Wparował do opustoszałego zajazdu z energią tarana, za sobą wpuszczając strzępy mgły i, jak się po chwili okazało, mocarnego krasnoluda, który zresztą zaraz pomaszerował tam, gdzie i wszystkich innych wcięło. Szczęśliwie nie na długo. Zanim Spieler zupełnie wytracił impet, stadko gości, na poły uspokojone, a ma poły rozczarowane niezbyt efektownym rozstrzygnięciem problemu woźniców, przemieściło się z powrotem do głównej sali tak, że mógł czym prędzej wyłuskać z tłumku zafrasowanego gospodarza i zaatakować znienacka pytaniem: – Umiecie pisać?... Papier – polecił, nie przejmując się zanadto odpowiedzią. Zaraz jednak przerwał rozpoczynające się nieskoro poszukiwania. Wyciągnął z kieszeni wymięte obwieszczenie, przycisnął przedramieniem do szynkwasu i wygładził dłonią. – Piszcie tak: – Przyglądał się przez chwilę zabierającemu się bez przekonania za śniadanie Erichowi, dając swemu ogłupiałemu skrybie czas na względnie prawidłowe uchwycenie pióra. Potem podyktował, interpunkcją trzymając nieszczęśnika w ryzach jak bojowym werblem: – Ja przecinek Gustav przecinek nazwisko... wpiszcie... przecinek... z zajazdu Dyliżans i Konie... w naglącej potrzebie...przecinek... takoż przy niedyspozy... cyi wozaków to jest Gunnara i Hulza przecinek... w dobrej wierze użyczam... – zmarszczył brwi, zwalniając przed pierwszym prawdziwie redaktorskim wyzwaniem – landarę tudzież wałachy Zębatki pannie... pani godność? – Przechylił głowę w namiastce uprzejmości, łagodząc też trochę ton.
– Z jej ochroną... w przytomności świadka przecinek... – rozejrzał się szybko po towarzystwie, zatrzymując wzrok na Bretończyku – Phillipe... Od nowego wiersza: dnia... cyfrą... drugiego Pflugzeita dwunastego roku. Pod spodem: podpisano... Podpiszcie panie Gustav. Nie macie jakiego stempla?... Niech będzie.
Wyrwał skołowanemu gospodarzowi pismo spod pióra, posypał wilgotny inkaust pyłem z garści, zdmuchnął mu w nos i schował złożony wpół papier za pazuchę. – Wyrychtujcie sobie takie samo. Na wszelki wypadek.
Wyraźnie zadowolony, ale wciąż porażający tak z samego rana zdecydowaniem, rozparł się na ławie naprzeciw Gomrunda Ghartssona, czekając, aż krasnolud skończy z posiłkiem. Wtedy ruchem głowy zaproponował wyjście na powietrze.
Kiedy Erich rozpoczynał trudną batalię z dyliżansem, końmi i tym, co winno obie sprawy połączyć, Spieler stał już na posterunku przy płocie, w połowie mniej więcej podwórca. W profesjonalnej, nonszalancko groźnej, z lekka obelżywej pozie. – ...te parę błysków, byle dojechać na czas i bez... Następnym, mistrzu – rzucił głośniej z wyćwiczonym, absolutnie bezmyślnym przekonaniem w głosie do Bretończyka, który zupełnie niegodnie tachał wbrew ogólnej tendencji bagaż w stronę powozu.
Na widok wytaczającego się z zajazdu Gunnara, znów zwrócił się do Płomiennego Łba: – Tych zdechlaków też chętnie bym zostawił. Jak już wyszykują pudło, na nic więcej się nie przydadzą, a miejsca mało. Pospieszcie się, panie Druzd, z tym sikaniem. - Hultz i ten drugi łapserdak jadą… w końcu to ich robota i ich dyliżans. Nie ma co chłopakom robić pod górę. – Ghartsson poklepał go po plecach i dodał: – No to w drogę, już nadto czasu zmitrężyliśmy.
Spieler wzruszył ramionami. - Nie ja będę wybijał dupsko na dachu. – Popatrzył znacząco na wychodzące właśnie z zajazdu kobiety. – Mam nadzieję.
Lady powitał ledwie płytkim skinieniem, ale zarzuciwszy na ramię swoje manele, uprzejmie podprowadził do pojazdu, gdzie nawet otworzył drzwiczki i zaoferował pomocną dłoń. Zresztą młodszej z jej służek także, a nawet obie, choć drugą niejako z zaskoczenia i bardziej poufale.
Ostatnio edytowane przez Betterman : 19-09-2011 o 17:10.
|