| Mysz odeszła. Marie bardziej to zasmuciło niż zaskoczyło. Widziała miłość w jej oczach, gdy tuliła dzieci czy była z Altem. Elandone było jej domem, gdzie teraz miała rodzinę. Jej odejście, nieważne z jakich przyczyn, musi sprawić wiele bólu wszystkim, a jej rodzinie i samej Myszy najwięcej. I to martwiło Marie. Jak poradzi sobie jej przyjaciółka? Jak poradzi sobie jej mąż i przede wszystkim dzieci? W wyniku tej troski pomagała w opiece nad dziećmi, bo tyle tylko mogła zrobić. Po odejściu matki dzieci wyraźnie zrobiły się bardziej nerwowe. Długo nie chciały usypiać. Dopiero po jakimś czasie Marie wraz z Altem odkryli jedyny, niezawodny sposób, by uspokoić maluchy. Była to spokojna melodia autorstwa Myszy. Tego wieczora Marie usypiała dzieci grając tą kołysankę. Bliźniaki już usypiały, gdy w pokoju pojawiła się Pani. Podeszła do wystruganej przez Roberta, podwójnej, drewnianej kołyski i pochyliła się nad maluchami. Popatrzyła na nie uważnie, całkowicie ignorując siedząca w komnacie dziewczynę. Dotknęła po kolei ich delikatnych policzków. Wyglądało jakby coś szeptała. Marie siedziała chwilę cicho, nie przeszkadzając bogini. W końcu odłożyła swój instrument, wstała i podeszła parę kroków do kołyski. - Pani - powiedziała by zwrócić na siebie uwagę. Kobieta uniosła głowę: - Witaj Marie - Na jej twarzy widać było lekki uśmiech - Są śliczne. - Tak. I bardzo podobne do swojej matki - odpowiedziała. Kobieta nie skomentowała tej opinii bardki, powiedziała cicho, natomiast jakby do siebie: - Matki, która je porzuciła... historia znowu się powtarza... Potem popatrzyła na jasnowłosą dziewczynę: - Pytaj Marie. Wiem, że masz wiele pytań. Marie westchnęła. Oczywiście, że miała wiele pytań. Nie spodziewała się jednak, że możliwość uzyskania odpowiedzi przyjdzie tak nagle, w tak zaskakujący sposób. - Opowiedz mi o mojej rodzinie, proszę. Jak to się stało, że jestem spokrewniona z wszystkimi trzema rodami? Kobieta wzięła na ręce jedno z niemowląt. Marie po ubranku zorientowała się, że dziewczynkę i usiadła w fotelu i wskazała dziewczynie drugi, stojący obok: - Jesteś córką Shannon i Madocka, ale pewnie tego już się domyslałaś? Shannon była spokrewniona z rodzina Wildborrowów przez swojego pradziada, którego matka była córka Jona II, piątego lorda Wildborrow. - Ale co się stało dalej? Dlaczego mnie porzucili? - Nie porzucili cię. Emrys odnalazł ich kryjówkę. Chciał cię porwać, by zmusić Shannon do porzucenia Madoca i zostania jego żoną, ale ona zaczęła walczyć i w wyniku tej walki wypadła przez okno. Zginęła tak, jak stałoby się to wcześniej gdyby nie interwencja naszyjnika. Tym razem jednak nie miała go na szyi. Zjawiłam się tam w ostatniej chwili, bo zaślepiony nienawiścią mężczyzna chciał cię wyrzucić w ślad za matką. Jedynym bezpiecznym miejscem była dla ciebie przyszłość. Tam mogłaś się znowu spotkać z Shannon, gdy ta odzyska swoją postać. Niestety nie do końca wszystko się udało. - Kobieta wzruszyła ramionami. - Czyli jestem Aurorą Joy Ashbury i urodziłam się niemal sto pięćdziesiąt lat temu, tak? - głos bardki wydawał się wyprany z emocji. Nie dało się odgadnąć co na ten temat myśli. - Tak właśnie jest - białowłosa przytuliła maleństwo śpiące cicho w jej ramionach i pocałowała je w czoło. Wstała i położyła je do kołyski: - Czy jeszcze coś chcesz wiedzieć zanim odejdę? Po ostatnich wydarzeniach postanowiłam już nie mieszać się w wasze życie. Teraz będziecie sobie musieli radzić sami. Choć pewnie większość się z tego raczej ucieszy... - Nie, nie chcę wiedzieć nic więcej. To mi wystarczy. I dziękuję ci, Pani, że ratowałaś mi życie tyle razy. Dziękuję. Kobieta podeszła do bardki i pogłaskała ją po policzku: - Zbyt wiele błędów popełniłam. Mogłam zrobić choć tyle... - Po tych słowach rozwiała się niczym dym. - Żegnaj - powiedziała jeszcze dziewczyna. Podkuliła nogi obejmując je ramionami. Siedziała tak zamyślona. *** - Wiesz, rozmawiałam jakiś czas temu z Panią. Dziewczyna znana wszystkim jako Marie siedziała na fotelu przy kominku swej komnaty delikatnie targając struny cytry. Kieliszek wina, który wędrował w stronę ust mężczyzny zatrzymał się na chwilę. Lord upił łyk napoju. - Tak? - Głos miał głęboki i nie słychać w nim było zaskoczenia. Dobrze je zatuszował. - Powiedziała, że już nie będzie się wtrącać w nasze życie. - Dźwięczny głos bardki zamilkł na chwilę, jakby się zastanawiała nad tym co powiedzieć dalej. W końcu dokończyła - I że to ja jestem córką Shannon. Lord nie powiedział już zbyt wiele i rozstali się szybciej niż zwykle. *** Była już tego wieczoru kolacja we dwoje, i świece, i czerwona róża. Była ciepła noc i wiele gwiazd na niebie, pod którymi spacerowali trzymając się za ręce. - Przez całe życie wierzyłem, że nad moją rodziną ciąży klątwa - zaczął Kenneth przystając i odwracając się w kierunku Marie. - Dopiero, gdy powiedziałaś co wyznała ci Pani Jeziora uwierzyłem, że to tylko bujda, że wcale nie jestem skazany na to wszystko co spotykało moich przodków. Dlatego nie zrobiłem tego wcześniej... - mężczyzna uklęknął na jedno kolano. Jedną ręką wciąż trzymał dziewczynę, drugą sięgnął do kieszeni, po czym pokazał bardce na otwartej dłoni pierścionek. - Auroro Joy Ashbury, Marie Valo - mówił uroczystym tonem. - Czy zostaniesz moją żoną? Coś, może kobieca intuicja, sprawiło, że Marie czuła, iż może się tego spodziewać. Jednak nie sposób być na coś takiego przygotowanym i zachować się inaczej niż spontanicznie. Dziewczyna położyła swoją dłoń na pierścionku i dłoni mężczyzny, pochyliła się i pocałowała go w usta.
__________________ "A może zmieszamy wszystko razem i zobaczymy co się stanie?" |