Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-09-2011, 23:17   #191
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Robert ze skupionym wyrazem twarzy ukląkł na kracie przy jednym z najgrubszych kabli, który pionowo opadał przez otwory kraty w dół. Popatrzył porozumiewawczo na kompana, a potem ujął mocno kabel obiema rękami i usiadł na kracie. Nogi zawisły w próżni o niewiadomej głębi, ale Voight kiwnął tylko dłonią na Vincenta, zachęcając go by ten podążył jego śladem. Potem znów uchwycił się obiema dłońmi i ostrożnie zsunął się, obłapiając udami kabel.

Kabel był śliski i gładki, ale przy pewnej dozie pracy mięśni Robert nie zsuwał się po nim, ale manewrując ciałem zaczął schodzić ostrożnie kawałek po kawałku. “Lina” zakołysała się po ciężarem, przyklejony do niej mocno Voight słyszał przy uchu szum pędzącej w środku cieczy. Nie patrzył na razie w dół, skąd dobiegał huk wody. Raczej, mozolnie zsuwając się po kablu, patrzył do góry.

Widział przez otwór w kracie zatroskaną i uważną twarz Rastchella, który nachylał się, obserwując jego poczynania. Vincent chyba jeszcze nie podjął decyzji, czy podąży w dół za przyjacielem. Rastchell w końcu dał znak przyjacielowi, że potrzebuje jeszcze krótkiej chwili. Podszedł do jednego z sarkofagów i naparł na wieko, próbując je przesunąć. Było ciężko, na czoło negocjatora wystąpił pot, ale kamienna pokrywa ze zgrzytem odsłoniła kawałek wnętrza. Niewiele, a i tak mięśnie piekły z wysiłku. Zajrzał. Był to nieznajomy mężczyzna, widziany raz przez Vincenta przelotnie na placu Samaris. Co dziwne, Rastchell miał niejasne wrażenie, że twarz tę znał jeszcze z Xhystos...

Tymczasem Robert znajdował się w chmurze miliardów kropelek wody. Efekt był taki, jakby stał obok olbrzymiego wodospadu. Ograniczało to znacznie widoczność, ale przy jednym spojrzeniu w dół Voightowi wydawało się, że z mgły poniżej widać jakieś szczyty nieznanych konstrukcji, a może mechanicznych elementów. Huk narastał.

Rastchell westchnął i kucnął przy kracie, decydując się ruszyć za przyjacielem. Robert był już jakieś dwa, trzy metry niżej i najwidoczniej sapał. Vincent zrozumiał że śliskość kabla powoduje konieczność poniesienia sporego wysiłku mięśni, by utrzymywać się na “linie
“. Ostrożnie wstał i ujął kabel dłońmi, a potem zacisnął zęby i zacisnął na nim nogi. Był jeszcze nad poziomem kraty...

Przez chwilę mięśnie walczyły, by utrzymać się w uścisku, ale Vincent coraz bardziej czuł, że zamiast schodzić, zaczyna się po prostu ześlizgiwać. Szarpnął się, a wtedy kabel zawirował wokół własnej osi. Znajdujący się parę stóp pod Rastchellem Robert syknął, przyciskając się mocniej. Obu przyjaciołom świat zawirował przed oczyma, i nagle skręcony kabel zatrzymał się. Przed oczyma Vincenta stanęła inna część otoczenia, i wtedy dostrzegł w oddali stojący tam nie oglądany jeszcze sarkofag, który również miał odsunięte wieko.

Po raz kolejny Rastchell otworzył usta ze zdziwienia...Wisząc na kablu, widział wnętrze sarkofagu pod sporym kątem, więc nie mógł być do końca pewien...Ale wydawało mu się....Wydawało mu się, że leżąca w nim postać ma twarz...Twarz...

Zanim zdołał coś zrobić, stracił sarkofag z oczu. Raz, że skręcony kabel znów zawirował w odwrotnym kierunku. Dwa: mięśnie nie wytrzymywały i Rastchell po prostu zsunął się po śliskim kablu jakieś dwa metry niżej, zanim udało mu się ułapić ponownie i zatrzymać. Teraz był już tylko jakiś metr, może półtora nad głową Roberta, który zadzierając głowę patrzył co dzieje się na górze. Vincent syknął, utrzymywanie się na gładkiej grubej linie kosztowało dużo więcej wysiłku, niż się spodziewał...Już tylko moment prawdopodobnie dzielił go od tego, by nie mógł już powstrzymać zjechania w dół po kablu...!

Wtedy to właśnie usłyszeli gdzieś z góry złowieszczo brzmiący trzask, wyraźny nawet przez huk wody. Kabel zakołysał się mocno, i znów zawirował wokół własnej osi! . Rastchell szukał jakiegoś miejsca, wokół którego można byłoby zapętlić dłoń. Tak, by w razie ruchu móglby utrzymać się na “linie”. Niestety, kabel był niemal idealnie gładki, niczym wielki szlauf. Z szelestem Vincent zsunął się niżej o półtora metra, wpadając niemal na wczepionego kurczowo w kabel Roberta. Kolano negocjatora, na szczęście niezbyt mocno, uderzyło w kark Voighta. W górze znów coś zatrzeszczało...

- Uważaj! - niemal krzyknął Voight, zaskoczony - Nie możemy sobie pozwolić na błąd - dodał już jakby bardziej do siebie, po czym zaczął zsuwać się po kablu nieco szybciej niż dotychczas. Vincent poszedł w jego ślady, coraz bardziej zmęczony. Wilgoć powietrza była coraz większa, a huk wody coraz donośniejszy. Zsuwali się dość szybko, ale kabel był coraz bardziej niestabilna, kołysała i kręciła wokół własnej osi. Trzaski na górze na moment jakby ucichły, ale to z jakiegoś powodu tylko zaniepokoiło Voighta.
Robert na chwilę przystanął i pozwolił sobie na sekundę odpoczynku. Co on robi? Zsuwa się po gigantycznym kablu w dół jakiejś konstrukcji, wielkiej na całe miasto, która podtrzymuje ludzi zamkniętych w trumnach i stwarza iluzję życia. Jaki to ma sens, co to ma wspólnego z misją, na którą zostali wysłani? Przecież jak tu zejdą, to już pewnie nie wrócą do Xhystos. Szlag trafi raport, co z Jade? Ona też była iluzją? Też jest w tym sarkofagu? To znaczy, że Samaris… wciągało ludzi? Dawało im iluzję życia w spokoju i szczęściu? Na tym to polegało? Na to ta cała maskarada? A może oni już byli nie żywi. Albo…


Ból rąk przypomniał mu że, jak zwykle, za dużo naraz chciał wiedzieć.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 09-09-2011, 09:33   #192
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"...jak zwykle, za dużo naraz chciał wiedzieć."

Nie widać prawie nic. Oczy pozostają zamknięte. Ale za to dobiegają tu teraz głosy. Rzadko słychać tu głosy, rzadko słychać coś poza hukiem morskiej wody...Czasem jest tylko znajomy świst...

- Nic ci nie jest, Robercie? -zapytał niezbyt przytomnie Vincent. - Bałem się, że spadłeś z wysokości i zabiłeś się. Zabiłeś się na śmierć.
Składnia i sposób mówienia Rastchela wyraźnie wskazywał, że negocjator jest w szoku.
- Chyba... miałem tutaj zginąć. Lecąc, słyszałem jakiś głos, czułem jakieś uczucie, jakąś furię, że jednak nie zginąłem. Wszystkie rany, na przykład ta z Trahmeru, odezwały się... Jakbym miał tutaj zginąć, ale to się nie stało. Myślisz, że to tylko głupie gadanie, co? Ale jednak ktoś, lub coś, nie dało mi umrzeć. Może coś tu mam jeszcze do zrobienia? Jak myślisz, co mamy przed sobą?!
- Nie mam pojęcia. Możesz chodzić? Jak nie , pomogę ci. Sprawdźmy to.
- Mogę, mogę... Nic mi chyba poważnego nie jest. - Robert wstał powoli i z widocznym bólem i zrobił krok w przód, testując równowagę - Ale gdzie do cholery mamy iść?
Voight zrobił jeszcze parę kroków. Był mocno potłuczony, ale jedyny dający się naprawdę we znaki ból wiązał się ze złamanym chyba żebrem. Przy szybszym poruszaniu się bolało jak cholera, ból też powodowało intensywniejsze lub głębokie oddychanie. Ale mógł posuwać się po kracie, choć o biegu należało zapomnieć. Kręciło mu się nieco w głowie, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Vincent znowu coś mówi.
- ...na górę się nie dostaniemy. Trzeba poszukać wyjścia. Pokazać reszcie. To jest … niesamowite.
- Reszcie? Blumowi? Żeby uprzejmie doniósl gubernatorowi? Watkinsowi? Ufasz mu do końca? Nie ma reszty, jesteśmy Ty i ja. Dałoby radę, myślisz, wspiąć się z powrotem?

Voight popatrzył w górę. Wciąż kręciło mu się w głowie, a kruszywo ułamanego zęba zgrzytało w szczęce. Wspiąć? Ale na co? Nie było poziomu ponad nimi, jedyne na co możnaby się wspinać, to rusztowania podtrzymujące ogromne dekoracje. Droga mogła wieść nimi na szczyty dekoracji. Oni byli na pierwszym podłożu, na którym można było się poruszać w poziomie.

- Nie dałem rady zejść. Tym bardziej nie dam rady chyba się wspiąć. Może jednak znajdziemy jakąś windę albo drzwi na naszym poziomie? Poszukajmy.
Słowa Vincenta potwierdziły obawy Voighta. Wspinaczka na dekoracje to była robota dla akrobaty, a kolejne upadki mogły już nie zakończyć się na kracie, a przeleceniem przez jej otwory. Skoro Vincent, praktycznie tylko poobijany, nie dałby rady tego zrobić - tym bardziej nie było o tym mowy przy pogruchotanym Robercie.
Droga w górę wydawała się niemożliwa, zresztą...wcale jej nie było. Przyjaciele zwrócili uwagę na ciągnące się z dekoracji grube kable. Część z nich, te które nie wchodziły do kamiennych sarkofagów, opadały przez otwory w kracie po której właśnie chodzili. Vincent i Robert wymienili spojrzenia, a potem kucnęli i zajrzeli w dół. Kable jak liany znikały w oparach, buchających ze wzburzonej wody huczącej gdzieś od maszynerii poniżej. Pytanie zawisło w powietrzu, ale najpierw postanowili się rozejrzeć.

Idąc za radą Rastchella, zaczęli ostrożnie i powoli poruszać się po kracie. Ich oczom ukazywał się coraz bardziej absurdalny obraz sytuacji - zza dekoracji wyłaniały się kolejne, idąc ku środkowi - stały one coraz gęściej. Absurd polegał na tym, że...Miasto było teraz...tylko nie powiązaną ze sobą siecią luźno stojących dekoracji...Szli, coraz bardziej walcząc ze swoimi umysłami, szarpiącymi się z oczywistym paradoksem tej sytuacji. Skoro dekoracje nie były w chwili obecnej...ustawione...połączone ze sobą...to...

Umysł skręcał się w rozpaczliwej próbie zrozumienia.

...to co się stało obecnie z ulicami? Co się stało ze wszystkimi ludźmi, którzy teraz powinni nimi chodzić?!!! Co się stało z całym miastem? Czy ono właściwie teraz istnieje?!

Teraz zaczęli większą uwagę zwracać na inne szczegóły. Na sakrofagi...Większość z nich była zamknięta, ale Vincent zbliżył się do jednego, który miał odsuniętą kamienną pokrywę. Zajrzał ostrożnie. Zdębiał.
W sarkofagu leżał gubernator Verlain, z nieruchomym ciałem i zamkniętymi oczyma. Grube kable znikały gdzieś pod jego czaszką. Vincent długo milczał, a nad jego ramieniem do sarkofagu zaglądał już Robert.






Złe przeczucie nie myliło Roberta.

Zamęt w głowie nie ułatwiał drogi w dół, a do tego Voight zaczął poddawać w wątpliwość słuszność tego kierunku. Iluzja życia. Obraz ludzi, spoczywających z niepokojąco znikającymi pod czaszkami kablami w tych...jak to nazwał...trumnach, nie chciał opuścić jego głowy. Trumnach...Byli więc martwi? Ale jednocześnie, teraz, schodząc po kablu, Robert był niemalże pewien, że zauważał delikatne unoszenie się i opadanie piersi leżących w nich ludzi...Oddychali, czy też był to tylko figiel, który płatał pamięci oszołomiony sytuacją umysł?

Vincent nie rozważał obecnie tak złożonych problemów - skupiał się wyłącznie na tym, by nie stracić przyczepności i nie strącić swym ciężarem przyjaciela, zsuwającego się tuż pod nim.

Kolejny trzask, który rozległ się z góry wybijał się głośnością ponad poprzednie, i nie wróżył oczywiście nic dobrego. Wróżba spełniła się szybko. Zaczepieni na "linie" Robert i Vincent poczuli nagle, przez jeden moment, niezwykłą lekkość, jakby przestało działać ciążenie. Ale potem ciążenie dało znać o sobie ze zdwojoną siłą, gdy razem z kablem, który nie wytrzymał już dłużej ich sumującego się ciężaru, runęli dalej w dół.

Bezładne machanie kończynami, słowa które nie zdążyły wydostać się ze ściśniętych gardeł, ogarniająca umysł panika...To wszystko trwało krótko. Zaraz potem było tąpnięcie, głuche i wszechobecne. Nagle wszystkie dźwięki dookoła spowiła jakby gruba zasłona, na uszy rozpoczął się nacisk atmosfer.






Zrozumieli, że znaleźli się pod wodą. Kabel gdzieś zniknął. Nie było czasu się nad tym zastanawiać, bo jak tylko się tam znaleźli, zaraz porwał ich jakiś potężny prąd. Niemalże ich rozdzielił, ale Robert zdążył jeszcze uchwycić Rastchella za przedramię, tamten odpowiedział kurczowym uściskiem i miotani żywiołem jak kukły pomknęli w niewiadomym kierunku. Przed oczyma mieli chaos obrazów, składających się głównie z podwodnej scenerii zieleni i pęcherzyków powietrza, czasem mignął kształt jakiegoś kabla. Płuca dudniły w proteście o haust powietrza. Błędniki wariowały, bo też ciała zczepionych za ręce przyjaciół obracały się w pędzie jak szalone. Widzieli już swoją zagładę, gdy w pewnym momencie tuż obok nich zmaterializował się fragment jakiegoś olbrzymiego stalowego mechanizmu, ale w ostatniej chwili prąd pociągnął ich dalej w dół, i znów, w niewiadomym kierunku nie zwalniając wcale biegu.

Powietrza! Pozbawione tlenu mózgi rozpoczęły już produkcję obrazów z pogranicza jawy i snu. Czy prawdziwe były jeszcze przepływające obok malownicze ryby? Potem przed oczyma tańczyły przypadkowe obrazy, w uszach świstały dobiegające nie wiadomo skąd dźwięki. Zduszony krzyk mordowanego człowieka. Dłoń zrywająca ciężkie kotary. Robert, chowający za pazuchę kopertę z biletem do Samaris, i niewyraźne odbicie Voighta w kolorowych szybkach. Uważne spojrzenie Gregorego Clarka. Płaczący na ławce niedaleko fontanny, kryjący twarz w dłoniach profesor Watkins. Portret żony, na którym jest ona w takim wieku w jakim nigdy nie spotkał jej własny mąż. Vincent stający twarzą w twarz z człowiekiem, którego czyny doprowadziły do śmierci jego bliskich. Trzeszczący, napięty do granic gruby sznur, wiszący pionowo niczym ten kabel, który się urwał. A wszystko to w podwodnej zieleni, za morską mgłą - kable jak liany, ryby, i jeszcze inne, coraz bardziej niezrozumiałe obrazy...







Skończyło się tak nagle, jak zaczęło. Na moment zaczęli normalnie słyszeć, a potem znów ich ciała, tym razem już rozdzielone, z chlupotem wpadły pod powierzchnię wody. Tym razem woda jednak nie pędziła już, choć kotłowała się niczym gotująca się w wielkim garze i przyjaciele zaczęli rozpaczliwie próbować łapać w niej równowagę i odnaleźć powierzchnię. Na szczęście woda nie była gorąca, raczej tylko ciepła i wyraźnie słona. Po początkowej bezładnej szarpaninie zarówno Vincentowi jak i Robertowi udało się uczepić jakiegoś metalowego elementu znajdującego się w pobliżu - elementów takich najwyraźniej tu nie brakowało. Kaszląc i łapczywie chwytając hausty upragnionego powietrza wyciągali się, jak się okazywało, wbudowanych w ściany jakiegoś pomieszczenia rurkach, ku wolnej przestrzeni powyżej powierzchni cieczy. Vincent pierwszy wydostał się na coś w rodzaju brzegu - właściwie był to tylko wąski kawał żelaza wzdłuż ściany niewielkiego pomieszczenia. Po przeciwległej stronie próbował to samo zrobić Robert - choć popękane żebro silnymi szpikulcami bólu niemal to uniemożliwiało, ale w końcu udało się...

Po jakimś czasie byli już w stanie normalnie oddychać, i spróbować się rozejrzeć. Znajdowali się w czymś w rodzaju podziemnego rezerwuaru wody. Huk wody był tutaj również wszechobecny, choć jakby nieco przytłumiony, ale za to odbijał się wyraźnym echem. Sufit był zasklepiony kopułą i podparty systemem żelaznych przęseł. Niewiadomej głębokości toń wypełniała dół niewielkiego pomieszczenia, za wyjątkiem żelaznych sztab podtrzymujących system rurek po dwu stronach, na których to sztabach właśnie leżeli. Do rezerwuaru po bokach poprzez olbrzymie otwory czy też rynny wpadała z hukiem morska woda, tworząc małe wodospady. Najwyraźniej jednym z nich właśnie zostali wrzuceni do zbiornika. Ale najwyraźniej z toni ruch wody odbywał się też w innych kierunkach. Z wody wychodziły różniastej grubości kable i rury, które z kolei znikały w ścianach. Inne kable, ciągnące się pod ścianami, wychodziły poprzez znajdujące się w jednej ścianie podłużne, siegające do wysokości jakiś trzech metrów, otwory. Przez te otwory, mniej więcej szerokości metra, widać było już otwartą przestrzeń.

Po wymianie paru zdań, niepewnych i nieco nieskładnych jeszcze w wyniku oszołomienia, ruszyli pomału w stronę tych otworów, które zdawały się jedynym wyjściem z pomieszczenia. Wyjrzeli bardzo ostrożnie, ale nie ujrzeli żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa. Rastchell i Voight wyszli więc na stalowe, wreszcie stałe podłoże i unosząc głowy, z niedowierzaniem obserwowali kolejne oblicze Miasta.
Znajdowali się w czymś w rodzaju olbrzymiego szybu górniczego, a może tunelu o zaokrąglonej stalowej kopule z której zwisały naręcza wszędobylskich kabli. Wyszli najwyraźniej z jednego z podobnych sobie rezerwuarów wody, które ciągnęły się po obu stronach szybu, jeden za drugim. Tunel kończył się niedaleko nich skomplikowanym układem urządzeń hydrologicznych, tworzących przedziwną ścianę sięgającą aż po sklepienie. Patrząc w drugą stronę, szyb ciągnął się w niewiadomym kierunku. Pomijając huk przetaczającej się wszędzie wody, nie było nic słychać, poza ich krokami na stalowej, jednolitej posadzce gdy szli niestrudzenie w tamtym kierunku. Podłużne, podwieszone pod sufitem lampy dawały jasne światło.

Mijali rozstawione wzdłuż tej drogi wielkie, na oko około dziesięciometrowe metalowe koła podobne wyolbrzymionym trybom zegara , które obracały się powoli poruszane skierowanymi na nie strumieniami morskiej wody. Koła te były widoczne zazwyczaj do swej połowy, umieszczone w podłużnych szczelinach wykonanych z prezycją w stalowej podłodze. Energię zbierały nitowane, sporej wielkości urządzenia, od których odchodziły z kolei kolejne kable. Kable plątały się też pod nogami podróżników, a to znikając w ścianach czy następnych szczelinach w podłodze, a to towarzysząc im przez całe setki metrów wzdłuż trasy. Woda płynęła też tu w wąskich odpływach ciągnących się wzdłuż ścian. Po drodze trafiały się też mniej okazałe, choć raczej nie mniejsze niż trzymetrowe koła. Czasem inne przytulone do stalowych ścian urządzenia o trudnym do przewidzenia przeznaczeniu.

Uderzające było to, że nie natrafili na żadne wskaźniki, dźwignie albo chociaż drzwi czy cokolwiek co mogłoby świadczyć o tym, że obsługują to wszystko jacyś ludzie.

Vincent i Robert długo nie mówili nic, krocząc wśród huku wód i niosącego się echa własnych kroków na stali. Zresztą, Robertowi mówienie sprawiało nadal ból, zwłaszcza po walce płuc o powietrze, którą dopiero co przeżył. Wielka elektrownia wodna, zaopatrująca Samaris w potrzebną do funkcjonowania energię - tym było bez wątpienia to, czego arteriami kroczyli. Z pewnością. Ale czy tylko tym? Funkcji wielu mijanych urządzeń nie byli się w stanie domyślić, a niektóre z nitowanych grubo, przypominających nieco parowozy machin wyglądały kompletnie obco. Pogrążeni w tych rozmyślaniach, dotarli nagle do miejsca, w którym tunel kończył się. Kończył, otwierając się na jeszcze większą, oszałamiającą wielkością przestrzeń.

Hala.

Było to najbliższe ze słów, które znali mogące opisać to miejsce. Coś w rodzaju... hali wystawienniczej na targach Xhystos o imponującym sklepieniu na bazie koła. Albo bardziej - największą halą huty miejskiej, którą niegdyś stanowiła obowiązkowy punkt wycieczek szkolnych xhystańskiej młodzieży: ze względu na podpierający wysoki strop system rusztowań, prowadnic, suwnic i innych przytłaczających wielkością i ciężarem elementów, oraz na podobnie skonstruowane ściany. Nie brakowało tu też jeszcze większych niż w tunelu kół i przekładni, wielkich jak domy stalowych urządzeń i oczywiście wijących się wszędzie kabli, które chyba właśnie tutaj miały swoje największe skupienie. Podobnie właśnie jak w hucie, człowiek czuł się tu jak mały, przypadkowo tylko znajdujący się tu element, przytłoczony złożonością i ciężarem podziwianego od środka mechanizmu.

Nie ulegało wątpliwości, że znaleźli się w samym sercu Samaris. A może w jego podbrzuszu. Czy może mózgu? Sztuczne światło w długich walcowatych lampach wiszących wysoko nadawało jasny, choć nieco dziwny ton całości. A całość sprawiała znowu wrażenie, jakby kompletnie nie potrzebowała do swojego funkcjonowania ręki człowieka. Ze wszystkich stron zbiegały się tu podobne temu którym tu dotarli, tunele. Natomiast podłoże hali...Nie było jednolite. Były co prawda potężne, ciągnące się przez całą szerokość fragmenty żelaznego podłoża, przypominające nieco drogi. Gdy weszli na jeden z nich i przeszli kawałek dalej, okazało się jednak, że pomiędzy nimi znajdują się kanały. Opadające w dół na jakieś trzy metry długie, szerokie na paru mężczyzn owalne wyżłobienia. Były prawie puste, to znaczy woda wypełniała je tylko na wysokość jakiegoś metra, ale przeznaczenie ich było jasne - bo w bocznych ścianach wyżłobień widniały duże okrągłe otwory o średnicy około metra. To tędy z pewnością płynęła też woda, na co wskazywały oględziny wnętrza - stalowych, biegnących od otworów rur pokrytych nawet gdzieniegdzie wodorostami. Poziom zebranej w kanałach wody nie sięgał jednak nawet do dolnej części otworów.

To nie było wszystko. Na środku hali było coś jeszcze. Na wielkiej, otwartej w większości przestrzeni poprzecinanej żelaznymi szlakami i położonych poniżej kanałami w centralnej części stal wspinała się łukami ku górze. Na zboczach tej dziwnego wzgórza istniało wyraźnie coś w rodzaju schodów, prowadzących do...Czegoś pomiędzy niewielkim domkiem ze stali, wieżyczką wartowniczą, a przerośniętą budką telefoniczną o ścianach z przydymionego szkła. Tak, to coś miało też w sobie coś z małej szklarni. Było też pierwszą rzeczą w tym tajemniczym i niepokojącym świecie pod Miastem, która posiadała wyraźnie prawdziwe drzwi...

Vincent i Robert popatrzyli na siebie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 09-09-2011 o 10:13.
arm1tage jest offline  
Stary 11-09-2011, 07:39   #193
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nie spotkałem więcej żadnego ze swych dawnych towarzyszy podróży. Było naturalnym, że drogi nasze się rozeszły. Teraz, kiedy dotarłem do kresu mojej drogi, kiedy osiągnąłem upragniony cel – odnalazłem Samaris, jak każdy z nas poświęciłem czas i energię na rzeczy ważne. Dla mnie.
Nie powiem, przyznać muszę, że nie raz i nie dwa zagościła w sercu ciekawość, czy i w jakim stopniu przyszło każdemu z nich zrealizować swoje zamierzenia. Jednak mimo wszystko nie było to pragnienie z tych nie cierpiących zwłoki i niecierpliwych realizacji. Szczerze i po cichu tylko kibicowałem każdemu z nich, mimo wszystko, w owych postanowień realizacji. Najwięcej Vincentowi, bo choć nie poznałem wprawdzie rzeczywistych przyczyn melancholii tego jak się zdawało zacnego człowieka, to jemu spośród nich wszystkich najszczerzej życzyłem w duchu osiągnięcia tego specyficznego stanu ducha, jaki nie pamiętam już który filozof nazywał nirwaną.
Co do pozostałych, to mimo wielokrotnych różnic poglądów, a i zdawało by się czasem stojących w sprzeczności interesów równie ciepłe myśli polecałem zamierzeniom ekscentrycznego profesora Watkinsa, co i nieodgadnionym zamysłom monsieur Voighta.
Każdy z nas zmagał się z własnymi koszmarami. Każdemu z nas los wyznaczył jego własną ścieżkę. Przez pewien czas drogi nasze się zeszły. Niczym życiodajne soki biegły od korzeni przez pień drzewa, by rozdzielić się przy koronie i powędrować konarami każda we własną stronę, ku własnym pędom. Zalążkom nowego.

Pełen spokoju i pogodzony z istniejącym porządkiem rzeczy poświęcałem czas prowadzeniu antykwariatu. Wciąż na nowo katalogowałem już skatalogowane eksponaty, ścierałem przetarte półki i kontuary, parzyłem świeżą kawę kiedy tylko uleciał aromat już zaparzonej, dyskutowałem ze z rzadka zaglądającymi cieniami o rzeczach błahych i mało istotnych. Słowem, pędziłem żywot człeka poczciwego, zadowolonego z życia. Spełnionego.
Szybko nauczyłem się rozpoznawać upływ czasu polegając tylko na słońcu. Zawodne mechanizmy zegarów po raz kolejny udowodniły wyższość naturalnego cyklu nad ludzkim pragnieniem kontrolowania świata. Czas przestał zresztą grać w moim życiu jakąkolwiek rolę. Jadłem kiedy zgłodniałem, odpoczywałem kiedy poczułem znużenie, kiedy czułem potrzebę fundowałem sobie spacer lub partyjkę szachów, gry nieodmiennie zapewniającej odprężenie relaks.
Tak więc ja snułem się uliczkami miasta, wieże przesuwały się po polach szachownicy, wirowały koła czasu. Cóż bowiem może lepszego spotkać człowieka, jeśli nie możliwość zaczerpnięcia pełną piersią powietrza w płuca, wystawienie spokojnego oblicza na działanie ciepłych promieni słońca, czy leniwego oddawania się przyjemności podziwiania harmonii otaczającej go architektury albo lekturze ciekawej literatury? Jeśli istniały takie rzeczy to ja ich nie znałem. I nie chciałem znać. Brak trosk, nieosiągalnych pragnień, poczucie spełnienia i przeświadczenie o wysokiej jakości takiego życia. Oto uczucia, jakie mnie przepełniały. Z rzadka tylko kładły się na nie niepokojące cienie przeszłości, odległe, zatarte jak dziecięce koszmary. Nie pielęgnowałem ich w sobie. Zresztą, spychane w niepamięć szybko ulatywały.
Masz rację. Zawsze miałeś.
Istnieją drzwi, które raz zatrzaśnięte powinny takie pozostać na zawsze. Podobnie jak inne, których nigdy nie należy otwierać.



W powierzchni bystrego strumienia nie odróżnisz odbić ani bliskich, ani dalekich, nawet jeśli nie zmącony, nie pokryty pianą – w ciągłym falującym migotaniu, w ustawicznej zmienności wody odbicia są niewierne, niewyraźne, niezrozumiałe.
Dopiero kiedy strumień przez wiele rzek dociera do szerokiego, spokojnego ujścia, czy to w zatoce stojącej, czy w jeziorku, gdzie woda nie drgnie – dopiero tam w zwierciadlanej gładzi i listek każdy przybrzeżnego drzewa ujrzymy, i każde pióro delikatnego obłoku, i soczystą, szafirową głębinę nieba.
Tak samo i ty, i ja. Jeżeli do tej pory w żaden sposób nie potrafimy odbić nieśmiertelnej, ostrym rylcem rzeźbionej prawdy – czy nie znaczy to, że jeszcze jesteśmy w ruchu i dokądś zmierzamy? Że jeszcze żyjemy?....*


* A Sołżenicyn
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 28-09-2011 o 23:12.
Bogdan jest offline  
Stary 13-09-2011, 09:39   #194
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Najtrudniej jest wybaczyć sobie samemu.

To ostatnia chwila by zmienić pierwotne postanowienie. Tylko co wtedy? Powrót do Xhystos i zdanie sprawozdania Radzie. Wyznanie prawdy o moim przyjacielu oraz przyznanie się do własnej beznadziejności. To akurat jestem wstanie znieść. Jak do tego doszło, że przez te wszystkie lata niczego nie zauważyłem? A co z Emilie … przecież ona nadal pracuje na uniwersytecie. Czy byłaby wstanie znieść te wszystkie spojrzenia. Nawet jeśli nikt nie wytknąłby jej niczego to przecież każdy spoglądałby ukradkiem, szeptał gdy przechodziłaby korytarzem. Żona mężczyzny współodpowiedzialnego za te wszystkie złe rzeczy … wybuchy, katastrofy, zamachy … A co z Etienne? Jest jeszcze taka młoda, całe życie przed nią. Życie z balastem ojca mordercy. Co z tego że nie zabijał, skoro przecież to jego chory umysł wytworzył, wyprodukował te wszystkie zdarzenia, które stały się inspiracjami dla prawdziwych zamachowców. Nie mogę im tego zrobić ...

Jest jeszcze jedna możliwość. Powrót w glorii albo tajemnicy do Xhystos.
Nikt poza mną nie zna prawdy. Perspektywa dalszego życia w kłamstwie i obłudzie ... Najgorsza byłaby świadoma hipokryzja przed samym sobą. Przyklejenie sobie maski … to akurat potrafiłbym uczynić. Udawanie dobrego człowieka, przykładnego męża i ojca, wszystkowiedzącego profesora psychologii. Codzienna gra na scenie życia. Ale przecież każdy spektakl ma swój koniec, noc wypiera wieczór, aktor schodzi ze sceny, widzowie idą do domu. W drodze powrotnej dyskutują o sztuce potem idą spać, śnią a rankiem wracają do codziennych spraw. A sztuka … cóż, to tylko chwilowa rozrywka ludzi światłych. Jak długo potrafiłbym przeciągać tą chwilę nie schodząc ze sceny. Miesiąc, rok, dwa … jak długo potrafiłbym żyć w kłamstwie ... Tego nie wiem ale zdaję sobie sprawę, że w końcu musiałbym wszystko komuś wyznać. Pewnie padłoby na Emilie … Brzemię prawdy zniszczyłoby jej życie. Zapewne chciałaby chronić mnie a przypuszczalnie bardziej niż mnie naszą córkę. Niezależnie jakiego wyboru by dokonała i tak niósłby ból i cierpienie. Łańcuch kłamstwa pętałby kolejne osoby. Chory spektakl stworzony przeze mnie domagałby się kolejnych aktorów. Nawet mam dla niego tytuł „Samaris, to tu poznałem prawdę o samym sobie”. Nie chcę … kłamstwo nie może być prawdą.

Jest jeszcze jedno rozwiązanie. Pozostanie tutaj, w Samaris. Pozostanie na zawsze. Przecież dotąd nikt nie powrócił. Miną dwa lata naszej misji. Przez kolejny rok będą nas oczekiwać, w roku czwartym zaczną opłakiwać. W kolejnym zaczną układać sobie życie od nowa. Beze mnie. Będę żył w ich wspomnieniach, pozostaną książki, których jestem autorem, kilka fotogramów wytworów wynalazku który ma utrwalać obrazy, rodzinny portret w bibliotece, rzeczy osobiste, których nie zabrałem na wyprawę. Ktoś kiedyś posprząta je, powynosi i zamknie w kufrach na strychu.
A co jeśli powrócą inni ... Rastchell i Voight? Przekażą prawdę … ale jaką prawdę? Przecież tylko ja ją znam. Jedyny ślad to manuskrypt będący w posiadaniu Bluma. Może kiedyś Rada wyśle następną misję straceńców i ktoś nieopatrznie trafi do antykwariatu. Może to będzie ktoś kto znał profesora Watkinsa … Pozna prawdę a następnie zasili szeregi mieszkańców Samaris. Jedno jest pewne … tajemnica nie może opuścić murów miasta, tylko tak mogę ochronić najbliższych.

Już nic nie zmieni mojego postanowienia. Najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie.

***

Gdy opuścił mnie stan apatii nadal siedzę przy biurku. Grymas bólu przebiega przez mą twarz kiedy próbuję poruszyć szyją. Ból promieniuje od ramienia poprzez bark, szyję, trzyma w kleszczach lewą stronę głowy i znika gdzieś w środku na końcu zwojów nerwowych. Starannie układam zapisane nocą kartki. Przyciskam je wyświechtanym tomiskiem książki, zerkam na tytuł „Dominacja zstępujących” K. Wilber. Że też w Xhystos jeszcze nie trafiła na listę ksiąg zakazanych, a może to ostatni egzemplarz uratowany dziwnym trafem. Nie mam siły na toaletę, obmywam tylko twarz wodą, gaszę światło, potem zmęczony kładę się na łóżku. Jest chyba dzień, może dlatego sen pomimo potwornego zmęczenia nie chce przyjść. Z czasem mija fizyczny ból … Co chwila rzucam się w bezsenności na łóżku, zmieniam pozycje, odwracam, przewracam, przekręcam ... na próżno. Gdy w końcu wstaję czuję ulgę. Być może spałem kilka godzin, płytkim, niespokojnym, przerywanym snem. Po omacku podchodzę do biurka. Zapalam światło lampki. Spoglądam na rękopis. Trzeba go gdzieś ukryć …

Gdy opuszczam hotel jest wieczór. Idę do antykwariatu doktora Bowmana. Pod pachą trzymam wetknięty w dzieło Wilbera rękopis. Nie wiem ile czasu zajmuje mi spacer. Klucząc uliczkami szukam witryny antykwariatu. Uliczki, zaułki, fasady, schodki w górę, stopnie w dół, kolejne uliczki. Wiem, że wcześniej czy później tam trafię. Czas nie gra już dla mnie żadnej roli. To tu zostanę na zawsze … w ten lub inny sposób. Znajoma fasada antykwariatu pojawia się jak zwykle w nieoczekiwanym momencie. Kiedy obracam się na pięcie okazuje się, że mam ją tuż za plecami. Wchodzę do środka, w nozdrza uderza mnie aromat tej znakomitej kawy. Tym razem jednak nie po to tu przyszedłem, to nie klimat kawiarni mnie tu przyciągnął. Antykwariat, w którym postanowiłem ukryć, schować przed światem, żoną, Radą rękopis nad którym pracowałem jest według mnie jedynym znanym mi tu miejscem, któremu mogę powierzyć wspomnienia, wspomnienia oraz powód, który skłonił mnie do tego czynu. Za kontuarem miast Bowmana widzę Bluma. Czemu mnie to nie dziwi?

- Mam coś co chciałbym tu zostawić. To dzieło Wilbera, które jest dla Pana pożegnalnym prezentem. Proszę wybaczyć stan obwoluty, ale od lat nikt nie wznawia tego wydania.
Wręczam Blumowi księgę, patrzę jak z namaszczeniem kartkuje opasłe tomisko. Wreszcie natrafia na kartki rękopisu wetknięte w księgę. Podnosi wzrok, patrzy na mnie z pytającą miną.
- Chciałbym także aby Pan zaopiekował się tym rękopisem. Bardzo ważne jest dla mnie aby nigdy nie trafił do Xhystos. Mam nadzieję, że dysponuje Pan odpowiednim miejscem na jego przechowanie. Sejf byłby jak najbardziej właściwy.
Przez chwilę nasze spotkania spotykają się. Nie chcę dłużej patrzeć mu w oczy. Uchylam kapelusza w pożegnalnym geście, uśmiecham się serdecznym przyklejonym uśmiechem, potem natychmiast wychodzę.

Powrót do hotelu przeciągam w nieskończoność. Przysiadam na wystających kawałkach muru, kamiennych balustradach schodów, albo po prostu na bruku. Promienie zachodzącego słońca przyjemnie ogrzewają twarz. Unoszę wzrok ku górze, na próżno wyglądam choćby jednego obłoku. Jak zawsze jest czyste i błękitne. Rozmyślam nad wyborem, wyborem metody. Leki połączone z alkoholem, brzytwa i ciepła woda, skok z wysokości … może lina. Niejednokrotnie zastanawiałem co kierowało takimi ludźmi, ale nigdy nie pomyślałbym, że kiedyś będę jednym z nich …

Czas wracać. Moim krokom towarzyszy stukot laski, laski z ukrytym ostrzem. Może w ten sposób … w końcu jest prezentem od Clarka. Nie … Nathanowi z pewnością by mu się nie spodobało. Wreszcie docieram do hotelu. Tak jak wczoraj wspinam się po kilku stopniach, bezgłośnie uchylam drzwi. W środku nie ma nikogo, nasz stolik pozostaje pusty. Nikogo poza Clarkiem … tym drugim Clarkiem, ale on przecież zawsze jest. Posyła mi niewielki i prawie niezauważalny uśmiech … jakby wiedział …
Mijam go, nie mam ochoty na uprzejmości, zdawkowe słowa, ukłony i cały ten rytuał cywilizowanych ludzi. Zabieram krzesło z naszego stolika.


Przystawiam przy kotarze niedaleko stanowiska recepcjonisty. Wchodzę na krzesło, potem rozplątuję sznur grubej zasłony. Owijam linkę wokół ramienia, potem odstawiam krzesło na miejsce. Clark o nic nie pyta … jakby wiedział …
Wchodzę na górę do korytarza gdzie znajdują się nasze pokoje. Jest tak jak co dzień. Korytarz utrzymany w idealnym porządku. Komplet lamp … żadnej nie brakuje, ani jedna nie jest stłuczona ... oświetla klaustrofobiczny karridor kojarzący się mi z wagonem sypialnym. Rząd drzwi po prawej stronie. Niespiesznie idę do mojego pokoju. Drzwi pomieszczenia błyszczą się idealnie wypolerowaną forniturą. Przez chwilę walczę z chęcią ucieczki. Wiem, że kiedy drzwi zamkną się z mną nie będzie już odwrotu. Przekręcam zamek, potem naciskam klamkę. Naoliwiony mechanizm bezgłośnie wpuszcza mnie do środka. Zapalam światło. Pokój jest w idealnym porządku. Zasłane łóżko, równo ułożone po lewej stronie biurka książki, czyste kartki papieru po prawej. Zamykam drzwi, przekręcam klucz. Klamka zapadła.
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 13-09-2011 o 11:26.
Irmfryd jest offline  
Stary 30-09-2011, 15:19   #195
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jTqlIswEIu4&feature=related[/MEDIA]

Wiedziałem, ze to tak się skończy, kiedy tylko zacząłem wspinaczkę. Że nie uda nam się wspiąć w górę. Że spadniemy na samo dno rozpaczy.
Kiedy ogromny mechanizm Samaris poruszył się w obłąkańczej karuzeli tylko z pustym, na poły szalonym smiechem.

* * *

Chwilę wcześniej ....
Wisiałem.... Czy raczej próbowałem się wspinać podziwiając z fascynacją ogrom całej maszynerii ....

Ci wszyscy ludzie. Tyle obcych twarzy. Uwięzieni? Martwi? Spoczywali w sarkofagach, niczym w religijnych opowieściach, czekając na jakiś ... sąd? Ale przecież religia, jak pisał Xysthański myśliciel Xramberg było „ułudą dla mas”. Światłe społeczeństwa nie wierzyły w zabobony, nie wierzyły w gusła, nie wierzyły a bóstwa, bogów, demony. Wierzyły w potęgę techniki, w myśl ludzką, która przekraczała granice poznania.
Gdyby Xramberg wisiał na kablu, na którym ja teraz wisiałem, gdyby widział to, co ja teraz widziałem, może byłby skłonny opisać nową teorię. Bóstwa w maszynie. Ci wszyscy nieszczęśnicy wyglądali, jak ofiary na ołtarzu meta-bóstwa Nauki. Połączenie ciała z maszyną.

Moje myśli nie były już poukładane. Widok ... tego czegoś ... wywołał gorączkę, galopadę domysłów, szaleńczych hipotez. Trwało to do czasu, kiedy mój udręczony wzrok nie spoczął na jednym z sarkofagów. Widziałam tam jego. To musiał być Kristof. Ojciec zawsze pozna swoje dziecko! Zawsze!

Zawahałem się. Chciałem zejść na dół. Z powrotem do sarkofagów. Odszukać ten, w którym widziałem mojego ukochanego i jedynego syna. Tego, którego rysy z czasem nabrałyby ostrości i męskości. Tego o spojrzeniu matki i twarzy mojej. Twarzy ojca. Lecz nie zdążyłem.

Samaris ruszyło z posad. Karuzela zaczęła się obracać. Wraz z nią obracały się kable nie zważając na uczepionych do nich ludzi. Mnie i Roberta. Nie było krzyków, nie było czasu na rozpacz. Spadliśmy. By za chwilę znaleźć się w głębinach.

* * *

- To sen – myślałem gorączkowo walcząc z narastającą we mnie, instynktowną paniką. - To musi być sen!

Rozpaczliwa myśl. Nadzieja, że za chwilę obudzę się w swoim łóżku. W pachnącej krochmalem pościeli. Z rozbawieniem i nutką strachu wspominając końcówkę koszmaru. Tą, w której zanurzałem się coraz głębiej, walcząc o chociaż jeden haust powietrza.

To co widziałem musiało być wytworem mojej imaginacji. Biurko na dnie tego akwenu. Jakiś człowiek, który siedział jakby nigdy nic. Czy to ja? Ja po śmierci bliskich, kiedy bez sensu przybijałem pieczęcie na nic nie znaczących dokumentach, które z jakiś powodów jednak wymagały akceptacji urzędnika – pozwolenia, patenty, petycje, akty własności. Stuk! Czy mi się wydawało, czy usłyszałem uderzenie stempla? Czy człowiek za biurkiem poruszył się.

Unosiłem się, jak bezwolna pacynka. Moim sterem był teraz żywioł. Dziki, wezbrany nurt. Oczy traciły ostrość widzenia. Zapadałem w ciemność, pogodzony w niepojęty sposób z myślą, że za chwilę umrę.

Chyba byłem szczęściarzem. Wypadek z paramobilem czy też zamach Nathana odebrał mi ukochaną rodzinę. Żonę i syna. Jednak, jeszcze przed ostatecznym końcem los pozwolił mi ich zobaczyć. Co prawda żona była majakiem z mojego snu, ale realnym, jak nigdy wcześniej, a syn twarzą w dziwacznym sarkofagu – niemniej jednak, kto o zdrowych zmysłach mógł zobaczyć swoich martwych bliskich.

No właśnie? Kto!?

Sens tego pytania i sens odpowiedzi dotarł do mnie z bolesną świadomością tego, że oszalałem. Może tak naprawdę Samaris nie istniało, nie było żadnej wyprawy, nie było jej członków: Roberta, profesora Watkinsa, Bluma. Byłem tylko ja, zamknięty we własnym szaleństwie. Tonący we własnych urojeniach.

Dosłownie tonący.

Nie byłem w stanie wytrzymać już dłużej. Płuca płonęły ogniem. Musiałem zaczerpnąć powietrza. Ale poza wodą nie było nic wokół mnie.
Ciemna woda zalała mi płuca. Zamknąłem oczy, pogodzony z końcem, jaki mnie spotkał. Nie miałem siły walczyć. Nie miałem siły żyć.

Gdzieś przed twarzą zamajaczyły jakieś kształty. Czułem, że chwytają mnie jakieś ręce. Wypychają nad powierzchnię. Słyszałem śmiech żony i wesołe okrzyki synka! To ich ręce. To musiały być ich ręce.

Głowa przebiła wzburzoną powierzchnię wody. Z moich płuc, wraz z kaszlem, wypłynęła ciecz robiąc miejsce powietrzu. Jak manekin, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co czynię, dotarłem do jakiejś konstrukcji i wspiąłem się na ten niby brzeg. Kawałek dalej zamglonym wzrokiem zobaczyłem Roberta, jak również gramoli się na żelastwo, które okazało się dla nas tratwą ocalenia.

* * *

Jakiś czas później mogłem już oddychać normalnie. Nie doceni powietrza nikt, kto wcześniej nie walczył o jego haust. O tym, jak jest ono dla nas ważne, dowiadujemy się dopiero, kiedy nie możemy zaspokoić naszej podstawowej potrzeby.

Długo leżeliśmy na „tratwie ocalenia” nim byliśmy w stanie iść dalej. Wśród szumu lejącej się wody, łoskotu maszynerii i odgłosach naszych kroków na stalowych konstrukcjach.

Widok hali zrobił na mnie podobne wrażenie, jak widok pomieszczeń z „sarkofagami”. Wszystkie te tunele, cała konstrukcja. Jeśli widok „dekoracji” poruszającej się na kolosalnym mechanizmie przytłaczał, to dopiero widok hali, wszystkich tuneli, kabli, przewodów i innych elementów konstrukcyjnych pozwalał zrozumieć, jak wielkie jest Samaris. Tak. Właśnie Samaris. Tak zacząłem w myślach nazywać tytaniczną maszynerię. Bo to chyba ten kostrukt był .... prawdziwym Miastem.

Tylko kto go wzniósł? Po co? Skąd wzięli się ci wszyscy ludzie?

Mój wzrok zatrzymał się na stalowych schodach. Powędrował za ich krzywiznami i spiralami do tajemniczej .... budki. Widziałem kiedyś żuraw budowlany. Widziałem sterówkę podwieszoną pod gigantycznym, zawieszonym w powietrzu ramieniem.

Czyżby ta konstrukcja z zadymionymi szybami była czymś w rodzaju sterówki Miasta? A może ....

Nie będę wiedział, póki tego nie sprawdzę.

Fakt, że owo tajemnicze pomieszczenie znajdowało się w tak trudno dostępnym miejscu i na dodatek zamykały je drzwi – pierwsze, jakie ujrzałem we wnętrzu tej „maszyny” – świadczyło o tym, że pomieszczenie jest ważne.

Spojrzałem porozumiewawczo na Roberta. Szczękając zębami z zimna, bo przemoczone ubranie nie dawało teraz ani odrobiny osłony przed chłodem, jaki bił od wody i od stalowych konstrukcji, ruszyłem po schodach na górę.

Na chwilę zapomniałem o potwornym zmęczeniu i zimnie.

Chciałem zobaczyć, co skrywa się za zadymionymi szybami. Czy moje przypuszczenia okażą się prawdziwe i ujrzę tam jakieś tajemnicze dźwignie, lampy, pokrętła i mechanizmy? Czy wręcz coś innego.

Za chwilę się przekonam
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-09-2011 o 15:22.
Armiel jest offline  
Stary 01-10-2011, 17:12   #196
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Kabel gdzieś zniknął.

Rozejrzałem się niepewnie. Zaskoczyło mnie, jak ciężko jest ruszać głową, w pierwszej chwili nie wiedziałem za bardzo, co się stało. Zrozumiałem po dwóch, może trzech sekundach – wraz z Vincentem znajdowaliśmy się pod wodą. To było ostatnie, czego się spodziewaliśmy.

Dno oceanu? Chyba nie, woda nie była słona. Zresztą…

Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, poczułem, jak coś mnie ciągnie, coraz bardziej i bardziej. Znajdowałem się w jakimś cholernym strumieniu podwodnym, jakimś prądzie, który porwał mnie i Vincenta. Zupełnie nie mogłem się bronić, nawet nie mogłem zmienić położenia kończyn. Totalnie bezwolny, lekki . Musiałem chwilę tak płynąć, bo powoli zaczynało mi brakować powietrza.

Zaciskałem zęby, jeszcze chwilę, wytrzymam…
Odliczam sekundy…

Zamykam oczy, muszę się skupić na wstrzymywaniu oddechu…

Ryby?

Po chwili coś wali mnie po twarzy. Odruchowo odskakuję, czuję całe ciało, wszystko mokre, krztuszę się. Zaczynam rozumieć – wypłynęliśmy, już nie jesteśmy w wodzie. Otrząsam się, patrzę na Vincenta.

- Żyjesz?

Nie dostaję odpowiedzi, ale chwytam jego wzrok. To wystarczy.
Idziemy obaj parę kroków w stronę otworów, które wydawały się być jedynym bezpiecznym wyjściem z pomieszczenia. Więc, gdzie byliśmy?

Spadliśmy po wielkim kablu do podwodnego strumienia, który wyrzucił nas…

Dopiero wtedy rozejrzałem się po sali. Nie przypominała niczego, co widziałem w Xhystos. Była ogromna, przypominała tunel kopalniany, stanowiący jednocześnie jeden wielki mechanizm. Szliśmy, nie zastanawiając się, nie mówiąc nic, nie opracowując jakiegoś planu działania. Szliśmy, podziwiając misterną konstrukcję – czym to mogło być? Woda, kable, tunele… Wyglądało to na elektrownię, zaopatrującą Samaris w energię. Ogromne maszyny, skomplikowane systemy wyglądające na perpetuum mobile, i te kable.
Szliśmy tak parę minut, kiedy przyszło mi na myśl odezwać się do Vincenta. Wypadałoby pomyśleć o jakimś planie. Już miałem otworzyć usta, kiedy nagle przestrzeń dookoła nas diametralnie się zmieniła.

Diametralnie.

Pomieszczenie, do którego weszliśmy, przypominało ogromną halę. Była gigantyczna, o niejednolitym podłożu, a na jej środku widniały wyżłobienia, które najwyraźniej były bardzo szerokimi kanałami. Obiecując rzucić jeszcze na nie okiem, rozejrzałem się po całej sali. Była w dużej części zbudowana z żelaza – kto tutaj mógł ponieść koszty wzniesienia takiego molocha? Zwłaszcza, że nie było tutaj żadnych ludzi, ani nawet śladów ludzi – mechanizm obsługiwał się sam.

Poza jednym - na środku hali, na pewnego rodzaju wzgórzu z żelaza i stali znajdowała się spora budka z przydymionego szkła. Prowadziły na nią schody, co dawało oczywisty dowód obecności ludzi w tym miejscu. Ten widok ostatecznie przywrócił mi trzeźwość myślenia.

Spojrzałem ostatecznie na te dziwne kanały. Zdawało mi się, że woda w nich podnosi się powoli – to zdecydowanie nie wróżyło dobrze. Widziałem, że Vincent tego nie zauważył. Widziałem też, że bardzo chce dostać się do budki, która mogła być czymś w rodzaju sterówki elektrowni.

- Zaczekaj Vincencie – mój własny głos zabrzmiał obco i głucho w tej niesamowitej hali – Jeżeli tam pójdziemy, być może znajdziemy się w samym sercu tej konstrukcji, sercu Samaris. Być może to miasto jest iluzją, która pochłonęła już Bluma, a pewnie i Watkinsa. My szukaliśmy prawdy i dostaliśmy ją. Odkryliśmy, co jest za zasłoną, za kotarą. Nie łudźmy się więcej, że odszukamy tu naszych bliskich. Będzie dobrze, jeżeli przeżyjemy, Vincencie.

Nie podobały mi się własne słowa, nie rozumiałem ich. Przez krótką chwilę zdałem sobie sprawę, że moje myśli biegną jakby innym torem niż na powierzchni. Dlaczego?

Uśmiechnąłem się do kompana i ruszyliśmy do środka hali.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 02-10-2011, 22:16   #197
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Robercie. Zmieniłeś się.

- Nie usiądziecie? Może reflektują panowie na świeżą herbatę...? - wskazał wygodne, wzorzyste fotele.

- Proszę o kubek wody do stolika, jeśli można.

- Wiecie, że wrócę, prawda? – spytałem.

- Policja Xhystos, rekwiruję to!

- Dziękuję za komplement Vincencie, zapamiętam sobie.

- Watkins? To Ty? Niemożliwe, nie wróciłbyś...

- Zabij...

- Nie, nie jestem. Ale teraz pewnie i mnie szukacie. Drugie ostrze też wyrzuć - krzyknął do tamtego. Zostaniecie tutaj spokojnie?!

- Wiesz, jak dostać się do Samaris? Pomóż mi tam wejść, razem tam dotrzemy, to przecież blisko!

- Dodać należy jeszcze, ekscelencjo, że odpowiadam za bezpieczeństwo wyprawy.

- Naszym mieście? O czym ty mówisz?!

Zobacz, jaką drogę przebyłeś. Jeszcze raz popatrz na podróż, popatrz, czego chciałeś na początku i czego chcesz teraz. Teraz nie liczymy się już my. Nie liczy się spisek, Rada, Clark. Liczy się tylko Twoja fascynacja tym chorym mechanizmem. Miałeś szansę znów nas zobaczyć, Ty wolałeś wyważać drzwi. Wolałeś zaspokajać ciekawość.

Byłeś zastraszonym paranoikiem, kiedy wyruszałeś, bałeś się własnego cienia. A teraz – bohater dla wielu ludzi, pogromca szaleńca, wojownik z maczetą u pasa, pierwszy do Samaris. Nie poznaję Cię Robercie Voight. W miarę zbliżania się do Samaris zdecydowanie się zmieniałeś. Nie ma już w Tobie strachu? Kim staniesz się, kiedy dotrzesz do końca, do serca, do jądra? Jaką przemianę w Tobie to przypieczętuje.

Jeszcze udajesz przed samym sobą, że nic się nie stało. Ale wiem, że masz wyrzuty sumienia – straciłeś pierwotny cel wyprawy z oczu. Nie spodziewałam się po Tobie tego, Robercie.

Zawiodłeś nas.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 04-10-2011, 14:09   #198
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Może chciałem za miasto?
Człowiek pragnie podróży.



Byliśmy w środku.

Dziwna właściwość pamięci, objawiająca się zmiennością zapamiętanej materii w miarę upływu lat, tłumaczona bywa na wiele sposobów. Najczęściej mowa jest o sposobach działania umysłu, ale nieraz przecież nie opuszcza nas wrażenie, że wszystko odbyło się zupełnie inaczej niż świadczą fakty, lub że kilku świadków tego samego zdarzenia zdaje się relacjonować całkowicie inne rzeczywistości i działania mówiąc o tym samym momencie w czasie...Zwykle jednak pamięć przybiera fantasmagoryczne formy, lub chociaż odpływa niepostrzeżenie ku lądom fantazji, dopiero po latach całych, potrzebnych by wspomnienie straciło swą niewzruszoność.

My jednak, choć tam byliśmy, już z chwilą gdy znaleźliśmy się na zewnątrz i wymieniliśmy swoje wrażenia niby uściski dłoni, zyskaliśmy pewność że każdy z nas w istocie doświadczył czegoś zgoła innego. Swojego, dlań tylko przeznaczonego. Wracał ze swojego miejsca, przeżywszy coś oznaczonego wyłącznie dla siebie. To, co tam ujrzeliśmy i przeżyliśmy, z pozoru było wspólnym wspomnieniem, z każdą kolejną chwilą jednak okazywało się że było to raczej jak spoglądanie z innych całkowicie perspektyw na rzecz jedną - ale gdy uciekały kolejne minuty nawet i to zdawało się przestawać być prawdą. Wspólne elementy parowały, rozmywały się w naszych głowach jak resztki snu. Byliśmy jednak zgodni co do jednego: to tego czego doświadczyliśmy wewnątrz, wymykało się wszelkim próbom opisu. Czy można powiedzieć, że zostaliśmy odmienieni? Ileż to razy można się odmieniać. Czy po kolejnej transformacji nie dochodzi do pełnego obrotu koła, czy w końcu nie dochodzimy i tak do centrum wszystkiego, którym jesteśmy my sami...A jednocześnie przeżycie nasze wypełniło nas i unicestwiło, ujednolicając nas ze wszystkim dookoła, pozwalając na unifikację własnego jestestwa z Obecnością, która tam na nas czekała. Przeżycie to, byliśmy pewni, było odmienne dla każdego z osobna bo też każdy z nas był inny. Tak, a w tym samym czasie...Świadomość że odrębność wszelka jest złudzeniem tylko. Absolutny paradoks, przywracający mnie raz jeszcze do punktu, w którym powtórzyć muszę: to, co się stało, nieprzystającym jest do słów naszych i nędznych prób ujęcia w karby języka paradoksu absolutu właśnie.









W zniekształconych wielokrotnych odbiciach na taflach przydymionego szkła drgają kontury rzeczy...Wnętrze mniejsze niż widziane z zewnątrz, a może całkiem odwrotnie. Nic prawie, bo w sercu przestrzeń i pustka króluje. Niedoskonała to pustka, bo rosną w niej rzeczy. Rośnie w niej miejsce, rośnie jak drzewo i zmienia się w przedmioty tak zwykłe jak krzesło, jak wisząca okrągła lampa która jest samą i jedną światłością. Może tylko to co na środku, bo przyobleczone w formę znaną choć przeznaczenia której domyślać się można jedynie. Forma taka może powiedzieć nam rzeczy różne, zależnie kim jesteśmy i co już widzieliśmy. Dla ciebie... przypomina akurat ołtarz. Ktoś inny powiedziałby może: biurko, albo katafalk ale słowa nie mają nic do tej rzeczy. Czym by nie była, funkcją jej jest to by coś na niej spoczywało, i to spoczywa w istocie.

S a m a r i s ...

Znów, forma znajoma, otwarta księga. Dla innych, pewnie jest czymś innym. Dla Ciebie, to księga. Otwarta, lecz nie pusta. Tu jasność jest większa, największa. Gdy nachylasz się nad nią, by ją czytać, dowiadujesz się, że dawno już pogrążony jesteś w lekturze. Dowiadujesz się, że czytasz ją od zawsze, gdyż ona jest Tobie, gdyż jest ona o twoim Mieście. Mieście, którego nie powinieneś był opuszczać i którego nie opuściłeś. Mieście, w którym Cię nie ma i w którym teraz jesteś. Mieście, z którego wychodzisz i którego nie opuścisz. Zagłębiasz się w słowa jak w dżunglę albo w miejski labirynt, a tekst jest coraz gęstszy i z rozkoszą gubisz w nim drogę, podziwiając coraz to nowe słowa. Podziwiając coraz to nowe drzewa, coraz to nowe domy. Im głębiej, tym mniej takich które są ci znajome, a więcej takich o których nie miałeś nigdy pojęcia, lecz te są właśnie te najwspanialsze. Zrozumienie jest coraz bardziej odległe, ale splecione w odwiecznym tańcu szczęście i żal tym bardziej widoczne.

Symbol, który jest symbolem Miasta zmienia swój kształt na ilustracji pośrodku księgi a ja wiruję razem z nim, zapadając się coraz głębiej - a jednocześnie wznosząc się coraz wyżej. Symbol, który jest tylko symbolem. Ale równocześnie wcale nie tylko, bo przecież symbol jest czymś więcej, jest czymś co wymyka się w swej istocie formie. Ujrzałem go i zapatrzyłem się weń, ujrzałem go wtedy tak jak wiele razy wcześniej. Jak niegdyś na kartach botanicznej księgi. Jak w wielkiej sali u gubernatora. Jak w skrzętnie chowanym zawiniątku. Jak pośród stalowych ścian sejfu, kiedy drzwi stanęły otworem. Jak we śnie. Jak w hali, gdzie setki rąk poruszają tysiącem przewodów, wśród miliona dźwięków. Symbol wciągał mnie głębiej, ku istocie tego co symbolizował.

S a m a r i s.

Świat jest przedmiotem symbolicznym. Nowe drzewa, nowe domy, obce formy które z rzadka tylko wyglądają znajomo. Czytasz księgę od zawsze, gdyż ona jest Tobie, gdyż jest ona o twoim Mieście. Wśród nieznajomych drzew to tylko mówi o korzeniach Miasta, które wiecznie będzie się rozrastać. To okno ukazuje podróżników, którzy od wieków przybywali i przybywać do Niego bedą po wsze czasy. Korzenie sięgają coraz dalej, kable mnożą się i biegną przez cały świat by tu mogły rosnąć ulice. By można było zobaczyć przechadzających się nimi ludzi, by wszystko trwało i rozwijało się w harmonii. Wszystko potrzebuje sprawczej siły, wszystko potrzebuje energii która płynie w korzeniach, która płynie w przewodach. Muzyka nowej ery, symfonia wykonywaną przez orkiestrę złożoną na równi z maszyn jak i głosów siedzących w równych rzędach telefonistek. Cały skomplikowany tworzenia wizerunków, Miasto potrzebuje wizerunków. Pod głowami nikną kable, głowy przepasują metaliczne wstęgi mikrofonu, a na obu uszach są słuchawki, co upodabnia do jakichś dziwnych nieziemskich stworzeń, a może owadów. Wszystko wymaga synchronizacji, budynki i ulice stają na swoich miejscach, dziesiątki rąk wtykają setki zakończeń w specjalne otwory i znowu płyną wizerunki, które wciąż muszą się odnawiać. Ale niesamowite boazerie, geometryczne pasy i charakterystyczne dekoracje, a nawet wizerunki nie są najważniejsze. Równie ważne jest tu powietrze, wszystko co jest pomiędzy. Równie ważni, ważniejsi - są ludzie. Czymże byłoby to wszystko bez nich. Miasto to ludzie. Czasem decyzje Rady wydają mi się tak irracjonalne, pozbawione wszelkiej logiki. Albo inaczej, jakby nie było już za tym ludzi, jakby cały ten skomplikowany aparat urzędniczy oplatający nasze miasto w którymś momencie ożył, a teraz produkuje prawa i polecenia, których autora nie da się odnaleźć w gęstwinie procedur czy rozporządzeń. Odwieczne pytanie. Powtarza się w księdze niby gatunek jednego z nielicznych znajomych drzew. Wszystko przestaje być tylko rzędami liter, albo inaczej: zza nich właśnie przeświecają zdarzenia, rozmowy, ulice i skwery. Czasem słychać znajome głosy, jak teraz. Tutaj widać niewielkie, otulone półmrokiem wnętrze. Przez uchylone drzwi wpełzają piękne barwy zachodu, odbite i załamane od fasad przeciwległych kamienic. Wpełzają po podłodze niby egzotyczne, piękne jaszczurki barwiąc na fantastyczne plamy buty siedzących nad filiżankami osób. Rozmawiają. Słyszysz? Teraz ktoś czyta wiersz.



Może chciałem za miasto?
Człowiek pragnie podróży.
Dryndziarz czekał i zasnął,
sen mu wąsy wydłużył
i go zaczarowali
wiatr i noc, i Ben Ali?
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY KOŃ.



Profesor uśmiechnął się. Aromat kawy, unoszący się coraz intensywniej w pomieszczeniu, znakomicie komponował się z malującymi ścianę antykwariatu kolorami zachodu nad Miastem.

- Kawa prawie gotowa. Zaraz podam.

Krzątający się za ladą Blum napełniał kolejną filiżankę. Wlewana ciurkiem ciecz przyjemnym odgłosem plumkała cicho, powierzchnia napoju kołysała się lekko w porcelanie gustownego naczynia. Zasłuchani w poezję, siedzący przy stole ludzie unieśli głowy. Na ich twarzach przyjemne doznania zapachowe mieszały się z lekkim smutkiem, że wiersz dobiegł końca. Na jednej tylko twarzy widniał kąśliwy nieco grymas, ale trudno się dziwić, biorąc pod uwagę, do kogo twarz należała.

- Sądząc po woni, nic specjalnego. - Armand założył nogę na nogę poruszając lekko nozdrzami - Pijało się lepsze. Znacznie lepsze.
- Poczekaj, aż spróbujesz, Lexington. - profesor ujął już swoją filiżankę z zadowoleniem.
- On już wie, że jest gorsza. - luźnym głosem zauważył Persival, rozstawiając naczynia na drewnianym blacie. - Spróbowanie nie ma tu nic do rzeczy.

Ciemny napój popłynął w przełykach, ktoś zamknął oczy. Było cicho, nad Samaris zapadał zmierzch. Eksponaty w antykwariacie nabierały niecodziennych, zaskakujących kształtów w nietypowym oświetleniu. Długo milczano, mogli w końcu sobie pozwolić na trwonienie czasu. Wreszcie Blum przełamał ciszę, odwracając się ze śmiechem do kobiety.

- Wiesz, Sophie...Przypomniałem sobie w końcu, gdzie widziałem twoje nazwisko. Centrala...Raz zgubiłem się tam w korytarzu, gdzieś pomiędzy parterem a piwnicami, i dotarłem w mało uczęszczane miejsce. Była tam tablica z nazwiskiem architekta. Twoim nazwiskiem.
- Architekt. - odpowiedziała pięknym uśmiechem. - Daj spokój, Persivalu.
- Widziałem tabliczkę. - upierał się Blum.
- Właśnie. To tylko tabliczka. - wzruszyła ramionami. - Tylko napis na tabliczce. Nazwa. Coś, co nieudolnie próbuje opisać rzecz. Cień na ścianie jaskini. To na nic. Dopiero tutaj...
- Dopiero tutaj...- pokiwał głową profesor.

- Ktoś patrzy. - twarz Lexingtona obróciła się o kilkanaście stopni. - Ktoś czyta. Widzą nas. Rozważałbym, która ze stron jest widownią, a która sceną. Kiedyś. Teraz wiem, że to bez sensu. To na nic. Patrzcie, już wychodzą.
- Doświadczyli. - uśmiechnęła się łagodnie Sophie. Uśmiech ten rozjaśnił twarz Persivala.
- Pytanie, ile zrozumieli. - skrzywił się brzydko Armand.
Profesor westchnął.








Ale nie jest to wszystko, bo jak rzeczono, pustka nie jest doskonała, a może jednak jest... jest właśnie gdy zauważyć że wcale nią nie jest. Wtedy nagle, unosząc głowę znad księgi, rozumiesz już że nie przestałeś jej czytać, że nie przestałeś jej czytać nigdy i nigdy nie przestaniesz. Nie dlatego, że jest to wolą, a dlatego że księga nie ma początku, ni końca. Rozumiesz, że nie musiałeś tu wchodzić, by zrozumieć. Zrozumiałeś, bo rozumiałeś zawsze. A teraz już widzisz, i rozumiesz już wszystko to, co już przeczytałeś. Wystarczy obrócić głowę w którymś z kierunków, choćby w prawo. Wystarczy popatrzeć. Wystarczy otworzyć oczy. Rozumiesz nagle to, co przeczytałeś.


Kątem oka mego, po prawej stronie, ujrzałem opalizujący kształt, o doskonałości tak absolutnej, że niemalże nie dało się tego znieść. Na początku, byłem pewien że to ja sam się obracam, ale później zdałem sobie sprawę, że ten ruch był tylko iluzją, stworzoną przez odurzający, zawrotny świat istniejący wokół NIEGO. W naszych wartościach przestrzeni kształt był przecież zaiste niewielki, ale zawierał w sobie przestrzeń całą, zarówno tę rzeczywistą, jak niepomniejszoną. Każda rzecz (lustrzane odbicie, powiedzmy) była z tych nieskończonych, bo wyraźnie oglądałem ją z każdego możliwego kąta we wszechświecie. Widziałem rojące się w sobie morze. Widziałem świt i widziałem zmierzch. Widziałem ciągnące tłumy, widziałem srebrzącą się pajęczynę w czarnej piramidzie, widziałem labirynt znanego mi Miasta w drzazgach. Ujrzałem, w zbliżeniu, niekończące się oczy. Obserwowały same siebie, obserwowały we mnie samym niczym lustrze. Ujrzałem wszystkie lustra jakie istniały, a w żadnym z nich nie było mojego odbicia. Widziałem podwórze na tyłach Soler Street i te same kamienne schody, które trzydzieści lat temu widziałem u wejścia do domu Fray Bentos. Ujrzałem kiście winogron, śnieg, tytoń, żyły z metalu, obłoki pary...Ujrzałem krzywizny pustyń i każde ich ziarno piasku z osobna. Widziałem kobietę, którą ujrzawszy w Mieście niegdyś, nigdym już nie zapomniał. Ujrzałem znów jej splątane włosy, jej wysoką sylwetkę, widziałem jak w jej piersi rozwija się rak. Widziałem krąg zapieczonego błota, w miejscu gdzie kiedyś rosło drzewo. Ujrzałem letni dom w Adrogué i kopię pierwszego wydania dzieł Pliniusza, każdą literę na każdej ze stron w jednej chwili. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, zawsze zdumiewało mnie to, że w zamkniętej na noc książce litery nie giną jednak w niemożebnym ścisku. Ujrzałem zachód słońca w Querétaro, który miał kolory widzianego raz kwiatu róży. Ujrzałem mą własną, pustą sypialnię. Ujrzałem otwartą szafę w Alkmaar, a w środku glob, zawieszony pomiędzy dwoma przeciwległymi zwierciadłami pomnażającymi go w nieskończoność. Widziałem konie o rozwianych grzywach, na morskim brzegu pośród promieni świtu. Widziałem delikatną strukturę kośćca dłoni, widziałem ocalałych z bitwy wysyłających widokówki, widziałem talię starych kart do gry za szybą gabloty. Ujrzałem chylące się cienie paproci, majaczące na podłodze zielonego domostwa. Ujrzałem tygrysy, ujrzałem poruszające się tłoki, bizony, przypływy i odpływy, i widziałem armie. Ujrzałem wszystkie mrówki świata, ujrzałem starożytne astrolabium, zajrzałem do szuflady biurka służącego do pisania...Charakter pisma sprawił, że zadrżałem, niewiarygodne i nieprzyzwoite litery którymi Beatriz pisała do Carlosa Argentino. Ujrzałem monument cmentarny, któremu oddawałem cześć. Ujrzałem pył i kości które tak cudownie stanowiły kiedyś Beatriz Viterbo. Widziałem cyrkulację mojej własnej, ciemnej krwi. Widziałem, jak miłość łączy i to, jak zmienia śmierć. Widziałem JE z każdego punktu widzenia, z każdego kąta.W NIM ujrzałem świat, a w świecie JEGO, a w NIM świat. Ujrzałem moją własną twarz i moje wnętrzności. Ujrzałem twarz, należącą do Ciebie. Poczułem zachwyt i wstrząsnął mną szloch, bo oczy moje ujrzały ten sekretny i domniemany obiekt, którego miano jest znane wszystkim spośród ludzi ale na który żaden spośród nich dotąd nie spojrzał. Wszechświat jest czymś, czego nie można sobie wyobrazić.

Doświadczyłem nieskończonego zdumienia, nieskończonego współodczuwania.









Staliśmy w hali. Szum wody, a może to szum tego co się stało brzmiał w naszych myślach. Patrzyliśmy na siebie, dwaj podróżnicy. Co dalej? Wszystko było teraz inne, choć jednocześnie cała olbrzymia konstrukcja wokół nas zdawała się nie zmienić ani trochę. Poza jednym szczegółem, który z minuty na minutę stawał się coraz bardziej widoczny.

Przybywało wody. Jej powierzchnia w kanałach pięła się powolutku, ale coraz wyżej i wyżej po pokrytych wodorostami twardych ścianach.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 05-10-2011, 15:02   #199
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Cisza. Czy to już wszystko? Czy tak to ma wyglądać?


Stoję niedaleko biurka w hotelowym pokoju, który do tej pory zajmowałem … można nawet powiedzieć, że nadal go użytkuję. Mebel nadal znajduje się w nienagannym porządku. Równo ułożone po lewej stronie biurka książki, czyste kartki papieru po prawej. Brakuje tylko krzesła. Leży przewrócone nieopodal, idealnie na środku pokoju. Chodzę, krążę dookoła pomieszczenia ze spuszczonym wzrokiem wokół tego co stanowi centrum. Nie wiem co powinienem teraz uczynić. Czekać … wyjść do hotelowego hallu, poszukać towarzyszy? Tylko po co? To wszystko nie ma już teraz znaczenia. Oni nie są już moimi towarzyszami. Byli osobami, które poznałem w swojej drodze. Spotkaliśmy się w określonym celu. Bez nich nie odkryłbym jedynej prawdy … o samym sobie. Więc czemu pomyślałem o wyjściu na zewnątrz. Może chęć opuszczenia pomieszczenia stanowi wolę uczynienia czegokolwiek. Bezczynność zaczyna mnie przerażać, czy tak to ma wyglądać? Znowu czuję się jak więzień. Tym razem jak pozostawiony sam sobie złoczyńca. Oczekujący wyroku, ułaskawienia … czegokolwiek. Skazany na oczekiwanie …

Przerywam karuzelę kroków. Siadam na zasłanym łóżku. Zakładam nogę na nogę. Postanawiam czekać. Nieważne ile, nieistotne jak długo. Zamykam oczy. Wsłuchuję się w odgłosy hotelu. Cisza. Nie ma nawet tego dziwnego odgłosu zgrzytu. Mijają minuty, godziny, nikt nie przychodzi. Nie czuję zniecierpliwienia, wiem, że kiedyś to nastąpi ... że kiedyś coś nastąpi. Czas … ten stary drań wreszcie przestał się liczyć.


Śmiech … poznałbym go wszędzie. Radosny, pełen życia, należący do kogoś szczęśliwego … Etienne … Rejestruję też inne odgłosy najwyraźniej zadowolonych ludzi. Głos mojej żony, nawołujący do zaśpiewania Sto Lat. Zdaję sobie sprawę, że to przyjęcie urodzinowe mojej córki. Jest taka radosna. Uśmiecha się, rozpakowuje prezenty, puszcza te kokieteryjne spojrzenia. Siedemnaste urodziny … pierwsze obchodzone beze mnie. Nie … ja tam jestem. Widzę stojący na podwyższeniu tort, schylającą się nad nim córkę … patrzę jak przymyka na mgnienie oczy po czym zdmuchuje świeczki. Przykładam ręce do unoszącego się dymu, widzę jak formuje się w kształt serca jaki zakochani zamieszczają na intymnej korespondencji. Nagle wszystko znika … nastaje cisza. Gdy otwieram oczy znajduję się w hotelowym pokoju na łóżku, w pozycji jaką zająłem siadając.


Czuję się jak złapany na ściąganiu uczeń … nie wiem skąd ale zdaję sobie sprawę, że nie powinienem tego robić. Xhystos, rodzina, Rada, towarzysze podróży … to nie jest już mój świat. Dokonałem wyboru i teraz nie wolno mi ingerować. Nie można jednocześnie tkwić na przystanku i siedzieć w pędzącym tramwaju. Alegoria żelaznego monstrum znowu powtarza się. Czemu zastanawiam się nad tym skoro teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Mogę być tylko niemym obserwatorem i cichym zwolennikiem dopingującym najbliższym. Nikim więcej … obserwatorem skazanym na oczekiwanie.

Spoglądam na środek pokoju ... pierwszy raz od tego momentu. Najpierw zerkam na przewrócone krzesło … potem wyżej. Kolejne zdziwienie. Niczego nie odczuwam. Totalna obojętność. Strach towarzyszył mi do mementu gdy wszedłem na krzesło. Potem niczego nie pamiętam aż do chwili gdy poczułem dziwną radość i uczucie szczęścia. Zupełnie nie identyfikuje się z tym co pozostało. Nie jest mi przykro, nie wstydzę się także tego widoku. Pewnie w wielu budziłby odrazę, strach czy przerażenie ... ja nie odczuwam niczego. Patrzę na to co pozostało ze mnie … tamtego mnie. Nieruchome uwieszone na środku pokoju ciało. Najprawdopodobniej pęknięty kręgosłup szyjny będący skutkiem przeciążenia spadających bezwładnie165 funtów, ciało unurzane w fekaliach, zasinienia na twarzy i dłoniach … nie jest to ani interesujące ani ciekawe … po prostu obojętne.


Nawet w obliczu śmierci przyjemna jest świadomość posiadania przyjaciela.


Mój przyjaciel już tam jest ... tam czyli gdzie? Nie ma już tu i tam. Będąc po tej samej stronie … jedynej stronie, mam szanse go spotkać. Ale jak to uczynić … Czy siedząc w pokoju hotelowym z założoną nogą na nogę jestem wstanie znaleźć Nathana? A może to on mnie odszuka, przysiądzie się ukradkiem na parkowej ławce i cicho zapyta jak leci? Powiedział, że więcej się nie spotkamy, ale wtedy nie mógł wiedzieć o kiełkującym ziarnie, które zasiał w mojej głowie.


Ponownie przymykam oczy. Słyszę śpiew ptaków, szum drzew. To nie są pospolite ptaki … z tymi odgłosami spotkałem się w jednym miejscu … Idę przez gęstą dżunglę, zręcznie omijam opadające liany … olbrzymie liście paproci rozchylają się przede mną umożliwiając przejście. Kroczę bezszelestnie pośród olbrzymich drzew, kilkakrotnie mijam ten sam ciągnący się jak niebieska wstążka strumień.


Idę niespiesznie, wiem, że na następnym drzewie śpi w promieniach słońca czarny dziki kot. Gdy przychodzę pod nim zwierzę głośno prycha przeskakując zwinnie na następne drzewo, po czym znika w gęstwinie. Nagle rośliny ustępują miejsca skale. Jednolita bryła porośnięta mchem. Odwracam się, spoglądam na drzewa, które zaczynają się kołysać, chociaż nic ich nie porusza … spokój … nie ma nawet lekkiego wiatru. Ponownie odwracam głowę. W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą była tylko skała teraz są drewniane otwarte na oścież drzwi. Dwa stopnie prowadzą do ciemnej czeluści.


Pytająco zerkam na drzewa. Te lekko pochylają się w moją stronę jakby potwierdzały me przypuszczenie. Uśmiecham się … oto kres mojej podróży.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 14-10-2011, 10:17   #200
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Szum wody. Wszechogarniający, potężny, jednostajny, narastający.
Woda płynęła kanałami. Z hukiem przelewała się przez koła, wydostawała z otworów w ścianach. Potężny grzmot toczącej się wody brzmiał w moich uszach jak wołanie.

SAMARIS!

Spojrzałem na Roberta, po raz nie wiadomo który ciesząc się, że mam go przy swoim boku. Dzięki temu, że nie byłem sam w tej przytłaczającej, pełnej maszyn hali, czułem się bardziej ... ludzki. Tylko dlatego jeszcze stałem na nogach i patrzyłem na przeogromną maszynerię niewiadomego pochodzenia i niezrozumiałego przeznaczenia. Po raz nie wiadomo który próbowałem objąć umysłem to, co widziały moje oczy. Ale ludzka percepcja, moja percepcja, były na to zbyt ograniczone.
Jaki słów bym nie wyszukał: tytaniczne, monstrualne, przeogromne, przytłaczające, kolosalne, gigantyczne, rozległe, monumentalne i wiele, wiele innych, zawsze brakowało w nich mocy tego, co teraz odbierały moje zmysły.

SAMARIS!

Byłem, jak mała mrówka, która opuściła swoje mrowisko i wyjrzała na ulicę Xhysthos. Tak dokładnie musiał czuć się ten nieszczęsny, pełzający przy ziemi robak. Tak teraz czułem się ja ogłuszony i oszołomiony tym wszystkim, co odbierały moje zmysły.

SAMARIS!

Odbierało mi zdolność myślenia, zdolność działania, zdolność jakiejkolwiek reakcji. Zarówno wcześniej, w nawracających stanach apatii, jak i teraz, kiedy mój oszołomiony umysł bombardowany był tysiącem, milionem nieznanych obrazów. Wycinki rzeczywistości zapisywały się w mojej pamięci w sposób wielce chaotyczny i nieuporządkowany.
Wielkie koła, dziwaczne ustrojstwa przy ścianach, kable, mniejsze koła, otwory, prowadnice, dziwaczne świetlówki.

SAMARIS!

Nie wiem ile tak stałem wpatrując się w maszynerię. Ale nagle dotarło do mnie, co robię. Dotarło do mnie, że nie jestem już panem swoich myśli i czynów. Że ta maszyna wysysa ze mnie resztki ludzkiej godności, resztki samoświadomości, resztki tego, co mogłem kiedyś nazywać Vincentem Rastchellem. Sobą. Mną. Sobą. Mną.

Poruszyłem gwałtownie głową.

- Wody przybywa – to była chyba moja pierwsza przytomna myśl. – Robercie. Musimy coś zrobić.

Rozejrzałem się spokojnie. Jeszcze nie panikowałem, ale czułem się jak szczur w labiryncie. W labiryncie, który jakaś bezduszna siła zalewała wodą.

Mój wzrok powędrował do schodów na końcu których znajdowała się ta dziwna konstrukcja.

- Robercie. Mam prośbę. Poszukaj jakiejś drogi ucieczki z tej hali. Ja tymczasem zajrzę do środka.

Musiałem to zrobić. Nie mogłem zostawić tego miejsca, bez zajrzenia za te drzwi. Musiałem dowiedzieć się, co za nimi się znajduje. To był przymus. To był nakaz. Siła, z którą nie miałem szans walczyć.

Powoli, spoglądając w rozszalałą wodę i obserwując Roberta ruszyłem w górę, po schodach. Krok po kroku. Jakbym zdobywał największy ze szczytów znanego świata.

Co było za tymi drzwiami? Sterownia? Czy juz je wcześniej otworzyłem? Nie pamiętałem. Wiedziałem, że chciałem to zrobić? Ale czy zrobiłem? Nie pamiętałem.

Powoli, raz jeszcze rzucając spojrzenie na przyjaciela, a potem ogarniając wzrokiem monstrualne koła zębate obracające się w wodzie i rozchlapujące wokół spienioną ciecz, nacisnąłem klamkę od dziwacznej konstrukcji na końcu schodów.

Wszedłem do środka ....

Miałem nadzieję, że tymczasem Robert znajdzie jakieś wyjście z wypełniającej się wodą hali. Miało to jednak teraz mniejsze znaczenie, niż moje pragnienie poznania tego, co skrywają jedyne zamknięte drzwi w SAMARIS.

Musiałem wiedzieć .....

Musiałem .....
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:36.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172