Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-09-2011, 10:51   #91
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


FLAT LINE

Drabina była śliska i zimna. Flat Line wchodził po niej ostrożnie, kurczowo trzymając się zdradliwych szczebli. Nasłuchiwał tego, co dzieje się pod nim, w każdej chwili spodziewając się alarmu. Ale nadal sprzyjało mu szczęście.
W końcu dotarł do samej góry. Drabina prowadziła do włazu technicznego. Na oswobodzonych sektorach więźniowie używali ich czasami, jako alternatywnych dróg.
Gruba stal uniemożliwiała zorientowanie się, co znajduje się poza włazem. Flat Line musiał jednak zaryzykować.

Właśnie zabierał się do otworzenia włazu, kiedy niespodziewanie jakaś siła zrobiła to za niego z góry. Właz pisnął, zgrzytnął i zaczął unosić się w górę.

Flat Line miał na tyle zdrowego rozsądku i zimnej krwi, że zaczął szybko schodzić w dół. Jednak pośpiech nie był wskazany. Dłoń i stopa straciły jednocześnie oparcie i Flat Line poleciał w dół.

Z góry zalała go błękitnawa poświata. Instynktownie zadarł głowę i zaklął cicho.
W okrągłym otworze ujrzał szkaradną, bladą, zdeformowaną twarz. To był bez wątpienia Pokrak.



Zmieniony przez Anomalię kanibal zasyczał, co chyba oznaczało, że zobaczył Flat Lina. Nie dobrze! Nie dobrze!




KRISTI J. LENOX

Człowiek, do którego poszła Kristi nazywał się Basquit. Numer więzienny 4445557. W ich sektorze zajmował się produkcja i rozprowadzaniem gorzały. Kiedy ktoś chciał upędzić troszkę na swój własny rachunek, Basquit pożyczał swój sprzęt. W zamian za to zabierał czterdzieści procent zysków z utargu. Propozycja, jak na GEHENNĘ, była uczciwa.

Basquit był niskim, łysawym człowieczkiem, z oczami, które zawsze sprawiały wrażenie załzawionych. Członek Gildii, co ułatwiało targów i zmniejszało prowizję do 30%.

Przywitał się z Kristi uprzejmie. Wysłuchał jej propozycji. Pokiwał głową. Mlasnął.

- Dziesięć fajek za wypożyczenie sprzętu, plus trzydzieści pięć procent od zysku.

To była ostateczna oferta. Kristi musiała to przemyśleć. Alkohol będzie gotowy najwcześniej za trzy doby. Nie gwarantował szybkich zwrotów, a do tego dochodziła jeszcze kwestia ryzyka, że proces się nie sprawdzi i przepadnie cenna woda oraz zaczyn. Westchnęła.

- Przemyślę i dam ci znać.

- Jasne.

* * *

- Ponoć szukasz roboty w chemii?

To pytanie wyrwało ją z ponurych rozmyślań nad pustym kubkiem w kantynie. Za kwadrans miała zacząć się jej zmiana.

Uniosła wzrok rugając się w myślach za to, że dała się podejść. Co prawda wokół było mnóstwo innych członków G0 – w tym kilkoro jej znajomych więźniów – oraz ochroniarze z The Punishers, ale to nie był powód, że mogła pozwolić sobie na taką nieuwagę.
To chyba te koszmary i brak snu, oraz gorąco panujące na korytarzach ich sekcji. Niemniej jednak powinna być bardziej skupiona.

- Pośrednik powiedział mi, gdzie mogę cię znaleźć – mężczyzna miał czarną skórę i emblematy Czarnych Panter. – Nasz chemik oberwał ostatnio i szukamy kogoś na próbę.

Wiedziała, co produkują Pantery. Meta-amfetaminę, neo-speed, rush – „poprawiacze” agresji, przyspieszacze i całe to gówno, które pozwalało lepiej walczyć, a z emocjonalności człowieka robiło sieczkę.

- To zależy, dla kogo i za ile? – Krsiti starała się głosem nie okazać, jak cieszy ją ten kontakt.

- Dziesięć fajek dziennie plus procent w zyskach, jeśli się sprawdzisz i twój towar będzie dobry. Pracuję dla Conga.

To imię też znała. Cong, twardy czarnuch, zarządzał blokiem znajdującym się od nich o sześć sekcji dalej. Spory kawałek, jak dla Kristi. Znany był z tego, że lubił Azjatki i miał zamiłowanie do śpiewu. Ponadto grywał ponoć w standardowego kosza, ale zamiast piłek używał głów wrogów. Wielu nienawidziło tego czarnego bandziora, wielu jednak szanowało go i dążyło respektem. W końcu numer 1322901 wskazywał na kogoś, kto na GEHENNĘ trafił bynajmniej nie przez zbieranie znaczków.

- Jeśli jesteś zainteresowana powiedz, kiedy chcesz zacząć.




DOUBLE B

ZiZi był niedostępny. Nawet dla Double B. Zmienił plany. Do wyprawy na terytoria STRAŻNIKA dołączył jeszcze jeden więzień, który kazał na siebie mówić John.
John był średniego wzrostu. Twarz miał dość nieprzystępną. Nie chodziło o to, że jest twardzielem. Było jednak w nim coś ... odpychającego. To słowo idealnie pasowało do blisko siebie osadzonych oczu, do ruchliwych bladych palców przypominających jakiegoś stawonoga, do wąskiego języka, którym John, co rusz przejeżdżał – prawdopodobnie mimowolnie – po ustach.

Double B słyszał, co nieco o tym skazańcu. Ponoć przynależał do jakiejś organizacji dysydenckiej i odpowiadał za ataki terrorystyczne podczas ostatnich Wojen Kolonialnych. Ile było w tym jednak prawdy, a ile zręcznie wzniesionej fasady, nikt nie potrafił orzec jednoznacznie. Teraz John numer 3395331 miał dowodzić akcją i jako jedyny znał szczegóły zadania. Nie podobało się to Duble B. Czy nie spodobało się to także Punishersom? Trudno było to stwierdzić. Ale ZiZi był zbyt wysoko w hierarchii Gildii Zero, by mu się postawić. Pod przykrywką „specjalistów”, tak naprawdę G0 nie różniła się niczym od innych gangów na GEHENNNIE. Tu też działało okrutne prawo dziobania.

Wyruszyli prawie bez zwłoki. Zapomnianym przez więźniów i ludzi odpływem z Agrodomów. Dwóch ludzi ZiZiego otworzyło właz ukryty w jednej z bocznych, zamkniętych komór składowych i zanurzyli się w rurę o średnicy półtorej metra, w dolnej części wypełnionej sięgającej do pół łydki wodzie wykorzystywanej do zwilżania upraw.

- Macie dwadzieścia minut by dotrzeć do wyjścia z tej rury. Potem szef kazał znów napełnić rurę wodą.

John kiwnął głową, na znak, ze rozumie i gestem dał znać ludziom na górze, że mogą zamykać właz. Potem któryś z Punihersów i John zapalili latarki na czołach i więźniowie ruszyli w drogę. Woda chlupotała pod buciorami, a co wyżsi musieli iść zgięci w pół. Ten chlupot, świszczące oddechy i przekleństwa wydyszane pod nosem były jedynymi ich towarzyszami w tej początkowej fazie wyprawy.




PASTOR / SZEKSPIR

Tym razem obyło się bez incydentów po drodze. Znalazł celę Wieszcza. Nie było to aż tak trudne. Większość więźniów z tej sekcji doskonale orientowała się gdzie mieszkał ich guru.

Cela była o standardowych wymiarach. I cała zabazgrana jakimiś cytatami, które jednak nie były poezją. Chyba pochodziły ze Starego Testamentu. Na Terze istniał jeszcze obrządek chrześcijański, ale odkrycie obcych ras mocno nadszarpnęło autorytet Kościoła. Jednak jedna z bardziej popularnych religii przetrwała, a Wieszcz był zapewne mocno w nią zaangażowany.

Szekspir szybko przeczytał kilka fragmentów. Nie miały rymu, nie miały odpowiedniego tempa, nie miały dobrej ilości sylab. Nie odpowiadały mu zupełnie. Były o jakiś łysych ludziach, niedźwiedziach zjadających dzieciaki, o rzeziach, o kaźni i innych równie ponurych rzeczach. Na pierwszy rzut oka Szekspir i Pastor widzieli w tym alegorię GEHENNY. Niedźwiedź, jako demon, zjadane dzieci, nieposłuszne łysemu dziadydze – więźniowie. To było logiczne.
Inną sprawą była twarz, którą Wieszcz rysował z takim zapamiętaniem. Lekko zarośnięty mężczyzna. Zapewne około czterdziestki. Rzekomo jakiś Wybraniec.

Jego twarz w jakiś sposób wydawała się Szekspirowi znana. Coś w linii oczu. W układzie brwi. Gdzieś już widział tego gościa, lub kogoś do niego bardzo podobnego.

Przyglądając się celi dokładniej zauważył jeszcze jedną dziwną rzecz. A mianowicie – od śmierci Wieszcza minęły góra dwie standardowe jednostki czasu, może trzy, a nikt nie ruszył celi palcem. To się nazywa szacunek.

I nagle usłyszał za swoimi plecami jakieś poruszenie. Odwrócił się gwałtownie gotów do obrony lub ucieczki. Zbliżali się korytarzem. Szli bez wątpienia w stronę celi Wieszcza. Ośmiu, może więcej więźniów tworzących swoistego rodzaju mini – procesję. Śpiewali. Słyszał ich śpiew. Mamrotliwy, niezbyt czysty, ale przepełniony jakąś niemal religijną, czy mistyczną żarliwością. Śpiew poruszył w jakiś sposób Szekspira. Przemawiał do niego. Uwięziony w głębi umysłu szaleńca Pastor czuł, że powinien szybko stąd uciekać. Że za chwilę będzie za późno. Że ci śpiewający więźniowie idący do celi Wieszcza stanowią realne zagrożenie.
Szekspir natomiast pragnął zostać. Pragnął wziąć udział w spektaklu, który za chwilę na pewno odegra się w celi człowieka, który ogłaszał swoje wróżby z krzyża. Pragnął przyłączyć się do tych „wiernych”. Modlić się wraz z nimi. Rozpoznawał już twarze idących. Widział je w przelocie, wtedy, na korytarzu obok kantyny, gdzie Wieszcz przywołał demona. To byli ci, którym udało się zwiać. Z tego co pamiętał, było ich może nieco powyżej dwudziestu.

Śpiew nasilał się, a stojący w wejściu do celi Wieszcza skazaniec czuł dreszcz. Pastor – przerażanie. Szekspir – podniecenia.




FILOZOF

Powrót do celi tym razem obył się bez incydentów i halucynacji. Filozof szedł spięty, wpatrują się w twarze mijanych więźniów z udawaną, pokerową miną. Był mistrzem w udawaniu. Mistrzem nad mistrzami. Więc oszukał wszystkich. Wszystkich poza samym sobą.

Swoją celę przywitał z ulgą i zadowoleniem. Pogadał chwilę z sąsiadami z korytarza. Podtrzymał ważne stosunki społeczne. Tutaj, na swoim korytarzu, był nietykalny. Każdy o tym doskonale wiedział. Mógł spać nawet nie zamykając celi, bo gdyby ktoś nastawał na jego życie, narobiłby sobie sporo kłopotów. Ale Filozof żył, bo miał w sobie odpowiedni poziom braku zaufania. Miał kontakty i możliwości i miał solidną sztabę w drzwiach. Zasunął ją i położył się pryczy. Miał w niej naprawdę doskonały siennik, a nie gówno, które każdy dostawał z przydziału od STRAŻNIKA. Zrobiony przez więźniów. Wygodny jak diabli. Wypchany włosami.

Filozof położył się na nim i ignorując ból głowy próbował zasnąć.

* * *

Obudziło go jakieś muśnięcie na czole.
Wilgotne i ciepłe.

Filozof otworzył oczy i ujrzał, że mroczna cela ocieka krwią. Po ścianach i suficie spływały długie smugi czerwienie – gęstej, niemożliwej do pomylenia z czymkolwiek innym.

Krwi było juz tyle, że zakrywała podłogę celi. Sięgała poziomu pryczy, ale jakimś cudem nie wypływała poza celę. Filozof zbladł, i chciał się poderwać, lecz nie za bardzo mógł. Siennik – jego duma – był w wielu miejscach rozdarty, jakby poszarpany. Włosy wypełzły zeń, niczym węże i oplątały ciało skazańca, unieruchamiając go na pryczy. Z siłą kilku dorosłych mężczyzn.

Przez chwilę Filozof szarpał się dziko, ale niczego nie wskórał poza tym, że rozbolało go płuco.

Krwi w celi przybywało. Czuł, że jeśli czegoś szybko nie zrobi, zwyczajnie się w niej utopi.

I wtedy ktoś zapukał do drzwi jego celi.




JAMES THORN


Chase nie był może zbyt dobrym szczurem tunelowym, ale posiadana wiedza i umiejętności wystarczyły, aby trafił po swoich śladach do sekcji, w której mieszkał Double B. Pozostawił za sobą sekcję, w której zamieszkiwał Filozof, – bo taką ksywkę nosił poszukiwany przez niego informator. Oczywiście istniało ryzyko, ze znów miną się w drodze. Kiedy James pójdzie na miejsce, w którym ponoć obecnie miałby przebywać informator, na dodatek korzystając z mniej uczęszczanych a przez to nieco bezpieczniejszych korytarzy, poszukiwany wróci do siebie głównym łącznikiem. Ale Chase był zdeterminowany i gotów zaryzykować.
Chwila snu spowodowała, że czuł się już znośnie. Noga już nie bolała, kiedy chodził, co od razu poprawiło mu humor.

Przejście przez „szlak Giwery” nie stanowiło problemu. W znanej już sobie sekcji James dowiedział się, że Double B „robi coś dla ZiZi”, jednego z szefów Gildii Zero – i to nie tego sektora, lecz całej G0. A Filozofa widziano, jak wracał do siebie. Znów się minęli.
Chase śmiałby się, gdyby nie to, że było to dosyć frustrujące.

Tym razem nie ryzykował. Nie miał już czego szukać w sekcji gdzie mieszkał Double B. Zaryzykował drogę głównym łącznikiem. I po kilkunastu minutach pukał do wrót prowadzących do „sekcji Filozofa”.

Tym razem się udało. Podpytywani ludzie potwierdzili fakt, że informator – najwyraźniej niezła szycha w tym sektorze – wrócił do siebie. Co więcej, Filozof robił tutaj za koordynatora i logistyka działań The Punishersów. To też dawało większe szanse na porozumienie.

W końcu dotarł do upragnionego celu. Wąski korytarz oświetlony przez kilka standardowych ogniw iluminacyjnych o niewielkim natężeniu.

Na każdym korytarzu znajdowało się standardowo pięćdziesiąt cel. Dwa rzędy drzwi. Po dwadzieścia pięć z każdej strony korytarza. Niektóre otwarte. Inne zamknięte. Oznaczone kodem kreskowym, by maszyny STRAŻNIKA mogły odczytać zgodność więźnia z celą. Większość kodów była zniszczona.

Niektóre cele były otwarte. Obserwowały z nich Jamesa czujne, podejrzliwe oczy rezydentów tego bloku. Zachowując czujność Chase zatrzymał się przed celą, którą wskazano mu jako celę Filozofa. Była zamknięta.

Po sekundach wahania James podniósł rękę i załomotał do drzwi.




APACZ, TÖLGY, SPOOK

Działali szybko. Najszybciej jak się dało, mając przed oczami widmo nadejścia drugiego KLAWISZA.

Mięśnie drżały z wysiłku. Płuca paliły suchym ogniem.
Razor przeniósł półprzytomną i bredzącą coś dziewczynę pod łańcuch. Apacz i Tölgy zaczęli już wspinaczkę po łańcuchach na górę. Przez chwilę było słychać tylko klekot łańcucha i ich przekleństwa.

Nikt nie pomyślał, aby zablokować czymś drzwi, którymi miał lada chwila nadejść drugi KLAWISZ. To był błąd. No, ale nie mogli być przecież, w dwóch miejscach na raz.

Kiedy Razor zaczął wspinaczkę podtrzymując Spook, a Dębowy i Apacz pomagali im z wysiłkiem wciągając towarzyszy na górę drugi KLAWISZ przekroczył śluzę i znalazł się na rampie.

Kilka sekund zajęło mu zorientowanie się w sytuacji. Wystarczająco, aby Spook i Razor znaleźli się na rampie. A potem maszyna otworzyła ogień.

Tym razem nie strzelała ładunkiem elektrycznym. W stronę więźniów posypał się prawdziwy grad kul. Normalnych, śmiercionośnych pocisków. To było coś nowego! Nigdy wcześniej maszyny nie zabijały! Miały ponoć jakieś ograniczenia w tym zakresie. Jakieś prawa robotyki, respektowane przez całą Federację, czy coś takiego.
Jeśli było to prawdą, to prawo to przestało najwyraźniej obowiązywać na GEHENNIE.

Ujrzeli to wyraźnie, kiedy kucający po wysiłku Razor oberwał kulę prosto w tył głowy, a pocisk rozpirzył zawartość jego czaszki wszędzie dookoła. Więzień legł na kratownicy a ze zmasakrowanej czaszki zaczęły wylewać się płyny, skapując w dół, do Trzpienia. Rykoszety zaczęły iskrzyć po kratownicy dającej im liche schronienie przed ostrzałem. Wiedzieli, ze muszą jak najszybciej uciec do rury, z której tu przyszli. Apacz i Töldy ruszyli pędem w tamtą stronę, także Spook odzyskała zdolność oceny sytuacji i popędziła za nimi. Kule świstały tuż obok nich, łamały konstrukcję rampy, rykoszetowały z wizgiem. Nie każdemu udało się uniknąć tej kanonady.

Gruby tunel, okryty warstwą betonu uchronił ich przed dalszym ogniem, jednak Dębowy dostał rykoszetem. Niegroźne, ale krwawił. Kula odbiła się od jednej z kratownic i rykoszet rozerwał Cyganowi lewe ramię. Dziura, wielkości palca dorosłego mężczyzny, krwawiła jak cholera. Dębowy potrzebował pomocy medycznej, ale ciasny tunel wentylacyjny nie za bardzo dawał możliwości udzielenia mu takiej. Musieli się śpieszyć.
Spook i Apacz też zostali ranni. Ale oberwali kilka poparzeń i drobnych draśnięć. Rana Cygana była najpoważniejsza.

Za nimi STRAŻNIK włączył czerwone oświetlenie. Najwyraźniej nie miał zamiaru pozwolić więźniom uciec z jego strefy kontroli.




JAKUB SZKUTNIK

Jakub był zadowolony. Jak zawsze po dobrze odprawionej mszy. Powodem tego było również nawrócenie Baki, zatwardziałego grzesznika. Nie odczuwał z tego powodu dumy, tylko zadowolenie z dobrze wypełnionej posługi. Był pasterzem. Strzegł stada, jak nauczało pismo.

Pismo.

Jego myśli powędrowały raz jeszcze do Wieszcza. Do jego wizji. Do jego śmierci. Do jego celi i tajemnic, jakie w niej odkrył.

Musiał poznać tego człowieka. Sposób jego myślenia. Poznać wszystko, czego mógł się dowiedzieć. Jakub był spokojny, kiedy wracał mrocznymi korytarzami GEHENNY od sekcji, gdzie działał i mieszkał Wieszcz. Chyba będzie musiał pomyśleć o znalezieniu sobie jakiejś celi w tamtej sekcji. Spacer przez cztery sektory był nazbyt męczący i niebezpieczny. Szczególnie dla samotnego wędrowca.

Jakub – rzecz jasna – nie obawiał się niczego. Wiedział, że Stwórca go ochroni.

Na szczęście z woli Wielkiego Architekta Baka przyszedł na mszę, wiec nie musiał wędrować aż taki kawał drogi, by z nim porozmawiać.

Skruszony grzesznik czekał z pokorą. Łagodny, jak baranek. A jeszcze niedawno jego twarz przecież wykrzywiał paskudny grymas.


Teraz jednak pozostało pytanie, na które Baka chętnie odpowiadał.

- Co mi możesz powiedzieć, o Wieszczu.

* * *

Tyle co wiedział Baka nie mogło wystarczyć. Gabor był ponoć duchownym przed skazaniem. Człowiekiem, który wychował się gdzieś na Koloniach Zewnętrznych. Ponoć kiedy żołnierze Federacji przez przypadek zaatakowali niewinną osadę, którą się opiekował, Wieszcz oszalał. Przez rok wyszukał oficerów i żołnierzy z jednostki, która dokonała masakry na ludności cywilnej i zabił ich, co do jednego. Na procesie mówił, że Bóg kazał mu to zrobić i pomógł znaleźć winnych.

To było ciekawe.

Okazało się, że na GEHENNIE Wieszcz miał zdolność przewidywania wielu wydarzeń. Bardzo udane przepowiednie zyskały mu status „świętego człowieka” i szacunek na bloku, a potem w całej sekcji. Tyle wiedział Baka. Plotki, niesprawdzone informacje. Problem polegał na tym, ze Gabor dopuszczał do siebie tylko swoich Apostołów. A wszyscy zginęli w kantynie, gdzie ich mistrz i guru.

Wszyscy poza jednym, jak powiedział Baka. Poza niejakim Janem Czyścicielem, którego Wieszcz wysłał gdzieś z jakąś misja. Gdzie? Baki nie miał pojęcie. Ale wiedział, kto może posiadać taką informację. W ich sekcji działał pewien informator. Czy raczej informatorka. Nazywała się Echo. Jeśli Jakub chciał dowiedzieć się czegoś o kimś, to – jeśli miał wystarczającą ilość fajek – mógł się z Echo dogadać.

W razie co, Baka mógł pomóc.




WSZYSCY

Nieważne gdzie przebywali, gdzie byli poczuli to wyraźnie.

Kolejne drżenie kadłuba i lekkie szarpniecie, jakby ziemia wysuwała się spod nóg. Lekkie, prawie niezauważalne, prawie nie odczuwalne.

Być może nie zwrócili na nie większej uwagi, zajęci swoimi sprawami. Oni nie.

Ale był ktoś, kto wiedział, co to wszystko znaczy. Wiedział, czym grozi i jakie są konsekwencje wyboru czy zaniechania działań. Miał plan. Plan ocalenia. I konsekwentnie zaczął go realizować.
 
Armiel jest offline