Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-09-2011, 19:42   #25
Felidae
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
- Ojcze! Ojcze Sardyni! – zdyszana dziewczynka złapała za rękaw młodego kapłana.
Obrócił się w jej stronę lekko, obdarzył spokojnym uśmiechem. Jak każde dziecko zrobiła oczy wielkie jak spodki, kiedy dojrzała jego poharataną bliznami twarz.
- Tak, kochanie? - zwrócił się do niej pieszczotliwie, a na jej buzi zagościł uśmiech pełen ulgi
- Wzywają ojca do tej... no... - ściągnęła brwi, usiłując sobie przypomnieć nazwę jakiegoś miejsca
- Do świątyni? - podpowiedział
- Nie... - zmartwiła się i zawstydziła - do sali z trupami!
- Kostnica. - poczuł dreszcz niepokoju wędrujący po grzbiecie - Dziękuję ci. Zaraz tam będę.
Kiedy odeszła, oparł łokcie o barierkę balkonu. Przed nim rozpościerała się panorama miasta . Małe, kolorowe prostokąty budynków rozmywały się chmurze szarego dymu, która dzięki pobliskiej wędzarni nieustannie prześladowała tą okolicę. Cały widok skąpany był w pomarańczowej łunie zachodzącego słońca. Miejski gwar, który normalnie rozbrzmiewał niczym symfonia, gdzie główną rolę grały nawoływania sprzedawców, stukot wozów i odgłosy istot zmierzających w tylko sobie znanych kierunkach, dzisiaj ucichł niczym zdławiony. Z żalem odwrócił wzrok i skierował się w stronę kostnicy. Myśli miał niespokojne.
Żwir pod stopami zachrzęścił, gdy wszedł na jedną z uliczek, wijącą się w Ogrodzie. Szedł żwawo, ale nie śpiesznie.
Po kilku minutach spaceru, świątynne marmury powitały go chłodem. Maleńkie witraże zabarwiły sie od ostatniego blasku na krwistoczerwono, rzeźby obserwowały go czujnie ze swoich stanowisk na ścianach. Bez pośpiechu skręcił w jeden z szerokich korytarzy i pchnął dębowe drzwi.
Chwilę trwało zanim jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku. W środku, jak zawsze panowała grobowa atmosfera. Na kamiennym katafalku leżały jak zwykle narzędzia i kilka starych płóciennych płacht. Pod jedną z nich widoczne było ciało.
Stary kapłan o imieniu Melfsing - opiekun medyków i uzdrowicieli - wyglądał jak jedna wielka zmarszczka, na której czubku znajdował się kłębek siwych włosów. Jego obszerna szata była odrobinę przydługa i co chwila ją przydeptywał. Położył dłoń na ramieniu młodego mężczyzny, przeglądającego uważnie pergaminy. Ten posiadał hipnotyzujące błękitne oczy z ledwie widoczną, czarną plamką źrenicy. Długie blond włosy, w nieładzie opadały mu na ramiona, wpadały do oczu. Wyciągnął dłoń by je odgarnąć, na serdecznym palcu błysnął sygnet ze szmaragdem - symbol przynależności do uzdrowicieli Źródła.
Gdy wreszcie dostrzegł Sardyniego, podniósł się i zgiął w niechlujnym ukłonie. Ten odpowiedział praktycznie niewidocznym skinieniem głowy.
- Niech Źródło roztacza nad tobą boską aurę, bracie.
- I tobie niech niesie siłę i spokój. Wezwaliście mnie ojcze Melfsingu? –spytał przybyły
- Tak bracie. Cóóóóóż…mam dość niepokojące wieści…
- Czy to ma związek z ciałem, które leży na katafalku? – Sardyni wskazał ręka nakryte zwłoki.
Ojciec Melsing spojrzał we wskazywanym kierunku, zmarszczył czoło i powiedział:
- Z tym… i z pięcioma innymi, które dostarczono nam wczoraj… a w zasadzie dzisiaj rano.
Sardyni uniósł zdziwiony jedną brew i zapytał:
- Sześć trupów, to dość niezwykłe na Usę. Czy to ofiary zabawy turniejowej?
- Te ciała odnaleziono w sześciu różnych miejscach. To ludzie z różnych sfer społecznych bracie Sardyni. – stary kapłan spojrzał na młodszego surowym wzrokiem - Wszyscy zamordowani brutalnie, przez…członków własnej rodziny.
- Co takiego?
- Jednego z nich znałeś osobiście. A w zasadzie jedną. To Moira „widząca” zielarka z dzielnicy handlowej.
- Niemożliwe, mateczka Moira?! – wyrzyknął kapłan – Jak to się stało?! Kto?!
- Jej własny syn, Anchor… Wszyscy ci ludzie bracie byli jasnowidzami, lub w inny sposób wrażliwi na astral.
Czyste przerażenie odmalowało się na twarzy młodszego kapłana….




A nad Usą właśnie zapadł mrok i na niebie przejął królowanie księżyc. Krwawy księżyc.










PWINICE SIEROCIŃCA

Anne „Ruda” Morgan i Arrivald „Wiewiór” Quinnell.

Odetchnęliście z ulgą, kiedy za waszymi plecami zamknęły się kolejne drzwi. Tylko czy byliście tu bezpieczni?
Wasze oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Starając się lekceważyć warczące i ujadające po drugiej stronie psy, rozglądaliście się. Dzieci o dziwo siedziały cichutko jak trusie. Albo przerażenie odebrało im na jakiś czas zdolność do poruszania się, albo sytuacja, w której się znaleźliście czyli ucieczka, nie była dla nich nowością. Tak czy inaczej na razie mieliście spokój i mogliście spokojnie ocenić sytuację. Za drzwiami zaczynał się wąski korytarzyk o półkolistym sklepieniu. Prowadził prosto przed siebie. Arrivald skinął do Anny i podążył przodem. Anna z dziećmi trzymała się kilka metrów za nim.
Korytarz wiódł prosto do jednego pomieszczenia, które oświetlało kilka pochodni. Już od progu wiedzieliście co to za pomieszczenie. Korytarz przywiódł was do… aresztu. Tym słowem mogliście określić tych kilka cel, które teraz puste, stały otworem. Powietrze tutaj było zatęchłe i wyraźnie dało się odczuć smród ludzkich odchodów.
Najgorsze jednak, jak okazało się po krótkich oględzinach, że nie prowadziło z niego żadne wyjście…

Fanrath Taun


Dotarliście szczęśliwym trafem do bram miasta, tylko cudem uchodząc ścigającemu was tłumkowi. Miałeś ochotę zaśpiewać z radości. Kobieta podążająca za tobą uśmiechnęła się tryumfalnie i pognała przodem.
Przy bramie wydawało się być spokojnie. Jak na twój gust aż za spokojnie.
Twoje przeczucie cię nie myliło. Ledwie zdążyliście się zbliżyć do wrót, kiedy ze strażnicy wypadło trzech strażników z mieczami w rękach, a za nimi jeszcze kilku. Nie pytając was o nic od razu ruszyli do natarcia…


Michael Kellhit

Bizon prowadził wóz sprawnie i szybko. Mijaliście jedna uliczkę za drugą. Ulmenetha zasłoniła głowę kapturem płaszcza, aby jej twarz pozostała w ukryciu.
Z niepokojem patrzyliście na łuny ognia, które powoli ogarniały miasto. Za oddali słychać było krzyki oraz wrzaski bólu i wołania o pomoc. Coś złego działo się w mieście i to jeszcze mocniej motywowało was do ucieczki. Życie królowej i nienarodzonego potomka było najważniejsze.
Kiedy w końcu zbliżyliście się do głównych wrót miasta zauważyliście dwójkę ludzi – kobietę i mężczyznę, którzy bronili się przed atakiem straży miejskiej. Coś dziwnego w oczach strażników i przenikliwy chłód, jaki nagle was ogarnął pozwoliły Michaelowi i Bizonowi przypomnieć sobie sytuację w której to już raz się znaleźli.
Nie było czasu na długie decyzje. Jedyna droga na zewnątrz prowadziła przez tą bramę, a walczący tarasowali drogę. W ostatniej chwili jeszcze rozpoznałeś walczącego mężczyznę. Był nim twój trzeci towarzysz z celi. Najwyraźniej los po raz kolejny łączył wasze ścieżki.
Wyciągnęliście broń, a Bizon popędził konie, tocząc wóz na kilku strażników.


Fanrath Taun i Michael Kellhit

Tymczasowe zjednoczenie sił, pomimo fanatycznej walki strażników pozwoliło wam w końcu odeprzeć atak i wydostać się z miasta. Niemała w tym zasługa Bizona, który jak prawdziwy taran przedzierał się przez szeregi strażników. Ulmenetha chroniła w tym czasie wozu, dzielnie odpierając próby wtargnięcia do niego.
- Szybko, otwierajcie bramę – wrzasnął Bizon, kiedy ostatni ze strażników padł na ziemię martwy. Jego głos zmieszał się z odgłosem wybuchu, kiedy niedaleko was eksplodował jeden z budynków miejskich.
Nie trzeba wam było powtarzać. Brama wkrótce stała otworem, a wy wskoczywszy na konie i wóz ruszyliście w dalszą drogę…

Bizon nie zwalniał tempa prowadzony jakby w amoku. Wkrótce dotarliście do cmentarza miejskiego, który znajdował się w niewielkim oddaleniu od Usy. Krwisty księżyc zdawał się drwić z was.



Wtedy nadleciały one…



Anne „Ruda” Morgan i Arrivald „Wiewiór” Quinnell


To był koniec. Nikt i nic nie był w stanie przebić się przez te mury. Poszukiwania tajemnych schowków i ukrytych przejść nie przyniosły rezultatu. Wiedzieliście, że konfrontacja z piekielnymi psami i ludźmi garbusa… lub ożywieńcami i tylko Źródło wiedziało czym jeszcze, stała się nieunikniona. Arrivald spojrzawszy na Annę cicho westchnął. Zdawali sobie sprawę oboje co będzie czekało trójkę dzieci jeśli zawiodą. A, że szanse mieliście niewielkie oboje pomyśleliście o tym samym….
Na razie jednak musieliście przygotować się do obrony. Dzieciaki dzielnie wam pomagały, znosząc wszystko to co nadawało się do zbudowania barykady.


To właśnie wtedy, unosząc jedno z drewnianych posłań w ostatniej z celi, Arrivald odkrył…. kanał ściekowy. Albo przynajmniej coś, co wydawało się nim być. Kawał żeliwnej kraty, zakrywał otwór mogący pomieścić na raz jednego, chudego człowieka.
To była szansa, o której marzyliście. Nie było czasu do stracenia. Z wprawą pozbyliście się kłódek chroniących kratę. I potem jedno po drugim opuściliście się na dół.
W ostatnim przebłysku rozsądku Anne zasłoniła otwór posłaniem.
Znaleźliście się w wąskim i niskim kamiennym tunelu. Droga prowadziła tylko w jednym kierunku, więc ruszyliście pędem w drogę. W milczeniu. Dzieciom nie trzeba było tego tłumaczyć.

Biegliście kilka mil… A przynajmniej tak się wam wydawało. Droga ucieczki zdawała się prowadzić lekko w górę. Kiedy tunel nagle urwał się, na jego końcu znaleźliście kamienne drzwi. Wystarczyło je mocno pchnąć. Drzwi otworzyły się z głuchym odgłosem tarcia kamień o kamień. Było wam wszystko jedno gdzie się znaleźliście o ile znajdowało się to daleko od waszych prześladowców.
Wkrótce zagadka i tak się rozwiązała.
Wylądowaliście w jakiejś krypcie. Kilka starych trumien i walających się kości przywitało was zaraz za progiem. Najważniejsze jednak, że cało i zdrowo umknęliście prześladowcom.
Wydostanie się z krypty na zewnątrz nie stanowiło problemu. Drewniane drzwi nie były wielką przeszkodą i wkrótce znaleźliście się na świeżym powietrzu.
Na dworze, mimo nocy, nie było ciemno. Na niebie lśnił czerwoną poświatą ogromny księżyc. Po krótkiej ocenie zorientowaliście się, że znajdujecie się na cmentarzu, tuż za miastem.
Im bliżej znajdowaliście się głównej bramy, tym z większym zdziwieniem przyglądaliście się widocznemu z daleka zarysowi miasta. Usa zdawała się płonąć! Wkrótce dobiegły was także okrzyki i odgłosy walki. Tuż przed główną bramą dostrzegliście grupę ludzi konno i na wozie, która broniła się przed…

olbrzymimi krukami.
Ptaszyska zaciekle atakowały jeźdźców dziobiąc, drapiąc pazurami i bijąc skrzydłami.
Wkrótce jeden z kruków dostrzegł i was i z głośnym krakaniem przypuścił atak.





WSZYSCY


- Ulmenetha! Na lewo! – wrzasnął Bizon
Kapłanka w ostatniej chwili uniknęła zakrzywionego dzioba.. Ogromny, czarny kruk zatrzepotał skrzydłami, obrócił się, błyskawicznie wymierzył kolejny zabójczy cios. Zatańczyła w uniku, złapała mocniej drewniany kij i pchnęła nim, kontratakując. Ptak zakrył się skrzydłem, a ona tylko na to czekała. Osłaniając się drzewcem, złapała silnie za pęk piór i wyrwała je szybko. Rozległ się wściekły skrzek, poczuła krople krwi spadające na twarz. Kruk wydał z siebie głośny skrzek, kłapnął dziobem i wzbił się w powietrze.
- Ha! Całkiem nieźle staruszko - wrzasnął Bizon

Po chwili jednak ptaszysko zawróciło, jakby ciągnięte wbrew własnej woli. Walczące ptaki miały czerwone, jakby płonące oczy…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 11-09-2011 o 20:09.
Felidae jest offline