Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-09-2011, 21:35   #129
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Miranda była ranna. Przez niego, przez nich wszystkich. Przez przyjezdnych i przez miejscowych. Przez wszystkie błędne decyzje. Jednak przede wszystkich przez niego, gdyż to on był winny i powinien przyjąć odpowiedzialność za swe czyny. Zgodził się na plan, uwierzy w to, iż Miranda jest w stanie przemówić pozostałym do rozsądku. Zmęczona i obolała kobieta! Na przeciwko zaś grupa szaleńców... Jakim był głupcem, to on teraz powinien leżeć z kulą w piersi. Dlaczego pozwolił by to ona pokutowała za niego? Z przerażeniem obserwował jak Walker zabiera się za ratowanie jej życia. Odwrócił wzrok, widział masę takich zabiegów, ale temu nie mógł się przyglądać. Jego dłoń zawędrowała do torby i natychmiast natrafiła na prawie pełną butelkę z trunkiem, którą pożyczył z tawerny. Oczy zaszkliły mu się, zbyt wiele cierpieli teraz ludzie, którzy na to nie zasługiwali. Judith, Sam, Miranda. Dłoń zacisnęła się na butelce, lecz po chwili nacisk na nią zelżał. W końcu puścił, to nie był odpowiedni moment na przytępianie swoich zmysłów. Czuł jednak, że traci nad sobą kontrolę z każdą kroplą krwi, która lądowała na podłodze. Na szczęście byli tacy, którzy zachowali spokój. Lucy i Walker wiedzieli co robić. Pogrążony we własnym świecie początkowo nawet nie zauważył wejścia Duffrisa póki ten nie zaczął robić nie potrzebnego zamieszania.

- Czy Pani jest głucha? - rzucił do Lucy, gdy ta nie była pewna co do przenosin rannej - Oni tu zaraz wrócą. A wtedy Miranda na pewno nie przeżyje... Musimy ją przenieść. Jak najszybciej. Doktor Fisherman powinien sobie poradzić. Walker, idzie pan? Do diabła, ludzie... Jak w ogóle do tego... - urwał w połowie, zapewne chciał powiedzieć dużo więcej, jednak powstrzymał swój gniew. Obwiniał ich, ale Solomon bynajmniej jego też nie uważał za świętoszka.

- Może użyjmy drzwi jako noszy? - Odezwała się nagle Sam proponując całkiem rozważne rozwiązanie - Widziałam to w jednej sztuce. I naprawdę nie jestem pewna czy James jest teraz odpowiednią osobą do odsyłania. Może więc ja pójdę? - Złapała swój płaszcz i torebkę. - To gdzie mieszka ten lekarz? - spytała szybko zapinając guziki.

- No właśnie dlatego pójdzie pan Walker - oponował Duffris - Proszę zostać. Ja też potrafię zakładać opatrunek. I nie zamierzam zostawić państwa już na ani sekundę dłużej. Zostawiacie państwo za sobą w Bass ciągły ślad krwi. Panie Colthrust, zdejmie pan drzwi z zawiasów? Na Boga... ruszcie żeż się ludzie! - Solomon zmierzył go wzrokiem, lecz nic nie odpowiedział. W tej chwili liczyło się ludzkie życie, przepychanki i kłótnie musiały zejść na drugi plan.

Nie dało się jednak ukryć, iż nie podoba mu się to rozwiązanie. Nie chciał zostawiać Samanthy z Duffrisem, nawet jeśli należał on w tej chwili do jednych z nielicznych ludzi z Bass Harbor, których mógł obdarzyć chociaż ułamkiem zaufania. Utkwił swój wzrok w Sam. Płomienne spojrzenie mówiło, czy może nawet wrzeszczało - NIE! Niemy krzyk nie uszedł jej uwadze. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się dziwnie... uspokajająco. Wiedział co mu w ten sposób przekazuje. Da sobie radę. Chciał w to wierzyć, była silną kobietą, lecz przecież nie mogła mieć wpływu na wszystkie wydarzenia. Co jeśli natkną się na kogoś jeszcze? Albo Norman nagle zmieni strony? Zerknął na niego gniewnie. Lepiej by nic takiego się nie stało, bo wtedy będzie musiał zainterweniować. Oby jednak Samanthcie się udało.

Chwilę później zabrał się już za drzwi, wybrał te z sypialni Mirandy, były lżejsze niż wejściowe, a przy tym ich usunięcie nie musiało się wiązać z zaproszeniem szaleńców do plądrowania domostwa. Sam zdążyła już wyjść, ale Duffris wciąż nie był przekonany. Miotał się, chciał zostać, nie podobało mu się to rozwiązanie. Jednak każda chwila zwłoki mogła ich kosztować życie Mirandy i w końcu się poddał.

- Zgoda - rzekł i wychodząc - Na twoją odpowiedzialność Walker...

***

Zmierzali ku domowi Reda z ranną na prowizorycznych noszach. Pogoda była znośna choć silny wiatr sprawiał, iż musieli poruszać się ostrożniej by jakiś niezgrabny ruch nie spowodował jej upadku. Na szczęście nie było to daleko, niestety był jednak inny problem. Gospodarz wcale nie kwapił się do otwarcia drzwi, dopiero kilka krzyków o stanie Mirandy przemówiło mu do rozsądku. Był przerażony i raczej mało skory do pomocy. Jąkał się, dukał, mówił dziwnym akcentem. Przynajmniej mieli jednak dach nad głową i być może jakieś procentowe szanse na uratowanie kobiety. Czekali na doktora. Solomon postanowił jednak, iż coś zrobi. Nie mógł się przydać by samej pomocy rannej, ale znał się nieco na samochodach.

- Obserwujcie drogę - rzekł - Zaraz wrócę.

Następnie wyszedł na zewnątrz, chciał sprawdzić co z ciężarówką, w jakim jest stanie. Jeżeli opona była przebita, drzwi ledwo się trzymały lub cokolwiek innego, to chciał to wiedzieć już teraz. Zanim będą musieli przygotować swój plan ucieczki.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline