Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-09-2011, 20:38   #128
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=P19XrgrgNL4[/MEDIA]



James stojąc w drzwiach sypialni nie dał się Mirandzie dwa razy prosić. Pomógł jej wstaćz łoża i z nauczycielką wspartą na jego ramieniu podeszli ku drzwiom. Dziewczyna sięgnęła ręką po klamkę. Walker w ostatniej chwili odciągnął, nim zdołał otworzyć drzwi, kręcąc głową. Jak chcą usłyszeć jej odpowiedź, niech tak się stanie. Ale przez zamknięte drzwi.

- Znam tych ludzi, a to jedyna szansa na przemówienie im do rozumu. - Miranda powiedziała cicho, lecz zdecydowanie a jej głos zlał się z szumem ulewy.

Walker już słyszał takie rozumowanie. Teraz słowa nauczycielki zdawały się byc ich echem. Ale ona widziała tak wiele. To prawda, na zewnątrz pewnie nie wszyscy byli okultystami. W Kościele dowiedział się przed egzekucją, że są zdecydowaną mniejszością. Zakonspirowaną po kątach. Jednak teraz z otaczających budynek z pewnością w większości byli wierni Malcolma. Poganie. A pozostali to póki co takie same marionetki ogarnięte żądzą samosądu. Jesli nie przemóić im do rozsądku, gotowi zamienić rozum i strach na głupotę motłochu szukającego sprawiedliwości w podsuniętych przez księdza winowajcach. Szarlatan pociągał za sznurki.

Wiedział, że to jedyna szans zanim wieśniacy spalą budynek i wystrzelają ich jak kaczki z uciekających z płomieni, niczym ze spłoszonych traw. Ryzyko wyjscia do tłumu było duże. Może za duże.

Na zewnątrz deszcz dudnił o dach i szyby jak nerwowy werbel.

Decyzję jednak trzeba było podjąć, a zdecydowanie Mirandy i mizerna siła głosu rannej ostatecznie przeważyły. Nie pozwolił jednak wyjść jej samej. Podtrzymując ją ramieniem spode łba lustrował zza deszczowej kurtyny zacienione budynki.

Miranda zaczęła apelować do zdrowego rozsądku wieśniaków i wszystko zdawać by się mogło, było na dobrej drodze, gdy poruszenie wśród motłochu wywołane wezwaniem okultysty do obrony "Mistrza" przyniosło to czego wszyscy bali się najbardziej. Komuś puściły nerwy lub zadrżał palec na spuście. Może nienawiść wzięła górę. Panika została zasiana. Głupota kosiła żniwo. Huk wystrzału przeszył wioskę i pierś Mirandy. Dziewczyna targnięta pociskiem bezwładnie poleciała do tyłu wiotczejąc w ramionach Walkera.

- Mordercy! - krzyknął James wycofując się z ranną do domu.

Samantha patrzyła ze zgrozą na stróżkę krwi sączącą się z ust leżącej w ramionach Jamesa kobiety. To był koszmar. Urzeczywistnienie wszystkich najgorszych myśli, które nawiedziły ją przed ich wyjściem z domu. Kula, która przebiła pierś Mirandy mogła przeszyć jej serce gdyby to ona wyszła przemówić do szalonego tłumu. Wstrząśnięta przycisnęła zaciśniętą dłoń do ust, by powstrzymać zbierający się w jej gardle krzyk.
Jedna myśl kołatała się jej po głowie:

- Nie możemy tu zostać - powiedziała z trudem przez ściśnięte usta.

Lucy doskoczyła do leżącej i fachowym ruchem zmierzyła puls na szyi.

- Żyje. Trzeba zatamować krwawienie. - jej głos był spokojny, opanowany.

- Wiesz co robić? - szukał potwierdzenia u kuzynki Adriana, która zdawała się mieć doświadczenie medyczne, niosąc Mirandę do kuchni. - Pomogę ci.

Na słowa Samathy kiwnął głową.

- Idźcie do szkoły. - James powiedział do reszty. - Dołączymy do was za chwilę.

- Szkoła to nie najlepszy pomysł. To pierwsze miejsce gdzie będą nas szukać. Musimy odejść dalej. Tam gdzie nas nie będą ścigać albo gdzie znajdziemy dodatkową ochronę. Chyba nie wszyscy w tym mieście są fanatykami? - Samantha jeszcze raz wyraziła swą nadzieję, ale tym razem było w tym zdecydowanie mniej pewności.

- Musimy Sam. Tylko na moment. Po obraz. Potem trzeba lekarza. Albo ciężarówkę. W Bar Harbor też jest medyk. - odkrzyknął w pospiechu.

Ułożył ranną na stole i obejrzał postrzał prawej piersi oraz plecy. Upewniał się czy kula po penetracji płuca opuściła jej ciało. Czy są w stanie ją uratować. Tam i teraz. Czy nie zostało uszkodzone żadne z głównych naczyń krwionośnych.

- Miałaś do czynienia z ranami postrzałowymi? - zapytał dociskając opatrunek do rany.

Na nieszczęście nie było dziury wylotowej na plecach Mirandy. Kula ugrzęzła w jej ciele. Wiedział, że należy szczelnie zabezpieczyć ranę. Tak, aby powietrze z zewnątrz nie dostało się do płuc i nie doprowadziło do ich zapadnięcia. Jeśli zatrzymają krwawienie i Miranda nie udusi się to dałoby im to czas na stabilizację jej zdrowia do czasu fachowej opieki. Przyjrzał się rozłożonym na blacie lekarstwom z domowej apteczki nauczycielki. Szukał wzrokiem morfiny, opium lub chociaż laudanum. Tudzież wszystkiego co pomogłoby tak w zdrowiu jak i w bólu rannej. Było to ostatnie oraz tabletki przeciwbólowe.

Lucy wpatrywała się w ranę zmęczonym wzrokiem, ale z jakąś determinacją na pobladłej twarzy.

- Widziałam rany postrzałowe. Byłam pielęgniarką podczas wojny. Tym, co tutaj mamy, niewiele zdołam zrobić. Potrzebujemy lekarza. W Bass Harbor chyba jest jakiś?

- Jest. Ale ostatnim razem widziałem go bardzo daleko od jego domu. Szedł z wizytą do chorego do latarni. - odrzekł. - Ja znam się na tym tylko trochę. Przed wojną miałem być lekarzem... To dobrze, że nią byłaś. Znaczy się nie boisz się widoku krwi. - mówił patrząc jak czerwona ciecz wylewała się z pomiędzy jego palców. Chyba nikt się nie bał tego widoku. Nikt kto przeżył frontowe piekło. Nie licząc tych co nie wytrzymali psychicznie... Pomyślał zajmując się raną.

- Nieźle państwo... - usłyszał zza pleców znajomy głos Dufrisa - O Boże... Miranda... - miejscowy wpadł pomiędzy Lucy i Walkera w ogarnięty gorączkowymi emocjami, które były zrozumiałe - Doktor Fisherman... - powiedział po chwili - Mamy mało czasu nim rybacy się zorientują, że w kościele nikogo nie ma... Bardzo mało... Panie Walker. Pamięta pan gdzie mieszka doktor? Niech pan biegnie po niego i siłą nawet niech pan zaciągnie go do domu mechanika Reda. Parterowy dom z dużym garażem. Trzeci licząc od hoteliku Virgillów. Tu nie możemy zostać ani minuty dłużej. Trzeba ją przenieść... szybko... Do Reda. Jezu... ale ona krwawi... Miranda...

James nie zamierzał przestawać zajmować się ranną. Tym bardziej biegać po wiosce szukając Fishermana, który mógł być gdziekolwiek. A Miranda potrzebowała natychmiastowej, doraźnej pomocy. Widział takie rany na wojnie. Postrzeleni dusili się lub topili we własnych płynach nim nim usunięto kulę, jeśli rana nie była uszczelniona od razu lub potem z komplikacji perforacji płuc. Nic nie odpowiedział skupiając się na wykonywanej czynności i nie zamierzał dolewać oliwy do ognia widząc zachowanie wpadającego w panikę wieśniaka, co przybył z daleka w rodzinne strony. Wyczuł związek emocjonalny Dufrisa z Mirandą i zrobiło mu się go jeszcze bardziej szkoda. Norman wpadł do domu jak oparzony więc odkrył być może śmierć ojca lub jeszcze co gorszego, jeśli to w ogóle było możliwe. Przez chwilę zastanawiał się czy znajdą w nim sojusznika, czy mu zaufać i podzielić się wiedzą, lecz zepchnął te myśli na dalszy tor, zatrzaskując je gdzieś daleko i skupiając się na ratowaniu życia Mirandy. Każda chwila działała na niekorzyść dziewczyny jeśli rana nie zostanie uszczelniona. Walker podjął ryzyko rozstania przy rannej. Lucy również. Czemu reszta, zamiast uciekać jak to apelował wcześniej, została? Nie chciał roztrząsać. Nie było na to czasu.

Samantha krzyknęła gdy drzwi otworzyły się nagle, ale nikt chyba nie zwrócił na to większej uwagi. Po za tym pan Drufis wydawał się mocno przejęty stanem leżącej na stole kobiety i oferował jakieś, przynajmniej na razie sensowne rozwiązanie koszmarnej sytuacji, w której się znaleźli.

- Lucy powiedziała, że potrafi tymczasowo zatamować krwawienie - powiedziała kładąc mężczyźnie rękę na ramieniu - niech jej pan pozwoli działać. Po za tym James też się na tym nieco zna, a pan? Jeśli nie, to może lepiej pan niech przekona lekarza? W końcu jako miejscowego łatwiej pana posłucha. Sam pan widział i słyszał jak nas traktują.

Dyskusja toczyła się dalej.

- Wolałabym jej nie ruszać. To może ją zabić - powiedziała Lucy zajmując się opatrywaniem rannej wraz z Jamesem. - Kula jest w ciele. Bez narzędzi chirurgicznych jej nie wyjmę. Nawet z nimi tego nie zrobię.

Walker w końcu nie wytrzymał.

- Biegnij pan przed nami do tego medyka, bo nam nikt tu nie ufa! - odkrzyknął Walker upaprany we krwi kończąc zakładać opatrunek. - Jak chcesz nam pomóc. W zasadzie jej. - mruknął pod nosem. - po czym dodał dużo głośniej. - Bo jak zaraz tej rany się nie uszczelni to ona się udusi od odmy. Spotkamy się u tego Reda za moment. W ostateczności, bez Fishermana jak go pan nie złapiesz, to pożyczymy sobie ciężarówkę tego Reda.

Wzrok rannej mętniał. Bandaże przesiąkały krwią. Walker skupiał się tylko na jednym. Na Mirandzie. Jak przez mgłę, z bardzo daleka dobiegały go stłumione głosy obecnych w kuchni, którzy nadal debatowali co robić. To chyba nadal Norman Dufris upierał się pokrzykując, że Walker ma biec po lekarza. Obrócił głowę.

- Pójdę razem z panem - usłyszał Sam jak mówiła do miejscowego - skoro tak nam pan nie ufa. Po drodze wstąpię do szkoły po obraz. - Powiedziała, na co Walker odetchnął z ulgą i skierowała się do wyjścia.

- Jak to było? Rusz że się człowieku? - Dodała jeszcze tonem idealnie naśladującym ton Drufisa i spoglądając na niego z niecierpliwością.

James uśmiechnął się do swoich czarnych myśli słysząc słowa tancerki, która potrafiła w tak ekstremalnej sytuacji nie dosyć, że zachować zimną krew to jeszcze nie tracić bezcennego poczucia humoru. Może ugłaska tym tego niedowiarka, pomyślał.

Miejscowy wraz Samanthą opuścili dom.



* * *




Kiedy Miranda była gotowa do trasportu James włożył do jej ust tableki przeciwbólowe oraz dał popić laudanum.

- To ci trochę ulży w cierpieniu. - powiedział odgarniając kosmyki włosów z jej twarzy. - Nie pozwolę ci umrzeć... - szepnął. - I przepraszam...

Potem był już gotowy do przeniesienia dziewczyny razem z Solomonem ze stołu na prowizoryczne nosze zrobione z drzwi zdjętych przez Colthursta z kuchennych zawiasów.

- Lucy, zbierz wszystkie medykamenty jakie zostały. - powiedział do kuzynki Adriana. - Raczej na pewno nam jeszcze się przydadzą.

- Dobrze. Już to robie. Zabezpieczcie notatki przed wodą. - odrzekła.



* * *




Po spakowaniu lekarstw i papierów kolumna składająca się z Solomona i Jamesa niosących na drzwiach Mirandę, oraz Luy i Judith obok których biegł Łobuz niespokojnie obserwując swoją panią, znalazła się pod drzwiami wieśniaka Reda. Zaczynało się wypogadzać.

Odciśnięte w błocie koleiny prowadziły za dom miejscowego. Walker był gotów udać się tam by zobaczyć czy ciężarówka jest obecna, kiedy jednak po kolejnym wezwaniu, drzwi otworzyły się. Weszli do środka.

Judith nie ufała Redowi. Solomon dopytywał się o możliwosci opuszczenia wioski autem.

James po ułożeniu rannej z niecierpliwoscią oczekiwał powrotu tych, co mieli przyprowadzić lekarza. Szkoła sąsiadowała z domem nuczycielki, po drodze do Fishermana, który mieszkał u szczytu zatoki. W połowie ulicy głównej, która zaczynała się zajazdem, a kończyła domem Winterspoonów. Walker wiedział, że jeśli nie pojawią się za kilkanaście minut znaczyć to miało, że co się stało. Złego. I trzeba będzie podjąć wspólną decyzję co dalej. Póki co zostawało czekać rozwój wydarzeń u boku Mirandy.

Dopiero teraz mógł spojrzeć ze wstrętem na krew, którą miał na swoich dłoniach...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 17-09-2011 o 20:47.
Campo Viejo jest offline