Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-09-2011, 23:08   #27
aveArivald
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
- Nie możemy tutaj nocować... Trzeba zwiewać stąd jak najdalej. Król przegrał wojnę i... - Bizon umilkł nagle skarcony wzrokiem kapłanki - To znaczy... Skąd w ogóle znaleźliście się na cmentarzu w środku nocy? I skąd te biedne dzieciaki z wami?

- To dosyć... nieprawdopodobna historia... - sapnął zmęczony Arivald. Za dużo miał już wrażeń jak na jeden dzień. Nie interesował się polityką więc wieść o przegranej wojnie nie zrobiła na nim większego wrażenia.
- Nie mam talentu do opowiadania - kontynuował - może Anne wam wszystko streści. W każdym razie skoro nie możemy tu nocować, pozwól, że pomogę w obraniu bezpieczniejszej trasy.

- Niech będzie... będzie jeszcze czas na opowieści... i inne tam.. - mruknął Bizon spoglądając kątem oka na Ulmenethę. Kapłanka jednak nie zwracała uwagi. Zajęła się opieką nad śpiącą w wozie królową... której nikt nie rozpoznał w tym odzieniu. Druga kobieta również ułożywszy się na wozie koło mamroczącego przez sen wojownika zasnęła zwinięta w kłębek.

Dalej jechali już w ciszy. Tylko Arivald co jakiś czas dawał Bizonowi wskazówki dotyczące trasy. Poza tym siedział na przedzie z wielką uwagą i czujnością starając się przeniknąć ciemność mijanych po drodze zarośli. Po około trzech godzin jazdy, zjechali z głównego traktu i na małej polance w pobliżu rozwidlenia traktu, zrobili postój. W końcu mieli chwilę, by w spokoju ze sobą porozmawiać.

Arivald zeskoczył z wozu i powoli podszedł pod najbliższe drzewo. Po załatwieniu potrzeby wrócił i żując jakąś czerwoną łodygę zagaił do Bizona.

- Myślę, że trzeba teraz kierować się w stronę jakiegoś miasteczka albo wsi. Ktoś musi zająć się dzieciakami - myśliwy chciał jak najszybciej pozbyć się balastu jakim była dziewczynka i dwóch bliźniaków. Tylko ze względu na nich jeszcze towarzyszył gromadce uciekinierów.

- Zapomnij bracie... - Bizon na chwilę zamilkł spoglądając w stronę kapłanki. Potem jednak westchnął i powiedział - Król został zdradzony i zamordowany na polu walki. Drenajczycy wybici w pień. A to oznacza, że musimy nawiewać, inaczej ludzie Kebry nas wszystkich wytłuką. Poza tym... - przez chwilę ponownie zbierał myśli - Na wozie jedzie z nami królowa... Musimy wywieźć ją bezpiecznie z kraju. Ją i nienarodzone dziecko Ezkathona. Jeśli wpadną w ręce Ventryjczyków zostaniemy bez władcy. A to już tylko krok do przejęcia władzy przez Kebrę. To jednak nie jest wszystko. Posłuchaj mnie dobrze Wiewiórze. Ulmenetha zna pewną przepowiednię.... I choć może zabrzmi to jak słowa szaleńca, to ja ręczę za tę kapłankę. Musimy ocalić to nienarodzone dziecko inaczej świat opanuje rasa, która... cholera, nie jestem gawędziarzem i pewnie ona wyjaśniłaby to lepiej... - zająknął się na trochę, ale zaraz kontynuował, jakby obawiał się, że nie zdąży - na ziemię, przy pomocy magii Kalizkana, powrócą demony i ludzie staną się ich niewolnikami. I nie patrz na mnie tym wzrokiem! - Bizon splunął i żachnął się widząc niedowierzającą minę Arivalda - Muszę odnaleźć mój legion. Z tym wsparciem zdołam obronić królową i …. może świat. Jestem tu obcy, a ty znasz teren. Jeśli pomożesz mi odnaleźć moich towarzyszy broni, Drenaje ozłocą cię.

- Ja... znaczy się, że chcesz mnie wynająć jako przewodnika, zgadza się? -
zapytał trochę zdezorientowany myśliwy.

- No właśnie to próbuję okrętnie powiedzieć - Bizon podrapał się po głowie - Nie musisz wierzyć w przepowiednie... ale tak czy inaczej potrzebujemy twojej pomocy.

Wiewiór myślał intensywnie. Nie rozpaczał nad stratą króla, bo dla niego to i tak nie miało znaczenia. Myślał o propozycji Bizona. Pomimo tego, że wolał wędrować sam, to w normalnych okolicznościach bez wahania zgodziłby się na przeprowadzenie wędrowców przez dzicz. Za coś musiał w końcu żyć. Ale to nie były normalne okoliczności. W całą tą sprawę, były zamieszane moce, z którymi myśliwy nie chciał się zadawać. Magia, duchy, demony... Ale z drugiej strony, przeprowadzić władcę a później nie martwić się o pieniądze do końca życia?

- Zastanowię się - odparł w końcu po czym siadł koło Bizona - Tymczasem możemy ruszać dalej.

- Zgoda. Mam tylko prośbę. Zachowaj to o czym rozmawialiśmy na razie dla siebie. W porządku?

Myśliwy spojrzał podejrzliwie na towarzysza. Cóż, zleceniodawcy się nie odmawia, nawet najbardziej szalonemu. A już w szczególności temu bogatemu.
- W porządku - powiedział tylko i zamilkł.

W międzyczasie Michael odczepił i oporządził konie. Nie mógł przestać myśleć o tym co się wokół niego dzieje. To wszystko wydawało mu się czystą fikcją. Czuł się jak w chorym śnie o ratowaniu świata, lub koszmarze obrazującym mu jego makabryczną śmierć. Chciał wziąść się w garść, ale brakowało mu siły. Głównie psychicznej, której pokłady miał prawie zawsze pod ręką. Ale pora się ogarnąć.

Kiedy wóz ruszył, kapłan średnio zręcznym ruchem wdrapał się na przypisanego mu konia i dogonił stawkę. Zobaczył Bizona kierującego powozem i jadącego przy nim myśliwego.

- Witam współtowarzysza, Michael Kellhit, kapłan i uzdrowiciel - Zagadnął do ponurego mężczyzny.

Arivald obrzucił Michaela pogardliwym spojrzeniem po czym krótko i zwięźle odpowiedział:
- Witam.

- Chyba nie jest pan zbyt gadatliwy, ale skoro już tu razem jesteśmy, wypadało by się troszkę poznać. Jak cię zwą? - Odpowiedział sucho Michael.

- Cóż... wypadałoby... - wzdechnął Wiewiór - Jestem Arivald Quinnell. Myśliwy.

- Słyszałem, że spełniasz rolę przewodnika. Gdzie konkretnie jedziemy? W stronę wybrzeża? -
Skoro znał się on na pobliskich terenach, to może znał też jakieś skróty.

- Póki co jedziemy jak najdalej od Usy, sam widziałeś co stało się z całym miastem - powiedział ostrożnie Arivald, wyciągając przed siebie nogi - I pomyśleć, że to wszystko przez magów i ludzi twojego fachu... - dodał po chwili ponurym głosem. Nie chciał zrażać do siebie nowo poznanego towarzysza, ale nie zamierzał też udawać, że profesja Michaela jest mu obojętna.

Kapłan obruszył się nieco, lecz nie poczuł się dotknięty. Może nie wyglądał tak miło i przyjaźnie jak inni kapłani, ale uważał się za bardzo miłego. Niestety inni nie podzielali jego zdania w tej sprawie. Nie miał zamiaru mu wyjaśniać wszystkiego ze szczegółami, ale krótkie sprostowanie się należy.

- Jestem innym typem kapłana niż ci, którzy zwęglili to miasto i wymordowali Drenajów. Ja nie czcze Szemaka, czy innych lucyferów, ale źródło. Stwórcę wszechrzeczy. Mimo to nie jestem taki jak ci wszyscy kochający naturę i wszystkich ludzi, zniewieściali kapłani. Ja korzystam z mocy źródła, żeby spełniać własne cele. Używam go żeby sobię pomagać. Nie nadaje się do walki, ale mogę leczyć tych, którzy z tej walki wyszli niespełna sił - Mężczyzna zdyszał się trochę, ale może przynajmniej przyniosło to jakieś skutki.

- Taaa... - myśliwy przewrócił tylko oczami na skwitowanie przemowy Michaela. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej jeszcze mocniej naciągając na siebie płaszcz obszyty wilczym futrem.

- Już późno a ja na dziś mam dosyć wrażeń... - powiedział szczerze - I magii - dodał przywołując przed oczy wyobraźni, obrazy z piwnic sierocińca, których był jeszcze parę godzin temu. Podrapane palce i rana od kruczego dzioba na karku piekły go trochę, ale nie sprawiały wrażenia poważnych obrażeń. W każdym razie nie zamierzał prosić żadnego kapłana czy maga o pomoc.

Wóz miarowo toczył się przed siebie. Nikt już się nie odzywał. Jedynie sporadyczne parskanie koni, monotonny skrzyp wozu i chrapiący Fanrath zakłócały zalegającą wokół nich ciszę...

Powoli wjeżdżali traktem leśnym do ciemnego, gęstego boru...

* * *

Wszyscy podróżnicy z wielką ulgą przywitali kolejny dzień. Z samego świtu, przy niewielkim, górskim strumieniu szumiącym cicho w pobliżu głównego traktu, rozbili obóz. Wbrew stanowczym protestom Arivalda, Bizon w pojedynkę rozpalił ogień, po czym poirytowany myśliwy zniknął gdzieś w gęstwinie, w poszukiwaniu jakiejkolwiek zwierzyny.

Szedł przed siebie rześkim krokiem. Wczorajszy dzień dawał o sobie znać w postaci drobnych zadrapań i ran ale Wiewiór nie przejmował się nimi zbytnio. Ucieszony jak dziecko, które wróciło po wielu latach do swojego rodzinnego domu, przedzierał się przez kłujące krzaki tworzące gęste, leśne poszycie.
Powietrze tego ranka przesiąknięte było wilgocią i zapachem zbutwiałego drewna. Nad małymi leśnymi polanami unosiła się jeszcze mgła, a na wąskich pasmach trawy migotały srebrzyste krople rosy.

Wiewiór przystanął i spojrzał nad siebie, w niebo. Zamknął oczy. O tej porze roku, coraz mniej ptaków ostawało w koronach drzew. Stojąc pięć minut i nasłuchując, myśliwy rozpoznał odgłosy sowy, dzięcioła i pojedynczego jastrzębia szybującego gdzieś nieopodal. Ale tak na prawdę starał się wyłapać bardziej subtelne dźwięki. Łamiące się drobne gałęzie, szelest zeschłych liści, oddech. Cokolwiek co mogłoby go naprowadzić na trop jakiegoś większego zwierza.

Cierpliwość opłaciła się. W niewielkiej odległości od miejsca, w którym przystanął, w gęstwinie, usłyszał ciche pochrząkiwanie. Myśliwy uśmiechnął się sam do siebie, zadowolony z już niemal pewnej zdobyczy. Otwarł oczy i spojrzał w kierunku, z którego dochodziły dźwięki. Młody dzik. Warchlak.


- No mały, mam nadzieję, że w pobliżu nie ma twojej mamy - pomyślał Arivald nakładając już strzałę na cięciwę łuku - Wybacz ale jesteś mi potrzebny - po czym wystrzelił, bezbłędnie trafiając.

Mały padł jak uderzony młotem bojowym. Nie było to dla Wiewióra wielkie osiągnięcie ani nic czym mógłby się chwalić przed innymi myśliwymi, ale zima się zbliżała, a w lasach było coraz mniej zwierzyny. Teraz liczyła się każda okazja na upolowanie czegokolwiek, tym bardziej że miał grupkę ludzi do wykarmienia.

Wziął młodego warchlaka za nogi i bez zbędnych oględzin zarzucił go sobie na plecy.
- Pewnie już się niecierpliwią na twoje przybycie - rzekł ironicznie do zdobyczy przewieszonej przez ramię, po czym ruszył do obozu.
 
aveArivald jest offline