Yildirim powiódł wzrokiem po ścianach, które będzie mu dane oglądać co dzień przez najbliższe — jak długo właściwie? Nawet tego nie wiedział. Więcej pokory, rzekł sobie. Oto, wyznaczony czterema ścianami, zakres jego obowiązków, przestrzeń odpowiedzialności i znoju. Jak również — akademicka przeszłość nie pozwalała o tym Yildirimowi zapomnieć — miejsce, które będzie świadkiem relacji mentorskiej — oby udało mu się godnie wytrwać w swych nowych obowiązkach.
— Czy jest tu ktoś? — jego głos, jakby zmieniony (a może to tylko akustyka pomieszczenia, ten wszechokalający metal, zastanawiał się) rozdarł panującą ciszę. Nikt nie odpowiedział.
Ale ambulatorium to przede wszystkim miejsce, w którym podtrzymuje się Bożą iskrę życia przed zakusami sił infernalnych, czy po prostu — przed nieszczęśliwymi wypadkami. To przede wszystkim takie zadanie stoi teraz przed doktorem Sørenem Yildirimem, najchwalebniejsze i rozdarte największą odpowiedzialnością. Nie pozwolić zaprzepaścić tego, co podarował Najwyższy.
Rozejrzał się dookoła, po wyspecjalizowanej aparaturze i lekarskich utensyliach, tu, w świątyni życia i harmonii (lubił w myślach nazywać tak swoje miejsce pracy). Wzniósł oczy ku górze. Panie, dopomóż mi. Położył dłoń na chłodnym panelu sterowania laserowego ramienia chirurgicznego. Oby ani razu nie było potrzebne.
Otrząsając się z improduktywnej refleksji (teraz będzie musiał nauczyć się jej wyzbyć i na powrót przywdziać profesjonalny pragmatyzm załogi statki kosmicznego), Yildirim podszedł do interkomu. Nie będzie przecież samemu spisywał inwentarza, nie znając swoich podwładnych.
— Tu dr Yildirim: cały personel natychmiast zgłosi się do ambulatorium. Powtarzam: personel medyczny proszony do ambulatorium. Bez odbioru.
Pozostawało poczekać. Yildirim zabrał się za eksplorowanie interfejsu niewidzianych nigdy aparatur do mikrochirurgii cybernetycznej. |