Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-09-2011, 07:39   #193
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nie spotkałem więcej żadnego ze swych dawnych towarzyszy podróży. Było naturalnym, że drogi nasze się rozeszły. Teraz, kiedy dotarłem do kresu mojej drogi, kiedy osiągnąłem upragniony cel – odnalazłem Samaris, jak każdy z nas poświęciłem czas i energię na rzeczy ważne. Dla mnie.
Nie powiem, przyznać muszę, że nie raz i nie dwa zagościła w sercu ciekawość, czy i w jakim stopniu przyszło każdemu z nich zrealizować swoje zamierzenia. Jednak mimo wszystko nie było to pragnienie z tych nie cierpiących zwłoki i niecierpliwych realizacji. Szczerze i po cichu tylko kibicowałem każdemu z nich, mimo wszystko, w owych postanowień realizacji. Najwięcej Vincentowi, bo choć nie poznałem wprawdzie rzeczywistych przyczyn melancholii tego jak się zdawało zacnego człowieka, to jemu spośród nich wszystkich najszczerzej życzyłem w duchu osiągnięcia tego specyficznego stanu ducha, jaki nie pamiętam już który filozof nazywał nirwaną.
Co do pozostałych, to mimo wielokrotnych różnic poglądów, a i zdawało by się czasem stojących w sprzeczności interesów równie ciepłe myśli polecałem zamierzeniom ekscentrycznego profesora Watkinsa, co i nieodgadnionym zamysłom monsieur Voighta.
Każdy z nas zmagał się z własnymi koszmarami. Każdemu z nas los wyznaczył jego własną ścieżkę. Przez pewien czas drogi nasze się zeszły. Niczym życiodajne soki biegły od korzeni przez pień drzewa, by rozdzielić się przy koronie i powędrować konarami każda we własną stronę, ku własnym pędom. Zalążkom nowego.

Pełen spokoju i pogodzony z istniejącym porządkiem rzeczy poświęcałem czas prowadzeniu antykwariatu. Wciąż na nowo katalogowałem już skatalogowane eksponaty, ścierałem przetarte półki i kontuary, parzyłem świeżą kawę kiedy tylko uleciał aromat już zaparzonej, dyskutowałem ze z rzadka zaglądającymi cieniami o rzeczach błahych i mało istotnych. Słowem, pędziłem żywot człeka poczciwego, zadowolonego z życia. Spełnionego.
Szybko nauczyłem się rozpoznawać upływ czasu polegając tylko na słońcu. Zawodne mechanizmy zegarów po raz kolejny udowodniły wyższość naturalnego cyklu nad ludzkim pragnieniem kontrolowania świata. Czas przestał zresztą grać w moim życiu jakąkolwiek rolę. Jadłem kiedy zgłodniałem, odpoczywałem kiedy poczułem znużenie, kiedy czułem potrzebę fundowałem sobie spacer lub partyjkę szachów, gry nieodmiennie zapewniającej odprężenie relaks.
Tak więc ja snułem się uliczkami miasta, wieże przesuwały się po polach szachownicy, wirowały koła czasu. Cóż bowiem może lepszego spotkać człowieka, jeśli nie możliwość zaczerpnięcia pełną piersią powietrza w płuca, wystawienie spokojnego oblicza na działanie ciepłych promieni słońca, czy leniwego oddawania się przyjemności podziwiania harmonii otaczającej go architektury albo lekturze ciekawej literatury? Jeśli istniały takie rzeczy to ja ich nie znałem. I nie chciałem znać. Brak trosk, nieosiągalnych pragnień, poczucie spełnienia i przeświadczenie o wysokiej jakości takiego życia. Oto uczucia, jakie mnie przepełniały. Z rzadka tylko kładły się na nie niepokojące cienie przeszłości, odległe, zatarte jak dziecięce koszmary. Nie pielęgnowałem ich w sobie. Zresztą, spychane w niepamięć szybko ulatywały.
Masz rację. Zawsze miałeś.
Istnieją drzwi, które raz zatrzaśnięte powinny takie pozostać na zawsze. Podobnie jak inne, których nigdy nie należy otwierać.



W powierzchni bystrego strumienia nie odróżnisz odbić ani bliskich, ani dalekich, nawet jeśli nie zmącony, nie pokryty pianą – w ciągłym falującym migotaniu, w ustawicznej zmienności wody odbicia są niewierne, niewyraźne, niezrozumiałe.
Dopiero kiedy strumień przez wiele rzek dociera do szerokiego, spokojnego ujścia, czy to w zatoce stojącej, czy w jeziorku, gdzie woda nie drgnie – dopiero tam w zwierciadlanej gładzi i listek każdy przybrzeżnego drzewa ujrzymy, i każde pióro delikatnego obłoku, i soczystą, szafirową głębinę nieba.
Tak samo i ty, i ja. Jeżeli do tej pory w żaden sposób nie potrafimy odbić nieśmiertelnej, ostrym rylcem rzeźbionej prawdy – czy nie znaczy to, że jeszcze jesteśmy w ruchu i dokądś zmierzamy? Że jeszcze żyjemy?....*


* A Sołżenicyn
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 28-09-2011 o 23:12.
Bogdan jest offline