgnął o krok w tył. - No już, już, już, już! - nawoływała, cofając się w stronę przyprowadzonych koni przez rozstępujących się wojaków. Chyba nie zamierzali tak łatwo się wycofać, choć faktycznie miejsca zrobiło się teraz wokół więcej.
- Ile mamy pieniędzy? - zwróciła się znów do Shakeela.
- Dość.- Powiedział z trudem. - Odejdźcie, bo źle przez was skończę. Poradzę sobie. Jeżeli będę mógł to w starej knajpie na przystani zostawię list do was. Corin, Hassan wiecie o której mówię.
- Obyś się nie mylił. - stwierdziła panienka - Wsiadaj na konia. - rozkazała, skinąwszy głową w stronę ogierów, z których jeden został właśnie objuczony pokaźnym bagażem.
-Nie lubię się mylić.- Odpowiedział wskakując na wierzchowca.- Do zobaczenia!- Postarał się wesoło rzucić w stronę zebranych i skierował się w stronę pustyni.
Villemo, nim wspięła się na swojego, rzekła jeszcze w stronę Ibraheema:
- Jak zgubimy pościg?
-Takich rzeczy nie mówi się gdy pościg może nas jeszcze usłyszeć.
- Szepnął.
- Yhm. - Mruknęła Villemo i stała przez chwilę w miejscu, mierząc zgromadzonych tu ludzi wzrokiem, jakby próbowała ocenić ich szanse. Następnie pędem wyciągnęła wolną rękę, ponownie w stronę swego ojca i bez wahania ją ścisnęła. Gweng zawył z bólu i w jednej chwili znalazł się na ziemi, łapiąc się za pierś z niemym cierpieniem odmalowanym na twarzy. Kilku ludzi rzuciło się w jego kierunku, podczas gdy panienka upadła kolanami na ziemię. Nie opuszczając wciąż ręki wycelowanej w Shakeela, drugą wyrysowała na ziemi niewielki symbol i wykrzyknęła do zgromadzonych:
- Dzięki temu będę widzieć, co się tu wyprawia! Nie próbujcie żadnych sztuczek! - ryknęła i wskoczyła - nie bez trudu - na konia. - Ruszamy! - rozkazała.
-Znam drogę, poprowadzę.- Powiedział zaszokowany patrząc za siebie.

Villemo podążyła więc za Shakeelem i odczekawszy, aż znajdą się dostatecznie daleko, by żadne niepożądane ucho już ich nie słyszało, zapytała:
- Dobrze cię znają w tutejszych portach?
-Porcie, w tym rejonie jest tylko jeden liczący się. Z wioski rybackiej najwyżej do sąsiedniej wsi najwyżej się dostaniesz. Przede wszystkim, możesz zdjąć swoje zaklęcie. Jeżeli zginę to wątpię byś przedarła się przez pustynie. Teraz co innego. Twój koń to Klara, a mój to Brutus. Najwolniejsze z stajni, nie możemy jechać na przełaj. Nie wiem ile twój znak będzie działać, dogonią nas. Pojedziemy szlakiem karawany, tam spotkamy się z Khalimem podróżującym do Tal-ahiru. Załatwię ci u niego transport do Thedas. Jest moim znajomym zgodzi się. Tylko on będzie w porcie za dwa dni. Innym bym nie ufał. Dogonimy go przegonimy i ukryjemy się gdzieś w mieście. To najlepsze rozwiązanie jakie mogę zaproponować. Przeżył?- Dodał na koniec.
- Oby nie. - wymamrotała Villemo, która jednak też nie wydała się być tym faktem szczególnie uszczęśliwiona - Jeśli zginiesz, to ja też, trudno. Tak czy inaczej, nie wrócę tam żywcem.
-Wcale nie zamierzam cię tam ciągnąć. Tylko wolałbym nie zginąć przez przypadkowy skurcz twojej dłoni. Na poparcie mojej tezy, jeżeli teraz spojrzysz pod nogi konia zobaczysz nasze stare ślady. Zrobiliśmy małe kółko dookoła tej wydmy.-Wskazał- Nasza trasa wiedzie tam.-Znów wskazał.- Jeżeli chcesz gdzieś dotrzeć potrzebujesz mnie. Jeżeli pozwolisz i zgodzisz się przerwać to zaklęcie mogę zatrzeć ślady.
- Ech, denerwujesz mnie. - westchnęła Villemo, nad wyraz spokojnie jak na kogoś, kto został właśnie wystrychnięty na dudka - Nie ufam ci ani na jotę, a ty właśnie potwierdziłeś, że słusznie. - Dodała, opuszczając zmęczoną już rękę i zdejmując tym samym zaklęcie. - Mogłam wziąć kogoś innego. - dodała.
-Lepiej zasłoń oczy, piasek może ci do nich wpaść.- Powiedział owijając twarz i dziękując za to, że zostawił sobie podróżne nakrycie głowy. Chwilę później zerwała się dość słaba burza piaskowa zasypując ich ślady.- Za kilka godzin spotkamy się z twoim przewoźnikiem. O ile nie na trafimy na coś przed jego karawaną. Kiedy zamierzasz mnie uwolnić?
- Przed odpłynięciem musimy zaopatrzyć się w niezbędny prowiant. Musimy też znaleźć jakiegoś najemnika. Nie musi być dobry, byle był tani. Dobre masz kontakty w mieście? Porozmawiasz z tym swoim przewoźnikiem, ale z nim nie popłyniemy. Chcę inny statek. Ty popłyniesz ze mną. Mogę cię wysadzić na jednej z pobliskich wysp, tam odbierze cię twój żeglarz. Bylebym tylko ja się z nim tam nie spotkała. Wtedy będziesz wolny, a jak nam szczęście dopisze, również cały i zdrowy.
-Oj ciężko będzie z nim rozmawiać. Przekonać go, że potrzebuję innego statku niż jego. Cóż zostanę okrzyknięty szaleńcem. Skoro ci pomagam to już trzeba doprowadzić do końca.
- Spojrzał na księżyc i jego wysokość na niebie.- Jak tam twój znak? Prawie mógłbym się założyć, że tak w przeciągu jeszcze godziny przestanie cokolwiek widzieć. Przynajmniej cokolwiek co mógłby cię zaniepokoić. - Przełożył rękę przez siodło, wskazując dyskretnie w jej stronę. Będąc gotowym rzucić zaklęciem gdyby tylko spróbowała sama użyć magii.
- Bądź spokojny, wszystko widzę dobrze. - odparła, najmniejszej uwagi nie zwracając na jego zabiegi - W takim razie ja porozmawiam z twoim przyjacielem. Ty tylko wskażesz mi do niego drogę. Potrzebujemy jakiegoś paskudnego lokalu z przytulnym pokoikiem, gdzie moglibyśmy zatrzymać się na czas załatwiania wszystkich tych spraw.
-Znajdziemy, udajemy się do jednego z największych miast kraju. Znajdziemy więcej miejsc niż jest nam potrzebne. Co do mojego przyjaciela, to droga jest dość prosta. Naprzód potem w prawo i prosto, tak łącznie kilka godzin, może więcej zależy jak szybko podróżują. Z ich ładunkiem z pewnością ich dogonimy przed miastem. Tylko niestety prawdopodobnie jedną noc będzie trzeba spędzić pod gołym niebem. Oferuję świetne warunki, koc. Doskonała rzecz a i w dzień jak go dobrze użyć to przed słońcem uchroni. Gdybym był kupcem to za dobrą cenę bym go sprzedał.
- Nie mogę ci ufać, więc nie będzie nocnych postojów. Jedziemy tak długo, dopóki nie dotrzemy do miasta. Mogę dać odpocząć koniom, a tobie się zdrzemnąć. To wszystko.
-Prawdopodobnie zmienisz zdanie. Cóż mogę się mylić. Zobaczymy, zobaczymy. Oby tylko przetrwać jutrzejszy skwar.
- Tak.
- potwierdziła - Zabrałeś zapasowe ubrania?
- Powinny być. Jeżeli nie pamiętasz stałem na placu i między innymi przez ciebie nie mogłem samemu dopilnować wszystkiego. Gdyby nie to to nie mielibyśmy na przykład dwóch najwolniejszych zwierząt.
- Pociesz się, że na twoim miejscu mógł znaleźć się ktoś inny. Twój przyjaciel, matka, albo siostra. Ty masz siostrę, prawda? I sprawdź, czy masz to ubranie.

-Przypominam, że ty nalegałaś mieć nasz bagaż na swoim wierzchowcu. Takie coś powinno być w tej torbie przy twojej prawej nodze.
Villemo wstrzymała konia i sięgnęła do torby. Grzebała w niej przez chwilę, po czym na powrót ją zamknęła, dosiadła wierzchowca i ruszyła dalej bez słowa.
-Jest?
- Jest. -
odpowiedziała, po czym zamilkła na długą chwilę. - Gdy dojedziemy do miasta, znajdziemy jakiś statek. Później jakiś lokal. Tam zaczekasz, a ja pójdę porozmawiać z tym twoim Khalimem i załatwić resztę spraw. Możesz ten czas wykorzystać, by napisać list do swych przyjaciół. Kiedy wrócę, wsiądziemy na statek i ruszymy na północ. Wysadzę cię na jednej z wysepek, tak ja obiecałam. Sam możesz sobie wybrać, na której.
-Teraz to mnie zaskoczyłaś. Jak dalej będziemy jechać ta drogą to wjedziemy w jego karawanę. Żeby ich ominąć trzeba by jakoś się skierować w stronę miasta. Tylko powiem szczerze, że nie wiem dokładnie gdzie jesteśmy. Jesteśmy pomiędzy punktami orientacyjnymi. Żeby znaleźć drogę potrzebowałbym czegoś co mi wskaże kierunek przy następnym punkcie tak by trafić w odpowiednie miejsce drugiego szlaku. Nie chowasz gdzieś igły magnetycznej?
- Nie. Ty nie nosisz czegoś takiego w tych swoich torbach?
- Nie muszę. Znam na pamięć kolejne punkty orientacyjne i wiem jak z nich korzystać. Także wybacz ale te rzeczy przygotowałem rano i miałem iść z karawaną. Gdybym wiedział o możliwym szukaniu drogi przez pustynię.
- Dobrze, w takim razie zrobimy inaczej. Dogonimy twojego przyjaciela i przedstawisz mi go. Poprosisz, żeby zabrał mnie ze sobą i by przyszedł po mnie do nory, w której się zatrzymamy. Ty zostajesz i nie płyniesz z nami. Resztę obgadamy na miejscu. Na Khalima zaczekamy w mieście.
-Mi to pasuje, pozwolisz sięgnę do tej torby. Książka tam powinna być.- Nie czekając na odpowiedź powoli zdjął z konia torbę. -Ciężkie, co tu, nie wierzę. No proszę a to niespodzianka znalazłem została w torbie. Teraz może mi doradzisz “Zaklęcia tarczy i ich praktyczne użycie” czy lepiej przeczytać “Wybrane baśnie ludowe Thedas”?
- “Zaklęcia tarczy” to straszna nuda, ale w obecnej sytuacji mogą ci się bardziej przydać.
- odparła Villemo.
- Wiem, dlatego ich nie znam. Poddałem się przed tarczą przeciw czarom. Te przed bronią czytałem pobieżnie. Od miecza potrafię się mieczem obronić.
- Ja czytałam całą i była to najgorsza lektura z jaką miała okazję się spotkać. A wcale nie brakuje beznadziejnych książek o czarach.

-Nie przypominaj mi. Niektóre dalej mi się śnią, i późniejsze egzaminy z ich treści. Przekonałaś mnie. Ty mnie nie chcesz teraz zabić więc tarcze jeszcze poczytam. Zresztą zasnąć w siodle jest niebezpieczne. Baśnie bywają ciekawe. Ludowy folklor potrafi bardzo ciekawe historie tworzyć. Czytać na głos? W końcu tam płyniesz, z opowieści ludów można wywnioskować coś o nich samych.
- Znudziło mi się czytanie. Chcę to zobaczyć. Na własne oczy.
- Najpierw trzeba zabić jakoś czas w drodze. Nie to nie poczytam sam
.- Książkę położył sobie na części siodła otworzył, zapalił pstryknięciem ręki płomień wielkości świecy i pozwolił koniowi jechać samemu od czasu do czasu korygując jego kurs.
- Przeczytaj jeden rozdział. - uśmiechnęła się do niego Villemo - Na głos. A później popędzimy konie. Czas nagli. - stwierdziła i spojrzała w dal.
 
Matyjasz jest offline  
Stary 02-09-2011, 17:41   #32
 
Tohma's Avatar
 
Reputacja: 1 Tohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie coś
Alo; Thedas, Tevinter, w drodze do Asariel.


Westchnął cicho i przestąpił z nogi na nogę. Naprawdę nie miał zamiaru przedzierać się przez gąszcze w poszukiwaniu kudłatej zguby. Miał zarzucony na plecy ciężki worek z ekwipunkiem, ponad to gruby pas przepasany wokół bioder, dwa ostrza skrzyżowane na plecach, wysokie czarne buty z najlepszej skóry i płaszcz, który wyglądał jakby był dwa razy za duży na drobną posturę Norha. Otulał go całego aż po kolana, skrywając w cieniu i zapewniając ciepło nocą. I cały ten ekwipunek, mimo że potrzebny i niezastąpiony, ujmował mu sporo ze zwinności. Zrobił niepewny krok do przodu nie zagłębiając się jednak w krzaki i syknął cicho:
- Krakers! Wracaj tu w tej chwili! Nie mam, kurwa, zamiaru gonić cię po jebanych kniejach w środku nocy. – Zaklął jeszcze głośno i kopnął w górkę piasku, którą sam usypał drepcząc nerwowo. Pył rozsypał się wokół i osiadł, głównie na butach Norha. Ten warknął przez gardło i szybko otrzepał oba buty z brudu.
Wyrwą mu jaja jeśli nie dostarczy tego pchlarza do celu. Samo zadanie oczywiście uwłaczało jego dumie, nie poczuwał się na niańkę dla zwierzaka, do kogokolwiek by nie należało. Mimo to jednak zdążył przywiązać się do Krakersa i jakoś nie podchodziła mu myśl, by zostawić go w środku puszczy z jakąś dziką, czerwonooką bestią grasującą w pobliżu.
Jeszcze raz rozejrzał się uważnie w mroku, jakby oczekując, że o tam będzie stała jego zguba, machając ogonem i kręcąc się w kółko, jak to miał w zwyczaju robić, gdy chciał zwrócić na siebie uwagę.
Nie dostrzegł jednak nic wartego uwagi. Stał po środku zarośniętej wysoką trawą ścieżki, z prawej strony dróżkę otaczały niskie, lecz bardzo gęste krzewy i pnącza, dając wrażenie ciemnozielonego, nieprzechodniego muru i tam oczywiście wbiegł Krakers, ścigając niezidentyfikowane stworzenie. Z drugiej strony wąskiej ścieżki wyrastał majestatyczny las pełen starych drew z poplątanymi konarami i Stwórca wie czego jeszcze.


Norh nie wykazywał entuzjazmu zapuszczając się w którąkolwiek z tych stron. Wolał trzymać się bezpiecznej, zapomnianej ścieżki, którą już kiedyś używał, aby dostać się do portowego miasta Imperium Tevinteru – Asariel.
To miał być pierwszy większy przystanek w jego długiej podróży i nie zakładał żadnych problemów w trakcie osiągania go. Problemy miały pojawić się dopiero później, gdy przekroczy już granicę Imperium i wejdzie na tereny Antivy. Ale oczywiście los jak zwykle zażartował sobie z niego i już na początku podróży obarczył go tym problemem uciekającego czworonoga.
Ciemna noc, nawet jeśli niebo usypane było świetlistymi punkcikami, nie pomagała w marnych poszukiwaniach jakie urządził mężczyzna.
Zamknął oczy i wsłuchał się w dźwięki ciemności. Tak jak się spodziewał, nic prócz wszechobecnych szelestów liści i pojękiwania wiatru. Gdziekolwiek jest teraz Krakers mało prawdopodobne, by wrócił.
Gdzieś z tyłu czaszki bębniło uporczywie uczucie wyrzutów sumienia. Nie powinien tak zostawać kompana podróży. Nieważne, jakiego gatunku był. Ale z drugiej strony co mógł zrobić? Pies wpadł w las jak igła w stóg siana i on nie miał możliwości go stamtąd wywabić. Nie w nocy, nie obładowany sprzętem i nie z dziką bestią szalejącą w pobliżu.
Czerwone oczy świecące w ciemności nadal pozostawały dla niego tajemnicą. Cokolwiek to było, nie miał zamiaru sprawdzać czy jest przyjaźnie nastawione. Małe miał doświadczenie w kontaktach ze zwierzyną i potwornościami. Dużo częściej, prawie zawsze, musiał wykończyć człowieka. Na dwóch nogach z jedną głową i zdolnością mówienia. Gorzej było z czarodziejami i innymi rasami humanoidalnymi, ale nawet w tych rejonach miał doświadczenie w zabijaniu.
Postanowił więc, że będzie parł uparcie do przodu, próbując pogodzić się z myślą, że Krakers najprawdopodobniej nie żyje.
Z Cieniami rozprawi się o tym później.
Ruszył więc powoli do przodu, raz po raz oglądając się do tyłu w nadziei, że znajdzie tam znajomy, czworonożny kształt. Nic takiego jednak się nie stało i całą noc przewędrował w samotności, powoli i skutecznie oddalając się od Minrathous.


***

Ranek przyszedł niespodziewanie szybko. Pierwsze promyki słońca wyglądały nieśmiale nad widnokrąg a do niepokojącej muzyki lasu dołączyły pierwsze ptaki, rozganiając mroczną ciszę swymi pogodnym trelami.
Norh przetarł zmęczone oczy. Pomyślał, że musi się w końcu przespać. Maszerował jednak dalej przez kolejną godzinę aż pomarańczowa łuna objęła całe niebo i gwiazdy przestały być widoczne.
Opadł gdzieś pod drzewem, ukrywając się jeszcze jak najlepiej mógł i usadawiając się tak, że w razie pobudki miał doskonały dostęp do broni. Jeszcze tego brakowało, że miałby zginąć podczas snu, bez szans na obronę.
Zasnął prawie natychmiast wpatrując się w bezchmurny nieboskłon. Zapowiadał się piękny dzień.
Pomyślał jeszcze o tym, że mimo wszystkich przeciwwskazań powinien wziąć ze sobą konia, byłoby mu dwa razy łatwiej się poruszać, zwłaszcza teraz, kiedy Krakers zaginął. Będzie musiał się w trakcie podróży zaopatrzyć we wierzchowca. Ale teraz, pora na sen.
I tak zasnął. Samotna postać w gęstej kniei skrywającej tajemnice, które pewnie przyjdzie mu jeszcze odkryć.
 
__________________
There is no room for '2' in the world of 1's and 0's, no place for 'mayhap' in a house of trues and falses, and no 'green with envy' in a black and white world.
Tohma jest offline  
Stary 09-09-2011, 17:03   #33
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Y70AfcKHGYY&feature=related[/MEDIA]

Alexander Sunrise; nieznana wioska, podziemia.

Przepaść. Nieprzenikniona śmiertelnym wzrokiem czeluść jak okiem sięgnąć – od prawa do lewa. Rzuć w tę otchłań monetę, to zerdzewieje do cna nim uderzy o ziemię. Cóż, tak przynajmniej mogłoby się wydawać. Szczęśliwie jednak dla ciebie, przepaść była szeroka ale nie długa. Od naprzeciwległego korytarza dzieliło cię zaledwie parę kroków, a funkcję mostu spełniała drewniana kładka położona ponad czeluścią. Niezbyt stabilna, mało bezpieczna, skrzypiąca przeraźliwie pod naporem stóp, grożąc przełamaniem. Szczególnie pod kimś wyposażonym w taką wielość wcale nielekkiego ekwipunku, jak ty. Udało ci się jednak po niej bezpiecznie przejść, cało i zdrowo. Kątem oka dostrzegłeś, że gdzieś z lewej przemknął ciemno-jasny cień.
Stanąłeś w wąskim, a za to wysokim korytarzu. Nikt nie próbował utoczyć ci krwi, jak dotąd. Albo więc udało ci się wybrać właściwą drogę, albo pchałeś się właśnie w samą paszczę lwa. Póki co – cisza. Ruszyłeś przed siebie, no bo co było robić. Szedłeś powoli, bo w ciemności ledwie można było dostrzec drogę. Jedynym źródłem świata były poustawiane co kilka kroków żeliwne stojaki ze świecami, z których wosk kapał wprost na podłogę. Generalnie, świeczki należało uznać za dość ryzykowne rozwiązanie, zważywszy na fakt, że na kamiennej podłodze walało się siano. Bądź więc ostrożny, mości kapłanie, by aby którego ze świeczników nie przewrócić.
Wyglądało na to, że trafiłeś do swego rodzaju lochów. Z lewej i prawej strony mijałeś puste cele o półkulistych sklepieniach, których najwyższy punkt znajdował się na wysokości twojego pępka. Mimo, że obecnie nie było tu żadnych więźniów, cele z pewnością były użytkowane; w sianie, które zdawało się być głównym i jedynym wyposażeniem cel, walały się resztki jedzenia i wiadra z odchodami poupychane po kątach. Że panującego tutaj zapachu nie można było uznać za przyjemny – to wiadomo i trudno powiedzieć, by był to opis właściwie oddający gęstość stłoczonego tu fetoru. Należałoby raczej rzecz, iż capiło tak, że nozdrza wykręcały się mimowolnie na lewą stronę z bólu. To motywowało do przyśpieszenia kroku, choć szybko odkryłeś, że im dalej idziesz, tym smród jest okrutniejszy.

Doszedłeś do końca korytarza i natrafiłeś na drzwi. Otworzyłeś je i to, co spotkałeś po drugiej stronie, zmroziło ci krew w żyłach.
Pokój był kwadratowy, jakieś pięć na pięć metrów. Podłogę nie trzymała się żadnej ze ścian, a wisiała; drewniana platforma o szerokości i długości niemal takiej samej (różnica paru centymetrów) jak wymiary samego pokoju, trzymała się w miejscu tylko dzięki szesnastu linom. Liny były umieszczone w regularnych odstępach mniej więcej co półtora kroku – w czterech rzędach i po cztery liny w rzędzie. Podtrzymywały zawieszoną podłogę, która sama w sobie nie wyglądała już na najbardziej wytrzymałą, ot kawał drewnianej dechy, gotowy pęknąć pod nadmiernym ciężarem w każdej chwili. Napięte liny pięły się pionowo pod sam sufit niezwykle wysokiego pomieszczenia (jakieś dwadzieścia metrów w górę). Gdy się temu przyjrzeć, należał dojść do wniosku, że ten pokój nie jest w istocie pokojem, a kwadratową dziurą w ziemi, na której ktoś ułożył drewnianą klapę, która z twojej perspektywy pełniła rolę sufitu. Przedzierały się przez nią promienie księżyca. Co zaś było najistotniejsze, to że pnące się do owego sufitu liny nie były doń przymocowane, a jedynie przechodziły przez wystające z niego haki by po drugiej stronie być przywiązanymi do rąk/nóg nieprzytomnych lub ledwie przytomnych dziewcząt. Szesnaście półnagich ciał wisiało pod sufitem i dogorywało, rozpiętość wiekowa ofiar rozstrzelona była pomiędzy dwunastym a trzydziestym rokiem życia. Na oko. Wisiało tam też ze czterech facetów. Tym, którzy uwieszeni byli za nogi, krew spłynęła do głowy, dzięki czemu wciąż zachowywali przytomność. W blasku tkwiących w kamiennych ścianach świec widziałeś ich nieprzytomne spojrzenia, błagające o szybkie nadejście kostuchy. Wymęczeni, zagłodzeni, jęczący, z ropiejącymi ranami. Istny koszmar. Wielu z nich miało rany, z których kapała krew, krople spadały wprost do ustawionych pod nieszczęśnikami kilku mis. Wykrwawiali się. Spojrzałeś w wypełnione czerwienią naczynia i zrozumiałeś, że to nie wino popijał młodzieniec siedzący na tronie…
- Podoba ci się? – usłyszałeś znajomy, zadowolony głos. W drzwiach umieszczonych po przeciwnej stronie stanął Lelouch, w ręku miał swój kielich. Uśmiechnął się do ciebie i stanął na drewnianej podłodze. Zatrzeszczały naprężone liny. – Bardzo ciekawa architektura, nieprawdaż? – podjął młodzieniec – Podwieszone u sufitu ciała stanowią przeciwwagę dla lin przymocowanych do podłogi. Mhm… Przetnij jedną linę – spadnie jedno ciało. Śmierć w momencie. – uśmiechnął się szerzej – Przetnij szesnaście lin, a wszystko runie w dół. Pod nami – postukał stopą w drewnianą podłogę – Znajduje się całkiem spora przepaść, a na jej dnie góra trupów. Kiedyś wrzucano tu zbirów, cudzołożników i okrutników, dawno temu. Ja urządziłem tu sobie małą wędzarnie. – znów uśmiech, Lelouch popatrzył na wiszące nad wami ciała – Oni wciąż żyją. Świeżo po śmierci, trafiają na stół. Wtedy są najsmaczniejsi. – zaśmiał się cicho, mrukliwie, niczym zadowolony kot, pociągnął jeszcze łyk z swojego kielicha, po czym odrzucił go i wyciągnął swą katanę. – Tu będziemy walczyć. – zakomunikował – Wygrasz, możesz sobie ich zabrać, przegrasz, to staniesz się niezwykle smacznym posiłkiem. – młodzieniec oblizał przeciągle wargi – Tylko nie wymachuj za bardzo mieczem, bo wiesz… – rzekł i błyskawicznym ruchem miecza przeciął jedną z lin. Ciało runęło w dół, przerażona kobieta krzyknęła i huknęła głową o drewniane deski, które trzasnęły i pękły, ale nie złamały się. Trup. – …inaczej wszystko pójdzie na marne…


Ara’assan; Wyspa Jakaśtam.

- Rogi było im pourzynać.
- Ano, było, ale pal licho. I tak ładnie pójdą.
- Bez rogów lepiej idą, a tak… będą się targować, bo rogi.
- Ach, parę monet w te czy we-wte, srał pies. To co byś więcej zgarnął to akurat robocizna. Chcesz, to urzynaj, mi się nie chce.
- A, jebał pies…

Wzięto pięciu z was. Ciebie i czterech jeszcze qun. Jeden istny mięczak, nawet jak na tą rasę. Skul razem, rączki nóżki. Prowadziło was z tuzin chłopa, też napakowanych testosteronem aż po uszy. Czterech wątlejszych, ale oni akurat umieli czarować i byli gotowi w każde chwili łupnąć zaklęciem ogłuszającym lub czarem urwania łba. Jeśli zajdzie potrzeba. Głowy i tak się nie zjada, za mało mięsiwa. Qunaryjskie udka to ponoć dobre, a i owszem. Ale łeb to już jedzą tylko najbardziej ekscentryczni smakosze, rodem z Milczenia Owiec. Schodziliście z pokładu, do portu, cicho było i pusto, miasto jakby wymarłe. Oprawcy gadali.
- Zarobek i tak milusi będzie, ot co. Dobrze pójdą. Tylko do podziału kupa ludzi.
- A tam, dobrze będzie. Wszyscy i tak się nie załapią. Zresztą, dzielić się będziemy później…
- Hm, na tej trzeba się solidnie targować.
– jeden z mężczyzn przelotnie spojrzał na ciebie – Dobrze pójdzie, ładna jest. Jak nie na ozdobę nad kominkiem, to jakiś fetyszysta ją weźmie i też się ucieszy. Tacy płacą jak głupki, pieprzeni zboczeńcy.
- I dobrze. Oni ruchają, a my na tym zarabiamy. Biznes stary jak świat, hehe.
- Ano.
- To mówisz, że ładna jest? Hehe, słyszeliśta tam z tyłu?! Młody Bolo gustuje teraz w dzikusach.

Bolo poczerwieniał jak burak.
- Zamknij mordę, patykiem bym nie tknął!
- Te, Bolo, a może sam chcesz ją kupić, co? Haha!
- Pierdol się, durniu! Sam żeś jest napalony jak dziki kangur! No, no, może skorzystaj i zamocz kija póki masz okazję, co! Ha! Stawiam sakwę, że się nie odważysz!

ŁUP. Bolo dostał w mordę i tyleście go widzieli. Rozmowy wyrosły gdzie indziej.
- Co tu tak pusto? Ani żywej duszy, żeby w porcie żadnej moczymordy nie było?
- Może tu jakie święto dzisiaj?
- No, jak dożynki to nawet i lepiej, łatwiej się sprzeda.
- Cuchnie tu.
- No cuchnie, jak to w porcie, rybskami, ot co.
- Nie, ryby to pikuś. Tu cuchnie coś jeszcze.
- To te dzikusy ci cuchną, nic nie poradzisz.
- Mhm.

Jedna uliczka, druga. Na razie pusto. Skierowaliście się na plac główny, bo tam najprędzej się zawsze kogoś znajdzie. Kramy, handle, ploteczki – to wszystko na placu. A więc i ludzie. A tu cisza, jak makiem zasiał. Tylko truchło na truchle.
- Kurwa, co tu tyle trupów?
- Może tu jakie bitwy są, co? Hej, który tu zna lokalną politykę tam, he?!

Nikt nie znał, wszyscy wzruszyli ramionami. Cuchnęło. Zmierzchało. Cisza był upiorna, ludzi na placu głównym brak. Krew płynęło trotuarem, lecz żaden z oprychów jakoś specjalnie się tym nie przejął. Choć nikt nie wiedział, co jest grane. Kilka trupów tu i ówdzie, jakieś ludzkie szczątki pomiędzy uliczkami. Jakiś kaleka w uliczce. Poruszył się, żył!
- Te, tam coś się na nas gapi. Choć, zapytamy, może nam co powie.
Poszli i zginęli. Kaleka wszak okazał się nie być kaleką, a przygarbionym pomiotem o ohydnej fizjonomii i capiącym oddechu. Potwór ruszył w waszą stronę, zza jego pleców wypadło stado kolejnych. Krzyknięto i ci, co akurat nie mieli na sobie kajdan, rzucili się do ucieczki. Wszystkich zresztą, łącznie z wami, sieknął niezły szok. Bądź co bądź, pomiota nie spotyka się zbyt często. No, chyba, że jest plaga…
Krzyk, zamieszanie, ucieczka. Qun runęli na ziemię, wszak z całym tym żelastwem u kończyn, o wypadek wcale nietrudno. Szczęśliwie większość ohydztwa pognała za uciekinierami, a kilka drobniejszych stworków, które rzuciły się na was, unieszkodliwiły potężne, qunaryjskie łapska. Ok, jeden qun pożegnał się z żywotem w całym tym zamieszaniu, ale cóż poradzić… tak bez ofiar, to się nie da. Została wasza czwórka, przytroczone do was truchło i pętające was łańcuchy, na oko nie należące jednak do takich, których qunaryjskie łapska nie mogłyby rozwalić. I faktycznie, trochę wysiłku i żelastwo poszło w pizdu. Pozostawały jeszcze kajdany na kostkach i nadgarstkach. Kwestia wydawała się być rozwiązywalna przy odrobinie wysiłku fizycznego/umysłowego. Warto pokombinować. Pytanie tylko, co dalej…?
Wokół, póki co – cisza.


Alo; w drodze, nieopodal Rivain.

Nie dbając o to, kto i jak bardzo będzie chciał skopać ci dupsko za zgubienie psa, za którego transport klient płacił krocie, ruszyłeś w dalszą drogę. Nie wykazując też żadnych instynktów młodego odkrywcy, pozostawiłeś tajemnicę czerwonych oczu kryjących się w mroku nierozwiązaną. Dzięki temu nie straciłeś cennych godzin na poszukiwaniu psa i żadne leśne niebezpieczeństwo nie sprało ci tyłka. Uboższy więc o swego towarzysza, postanowiłeś rozejrzeć się za jakimś koniem w najbliższej mieścinie. Wierzchowiec – sprawa nieprosta, wszak kosztowna, szczególnie na szlaku, gdzie brzuchaci handlarze zdzierają z chętnych na zakup ciężki grosz. Targi z takowymi też nie należały do najprzyjemniejszych, zwłaszcza że uparci byli jak osły a gburowaci niczym ogry. I żaden nie chciał też konia dać w leasing. Ostatecznie, rzuciwszy wcale niemałą sakiewką monet, udało ci się wytargować jaką wątłą szkapę, jedną z najtańszych, jakie mieszczuch zaoferował. Cóż, z pieniędzmi rozstawać się szkoda, jednakże była nadzieja, że uda się tego rumaka opylić jakiemuś naiwniakowi na miejscu.
Bogatszy więc o nowego towarzysza podróży, ruszyłeś w dalszą drogę. Szybko poznałeś też wady wybierania najtańszej ze szkap; koń był leniwy i powolny, często zatrzymywał się bez powodu i za nic nie chciał ruszyć dalej, a gdy już się zebrał do drogi, to jedynie swojej własnej, za nic mając wydawane komendy skrętu w prawo, w lewo czy jeszcze gdzie tam. Aż cię kusiło, żeby go zostawić tu na miejscu i pójść dalej samemu, rozsądek jednak wziął górę; w końcu szkapa warta była pokaźny mieszek monet, a podróżując na niej i tak poruszałeś się szybciej niż piechotą. Poza tym, przyszło ci też do głowy, że twoje trudności z opanowaniem wierzchowca wynikać mogą stąd, iż rzadko miewałeś wcześniej z podobnym środkiem transportu do czynienia. Co jak co, ale umiejętności jeździectwa to ci akurat trochę brakowało. No trudno.
Szkapa żarła jak głupia, a co zeżarła, to wszystko wysrała. Była do tego zupełnie bezwstydna, czy to szła pustą drogą, czy mijała właśnie jakąś elegancką karocę – miała to za nic. Strzelała po prostu z tyłka śmierdzącym na kilometry gównem i tyle. A jeśli akurat nie srała, to puszczała bąki, niekiedy tak donośne iż mijającym cię kupcy patrzyli w niebo, czy czasem burza jaka nie idzie. Należało więc odpuścić sobie próby nawiązywania jakichś przyjaźni w drodze, a zajechawszy do jakiegoś miasta – uwiązywać szkapę z dala od gospody. By czasem ktoś się nie zorientował, że twoja, bo to wstyd tylko niepotrzebny. Podjąłeś nawet kilka nieśmiałych prób opchnięcia parszywego konia, ale jakoś nikt się nań nie połasił.
Nie licząc szkapy, podróż należała do przyjemnych. Pogoda dopisywała, na trakcie nie spotkałeś żadnych zbójów, a i żaden las więcej cię już nie straszył. W gospodach nawet ci się dobre towarzystwo trafiało, bo jakoś nikt się nie czepiał, a i w karty raz udało ci się skromną sumkę wygrać. Zresztą, co przegrałeś, to dyskretnie podkradłeś sobie z powrotem – taki fach – więc tak czy inaczej stratny nie byłeś. Dopiero pewnego ranka, gdy zbliżałeś się już do Rivain, obmyślając, co i jak dalej należy zrobić, na twej drodze stanęła grupka oprychów – złodziej koni – którzy obili ci mordę, skopali resztę ciała i – o ironio! – uznali, że nie chcą twojego konia. Zamiast tego zabrali twoją sakwę, w ramach nagrody pocieszenia, jak to nazwali. Leżącego, krwawiącego i obitego ciebie napotkał jakiś chłop i chciał nawet pomóc, gdy odstraszyła go twa szkapa, uznając najwyraźniej, że najwyższy czas zacząć bronić swego pana. Chłop ledwie umknął rozjuszonym końskim kopytom i popędził w dalszą drogę, twój koń zaś najpierw wypluł zadkiem górę rzadkiej sraczki, a następnie zabrał się za wylizywanie ci twarzy, co nie było przyjemnym, acz skutecznym sposobem odzyskania przytomności. Skwar zaczynał powoli obejmować niebo, przechodnie mijali cię bez słowa i spojrzenia, a szkapa stała i czekała z miną sugerującą, że mógłbyś zebrać wreszcie swój leniwy zadek. Nieopodal stało kilku chłopców i przyglądało ci się z zaciekawieniem, w rękach trzymali patyki.
- Wszystko w porządku, nic się panu nie stało? – zapytał nagle jeden z nich, najwyraźniej zawiedzony, żeś się obudził. Liczyli zapewne, że umarłeś na dobre i uda im się podwędzić tobie to, czego nie podwędzili zbóje. Chyba tylko twoja szalona szkapa trzymała ich z dala od twego niedoszłego truchła…


Kaesh Olderra; "Bogini Mórz", Bursztynowa Wyspa.

Twoja pożal-się-boże załoga uwijała się jak w ukropie żeby zapanować nad nowym statkiem. A właściwie uwijało się dwóch nowych oficerów, bo David ze spojrzeniem prawdziwie pirackim wymalowanym w oczach, wodził oczami po horyzoncie i trzymał za ster. Rudoplh zajął się żaglami, a Gregory uznał w końcu, że najlepiej sprawdzi się na bocianim gnieździe. Eliza siedziała wciąż pod ścianą, przykryta ubraniami i właśnie wylizywała się niczym koto dokonujący higieny osobistej. Ty zająłeś się przeglądaniem map i penetrowaniem kapitańskiej kajuty. Byłeś właśnie w środku kontemplowania sukcesów poczynionych tego dnia, gdy ze strony Davida padło niezwykle ważkie pytanie:
- Jak znajdziemy skarb?
Istotnie, kwestia do przemyślenia. Na mapie Rumochłona zaznaczona była co prawda wyspa ze skarbem, ale nawet jeśli na papierze stanowiła ledwie niewielką plamkę, to w rzeczywistości musiała być wcale nie tak mała. Na biurku walało się sporo różnych świstków, które zawierały bardziej szczegółową topografię poszczególnych wysp i iksów (głównie tych czarnych i niebieskich), planu Bursztynowej Wyspy jednak nie było.
Ach tak, bo dowiedziałeś się przy okazji od swojego nowego sternika, że wyspa, na którą właśnie płyniecie, nosi miano bursztynowej. I zrozumiałeś dlaczego, gdy zbliżyliście się do jej brzegu i ujrzeliście piaszczystą plażę pokrytą taką wielością bursztynowych odłamków, że aż mieniły się one w blasku księżycowej półkuli, która zawitała jakiś czas temu na nieboskłonie.

Wyspa faktycznie nie należała do największych. Na oko, ze trzy dni wystarczyłyby, by przejść ją całą naokoło. Ale żeby przekopać, to już więcej roboty, szczególnie, że zaraz za wąską plażą znajdowała się gęstwina szemrzących drzew, krzewów i kniei, rosnąca delikatnym zboczem ku górze, aż do najwyższego szczytu – skalnego czubka wyrastającego ponad gęstwinę, patrzącego na was z góry okiem rozpalonego ogniska.
- Bursztynowa wyspa! Bursztynowa wyspa! – oznajmił z bocianiego gniazda Gregory, grubo po czasie. Zrzuciliście kotwicę, która chlupnęła w wodę i omal nie zabiła leniącej się na tafli wody syreny.
- Jebane pirackie psy! – rzuciła w złości i zanurkowała pod wodę. Koło ciebie zaś pojawił się Rudolph.
- Schodzimy na ląd, kapitanie?
Oto więc padło kolejne ważkie pytanie. Czy warto pchać się w tą paszczę lwa po nocach? Czy może warto zaczekać do rana? No i jak zabrać się za szukanie ukrytego skarbu? Tak, w tej kwestii zdecydowanie liczyłeś na kolejny łut szczęścia. Bo, jak już słusznie zauważyłeś, skarb to by ci się akurat przydał. Nic tak nie przyciąga oddanej załogi, jak świeże złoto.
Rudolph i Gregory czekali więc w gotowości, kocica zwinęła się w kłębek, zaplątała w ubrania i zasnęła, a najmniej przejęty tym wszystkim David skombinował znów jakieś jabłko, usiadł pod sterem, najwyraźniej nie zamierzając się dokądkolwiek wybierać i wgryzł się w owoc.
Powietrze dobrze pachniało, morze było spokojne.
Pora na pierwszą przygodę kapitana Olderry!
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 09-09-2011 o 17:10.
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 09-09-2011, 17:09   #34
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=hvRuN60L7Sw[/MEDIA]

Ibraheem Shakeel; w drodze, tu i tam.

No dobra, droga młodzieży! Poczytaliście sobie na głos książkę wśród maślanych uśmiechów, przez chwilę zrobiło się romantycznie jak u Disneya. Om-nom-nom. Później popędziliście konie i skończyły się chwile ckliwości. Wasze wierzchowce stanowiły może jedną wielką końską porażkę, ale i tak nieźle się spisały. Zgodnie z oczekiwaniami, dogoniliście wlekący się drogą orszak Khalima, gdzie powitały was zdziwione miny i moc serdeczności. Przedstawiłeś zebranym piękną Villemo – bez zbędnych szczegółów, po czym poprosiłeś starego wilka morskiego, by zaopiekował się twą nową przyjaciółką podczas podróży do Thedas i aby był tak miły by późną nocą odwiedzić ją w przybytku takim-a-takim i zabrać na swą łajbę. Załoga oczywiście była za, choć kulturalnie nie dała tego po sobie poznać. Khalim zaś był równym gościem i zgodził się natychmiast na wszystko, o co tylko go poprosisz. Po tych wstępnych ustaleniach, popędziliście dalej przodem. Elena tymczasem, po waszym odjeździe, nie omieszkała poinformować swego zacnego papy, że „ta cała Villemo” nie budzi ni krzty jej zaufania. Khalim przytaknął.

*

Dotarliście w końcu do miasta. Pierwszym punktem wycieczkowego programu była wizyta w cichociemnej knajpie o jak najbardziej podejrzanej klienteli. Wasze pojawienie się tam od razu zwróciło uwagę. Villemo poleciła ci poczekać przy stole i napić się tutejszego bimbru (paskudnego jak szczyny pustynnego bobra), podczas gdy sama udała się ku szynkowi, by tam dokonać jakichś ciemnych interesów. Pogadała przez chwilę z jednym moczymordą, z drugim, komuś tam sypnęła jakim złociszem, coś szepnęła w uszko, barmanowi posłała uśmiech i kilka monet, po czym wróciła do ciebie i wyszliście. Udaliście się do inszej gospody, mniej podejrzanej, zabraliście bagaże i weszliście do środka. Villemo zapłaciła za pokój na górze (twoimi pieniędzmi) i tam też od razu się udaliście. Łóżko było jedno, rzuciliście nań bagaże, po czym panienka zamknęła drzwi na klucz i rzuciła w twoją stronę krótkie:
- Rozbieraj się.
Sytuacja cokolwiek dwuznaczna, interpretacyjnie skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy ktoś zapukał do drzwi. Villemo otworzyła i stanął w nich szemrany młodzieniec o ciemnawej cerze. Dziewczyna wpuściła najemnika do pokoju, ten podał jej zwitek łachmanów bardziej typowych dla tych stron niż wasze eleganckie ciuszki. Panienka z kolei, łachy rzuciła w twoją stronę.
- No już, przebieraj się. – rozkazała. Cóż było robić.
Przyodziałeś się w łachmany, podczas gdy najemnik przywdział twój strój. Rozmiarowo pasował jak ulał, nieprzypadkowo widocznie Villemo zatrudniła tego młodzieńca, a nie innego. Po chwili zostałeś przykuty do łóżka przyrdzewiałymi kajdanami, a na framudze Villemo wymalowała swoje zdalne oko. Pożegnała się z tobą następnie i wyszła z przybytku, zabierając bagaże.
- Państwo już wychodzą? – zdziwił się szynkarz, widząc, że parka, która przed chwilą się zameldowała, właśnie opuszcza przybytek i zdaje klucz.
- Ach tak. – zachichotała panienka niczym pierwszorzędna dzierlatka – Okazało się, udajemy się na wschód, ku Nolensowym Wyspom, a statek odpływa niebawem, jak się okazało. – poinformowała z filuternym uśmieszkiem i pomachała karczmarzynie na pożegnanie. Oboje wyszli, wsiedli na leniwe konie i pognali w głąb miasta. Najemnik prowadził. Wkrótce zatrzymali się w jakiejś rozsypującej się dzielnicy i schowali między uliczkami. Tam czekała kobieta, która została przedstawiona jako siostra najemnika. Villemo wszystko było jedno, jakie między nimi panują relacje. Zeszła z konia i zaczęła się rozbierać. Najemnik przyglądał się temu z pożądliwym zachwytem, mniej uwagi poświęcając swej rzekomej siostrze, która też stanęła po chwili naga. Dziewczyny zamieniły się ubraniami. Teraz nadszedł czas na najbardziej bolesną część planu, aż się łezka w oku panienki zakręciła. Ale nie było rady. Ukucnęła przed najemnikiem i spuściła głowę.
- Ty to zrób. – mruknął młodzieniec do swej siostry. Ta przytaknęła. Wzięła do ręki nożyce i zatopiła je w pięknych włosach Villemo. Puszyste kosmyki runęły delikatnie na ziemię. Po chwili rozczochrane włosy panienki ledwie zakrywały jej uszy i daleko było im do artystycznego kunsztu mistrzów fryzjerstwa, choć jak na te warunki – ciemna, opustoszała uliczka i zardzewiałe ostrza nożyczek – i tak wyszło nieźle.
- Ubrania są wasze, możecie je zatrzymać, konie tak samo. – poinformowała Villemo gdy stanęła już na nogi i otarła łzy żalu po stracie swego pięknego opierzenia. Następnie podała rodzeństwu mieszek monet i jedną z twoich książek (tę o zaklęciach obronnych). – To jest zapłata. Weźcie książkę i pogońcie konie dalej na wschód. Wypytajcie ludzi o niejakiego Henryka Gaulgandusa, niech wskażą wam drogę. Znajdźcie go i oddajcie książkę, dostaniecie od niego resztę zapłaty. Wszystko zrozumieliście?
Rodzeństwo przytaknęło i dosiadło koni. Villemo wzięła bagaże i ruszyła w swoją stronę.

*

Gdy Villemo stanęła znów w drzwiach izby na piętrze gospody, ledwie ją poznałeś. Miała na sobie łachy tutejszych, a z cudownej burzy jej włosów pozostało jedynie krótkie wspomnienie. Gdybyś ją taką minął na ulicy, pewnie nie zwróciłbyś uwagi, sądząc, że to jedna z tutejszych. I dobrze, o to chodziło.
- Idziemy. – zakomunikowała. Napisała jeszcze parę słów na kartce, którą zostawiła na łóżku, po czym odpięła cię, wręczyła ci bagaże i kazała iść przodem. Znad drzwi zmazała swój symbol. Poszliście. Po chwili byliście już w porcie, a niebo robiło się coraz ciemniejsze. Tam Villemo wypytała o bezpieczną drogę do wschodnich archipelagów. Dowiedziawszy się, czego chciała, uznała, że pora wsiadać na statek.
Łajba zbita była z czarnych jak noc desek, jej żagle były postrzępione a bandera tak wyblakła, że nie dało się już nic z niej odczytać. To miało was gdziekolwiek dowieźć? Wyglądało raczej jak prośba o rychłą śmierć przez utonięcie. Ale Villemo była nieugięta.
- hrabia Ihremit Mosner! – przedstawił się kapitan, kłaniając się w pas – Do waszej dyspozycji. To moja „Łupina”! Zapraszam, zapraszam! – zawołał odebrał od was bagaże i bez cienia delikatności cisnął do ładowni.
Żaden tam z niego był hrabia, ale niektórzy lubią po prostu dodatkowe tytuły. Był wysoki, patykowaty, miał kilkudniowy zarost i szarą cerę. Oczy zielone, spojrzenie wariata. Takiego, który to skoczy z urwiska jeśli akurat postanowi, że umie latać. Teraz zaś postanowił, że umie dopłynąć tą swoją Łupiną do samego Thedas.
- W drogę?! – zawołał do panienki Gweng.
- W drogę. – odpowiedziała mu.

*

Gdy wybiła północ, do gospody zawitała Elena, by zgodnie z obietnicą, odebrać Villemo i zawieść na północny kontynent. Niestety, jedyne, co tam zastała, to pusty pokój i krótki list:

Drogi Khalimie. Niestety, nie mogę wam ufać, toteż nie popłynę z wami do Thedas. Dziękuję za dobre chęci, ale poradzę sobie sama. Porwałam waszego przyjaciela, żeby opóźnić pościg, który zapewne już dawno za mną wyruszył. Zatrzymamy się na zachodnich archipelagach i tam go zostawię. Szukajcie w samo południe. Pozdrawiam, wasza przyjaciółka,
Villemo.

Elena popędziła natychmiast, by powiadomić ojca.

Gdy więc twoi przyjaciele i wojsko zjawili się w mieście, by cię ratować, i rozpytali po okolicy o wyglądającego tak-a-tak mężczyznę, podróżującego z taką-a-taką to kobietą, dowiedzieli się, co następuje:
1. Owszem, parka zgodna z opisem wyglądu/ubioru była w tutejszej szemranej karczmie i wypytywała o drogą do dalekich Zimnych Krain na zachodzie.
2. Owszem, parka zgodna z opisem wyglądu/ubioru była w tutejszej gospodzie, poszła na górę, ale zaraz ją opuściła.
3. Owszem, parka zgodna z opisem wyglądu/ubioru opuściła ww. karczmę twierdząc, że udaje się na Nolensowe Wyspy
4. Owszem, parka zgodna z opisem wyglądu/ubioru pognała konno na wschód, pies wie, po co.
5. Owszem, parka zgodna z opisem wyglądu/ubioru wypytywała w okolicy o niejakiego Henryka Gaulgandusa. Jest tu jakiś taki pustelnik, włóczy się gdzieś po wschodnich prowincjach.
6. Ta, był tu taki o dziwnej cerze (tylko to z opisu się zgadza), wraz z panienką, ale też nie tą chyba, o którą pytacie. Wypytywali o drogę na wschodnie archipelagi.
7. Hrabia Mosner chwalił się, że ma jakąś piękną dzierlatkę wieźć na północ i faktycznie widziano tu jak wsiada z jakimś młodzieńcem, ale do opisu średnio podobni. Popłynęli, zdaje się, do Thedas.
8. Khalim ma odebrać Ibraheema pozostawionego na zachodnich archipelagach dziś w samo południe, panienka tam go pono zostawi.
9. I inne drobne poszlaki, które do uszu poszukujących trafiły zupełnie przypadkowo, z ust pijaków, szaleńców i plotkarzy, którzy nic w sprawie uciekinierki i jej zakładnika nie wiedzieli, ale koniecznie chcieli udowodnić, że jest inaczej.

Pogoń poczuła więc, że trop się rozmywa. Ci, którym brakowało zimnej krwi zgłupieli w momencie, zastanawiając się, którym informacjom warto zawierzyć. Po przemyśleniu, wszystkie wydawały się jednocześnie całkiem prawdopodobne jak i zupełnie niemożliwe. Jedynym rozsądnym wyjściem pozostawało więc rozdzielenie się. Ostatecznie uznano też, że najbardziej prawdopodobna jest wersja #8, toteż Corin i Hassan zdecydowali się popłynąć z Khalimem. Dopiero przed samym wypłynięciem uznali, że jeden z nich (Hassan) uda się jednak wraz z szczątkową załogą w stronę archipelagów zachodnich by sprawdzić tę wersję wydarzeń. Kto wie, może komuś tutaj pomyliły się archipelagi.
Żaden z nich niczego nie znalazł. Żadnego statku, żadnego człowieka, żadnego więcej tropu.

*

Gdy tylko znaleźliście się na „Łupinie” zaserwowano ci porządnego kopa w brzuch, twardą pięść pod oko i bolesny lot po schodach, wprost do ładowni, z której wcześniej wyjęto jednak bagaże. Nim zdążyłeś się podnieść, klapa, przez którą cię wrzucono, została zamknięta i zaryglowana. Panienka Villemo przysiadła obok niej i poprosiła, byś wybaczył jej takie traktowanie, ale nie może wiecznie mieć cię na oku, a nie może też zaufać, że nie zrobisz czegoś głupiego. Dodała, że nie mogła cię zostawić w mieście, bo po pierwsze – wiedziałeś za dużo na temat tego, dokąd ona się udaje, a po drugie – zawsze może potrzebować twoje wsparcia w podróży, choć mówienie tego w tych okolicznościach było cokolwiek nie na miejscu. Powiedziała, że nie może też wysadzić cię na żadnych archipelagu, że wraz z nią popłyniesz do Thedas i tam dopiero zostaniesz uwolniony. Wasze drogi się rozejdą i nim wrócisz do domu, ona zdoła już ukryć się na dobre. Tymczasem masz siedzieć grzecznie i nie mieć jej tego wszystkiego za złe…
Dobre sobie.
Nie mieć za złe.
I jeszcze tym ustrojstwem taki kawał drogi?
Nie ma szans, nie przeżyjecie tego. Wszyscy się potopicie, jak nic.
Ech, szła ciemna noc. I zbierało się na burzę…


Nicolas Silverbade; w drodze, później: Kinloch Hold.


Jakby się nad tym zastanowić, to ta baba cię wkurzyła. Jakby. Bądź co bądź, wzięła cię na wóz i wpakowała w tą kabałę. Fakt, nie musiałeś z jej usług korzystać, no ale też mogła uprzedzić. A zbóje? Też nie są niewiniątkami. Straciłeś dużo czasu przez tych upierdliwców. Przeklętych upierdliwców. Hm. Czemu o tym myślisz? Nie powinieneś przecież.
Przecież…
Jesteś Wyciszony.
Nie powinieneś nic czuć.
A jednak, to było wkurzające. Po prostu wiedziałeś, że było? Czy czułeś? Nie, chyba coś sobie wmawiasz. Może to ze zmęczenia? Może. Postanowiłeś więc rozejrzeć się za jakąś gospodą.

*

Znalazłeś jakiś przydrożny przybytek, którego gospodarze tak niewielu mieli tu klientów, że ugościli cię jak największego panicza. Dostałeś stół suto obarczony jadłem przeróżnego rodzaju. Większość stanowiło wieprzowe mięso podane na różne sposoby, innych specjałów najwyraźniej tu nie mieli. No, poza bimbrem, rzecz jasna, i to bimbrem wyśmienitym. Nawet jeśli ktoś nie był smakoszem. Ty nie byłeś. I wolałeś by nic nie szumiało ci w głowie. Dlatego po kilku łykach odmówiłeś dalszego polewania. Zamiast tego pojadłeś jeszcze trochę i stwierdziłeś, że czas ruszać w dalszą drogę. Zmartwieni gospodarze nieśmiało nalegali byś został na nocleg, ty jednak nie mogłeś sobie na to pozwolić. Zapłaciłeś ile było trzeba i poszedłeś, dostałeś na drogę gratisowy prowiant i odprawiono cię z najwyższymi honorami. Gospoda znów zaświeciła pustkami, a ty znów znalazłeś się na szlaku. Tym razem unikałeś towarzystwa, a zwłaszcza bab z wozami. Na szczęście nikt cię nie zaczepiał. Raz tylko jakieś dwa młokosy próbowały siłą odebrać ci sakwę, obaj uciekli jednak gdy pomachałeś trochę mieczem. W trakcie wędrówki posłałeś też trzy natrętne niedźwiedzie na tamten świat, no i wydałeś wcale niemałą garść miedziaków na postoje w różnych przybytkach. Ale nie martwiło cię to. Ani trochę. Nic nie czułeś. Chyba.

*

W końcu udało ci się dotrzeć do Kinloch Hold. Z daleka już widać było wiszącą nad nią atmosferę pustki, jakoś dziwnie cicho tu było i nieruchomo. Z drugiej strony, to miejsce nigdy nie słynęło z odgłosu dudniących imprez, toteż nie należało się może tą ciszą tak niepokoić. Dawno cię tu nie było, Nicolasie. Już zapomniałeś, jak wygląda tu życie.
A jednak coś było na rzeczy, bo gdy dotarłeś do przewoźnika, oznajmił ci on, że to nienajlepszy pomysł teraz się tam udawać. Próbowałeś dopytać, ale stwierdził, że nie powinien nic nikomu opowiadać, to póki co są sprawy poufne. Mimo to, zaryzykowałeś pytanie, czy przewiezie cię jednak do wieży, ten uznał zaś, że ze względu na starą znajomość (ta, znaliście się głównie z widzenia) może cię przeprawić, choć nie omieszka oczywiście pobrać za to stosownej opłaty. Zapłaciłeś, wsiadłeś, przewoźnik złapał za wiosła. Postanowił przy okazji zapytać, czy aby nie wiesz o jakiejś miłej posadce dla przewodnika, bo tutaj długo już chyba nie porobi, gdy tylko templariusze się wyniosą, nie będzie przecie kogo…
Templariusze? Zdziwko.
Zdziwiłeś się czy po prostu pomyślałeś, że to dziwne? Sam nie byłeś pewien. Ale do rzeczy; co tu robią templariusze?
- Mnie gadać nie wolno. – stwierdził przewoźnik i zakończył temat.

Bramy Kinloch Hold stały otworem, więc nim przekroczyłeś prób, spostrzegłeś już świeże ślady w przysychającej krwi, która ozdobiła ściany, podłogi i sufity. Gdy zaś znalazłeś się w środku, dostrzegłeś również walające się szczątki ludzkie, leniwie rozpełzłe flaki walające się tu i ówdzie oraz całą kohortę tamplarów chodzącą w te i nazad po wieży, przeprowadzającą oględziny miejsca zbrodni i debatującą nad czymś z zapałem. Jakiś bardziej fikuśny młodziaszek-templariusz robił właśnie orzełka we krwi, gdzieś w kącie. A nie, nie robił. Po prostu poślizgnął się na skrawku czyjegoś mózgu i pierdutnął na ziemię, a teraz próbował wstać. Generalnie więc, reasumując; zgroza i masakra.
- Nikt nie przeżył? – usłyszałeś czyjś pytający głos.
- Chyba nikt, trudno powiedzieć. To, co z nich zostało… trudno zidentyfikować. – odparł głos inny. To był tylko skrawek rozmowy w rozgardiaszu toczących się wszędy dialogów. Popatrzyłeś na to wszystko, zadrżałeś, poczułeś. Zimny dreszcz. O zgrozo, zimny dreszcz jakby strachu. Nawet ciebie objął, tego, który nie powinien czuć nic. A jednak…
- Hej, a ty coś za jeden?! – wykrzyknął ktoś w twoją stronę i natychmiast oczy wszystkich templariuszy zwróciły się ku tobie…
 
Piszący z Bykami jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172