Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-09-2011, 22:34   #114
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


FLAT LINE

Jest takie uczucie, które każdy osadzony na GEHENNIE odczuwał wielokrotnie. Zarówno przed buntem, jak i w okresie, kiedy to więźniowie panowali nad częścią statku. Przebiegając przez zdewastowane korytarze Flat Line walczył z potworną falą tego uczucia, wiedząc, ze kiedy się jej podda, skończy jako karma dla kanibali.

Strach.

Musiał go przezwyciężyć, jeśli chciał przeżyć. Więc biegł. Biegł, jakby ... właściwie to demony były na jego tropie. A jeśli nawet nie one, to coś, co zmierzało w stronę utraty resztek człowieczeństwa szybciej, niż większość skazanych na statku – więzieniu.

Flat Line nie wybierał kierunku. Na to przyjdzie czas, kiedy już oddali się na bezpieczną odległość od swoich prześladowców.

Jednak nie dane mu było oddalić się za bardzo. Pokraki miały fenomenalny zmysł i chyba diabelnie czuły słuch. A może to zapach krwi. W każdym razie słyszał ich coraz bliżej. Boczny korytarz. Flat Line skręcił.




APACZ, TÖLGY, SPOOK

Cisza i ciemność zdawała się niepodzielnie panować nad tą częścią. Trójka więźniów zatrzymała się nasłuchując, ale poza charakterystycznymi dźwiękami GEHENNY – szumem z wentylacji, trzaskami kadłuba i podobnymi odgłosami – niczego nie słyszeli.
Jednak coś było nie tak. Wyczuwali to instynktownie, jak szczur trujący gaz w kanałach.
Włoski jeżyły się im na karkach.

A potem się zaczęło.

Niespodziewanie zalało ich jaskrawo-czerwone światło niewiadomego pochodzenia. W jego blasku, na oczach zszokowanych skazańców, ściany odzyskiwały dawną barwę, znikał kurz i rdza. Jakby ich oczy ... cofnęły się w czasie.

A potem usłyszeli wrzaski. Światła zaczęły migotać, szkło strzelało w snopach iskier, wycie narastało, raniło uszy bolesnym crescendo. Nie mieli siły tego słuchać. Zatykali uszy, zamykali oczy porażone nagłą zmianą oświetlenia i wrzeszczeli.
Ich umysły ... jakby opuściły ciała.

Widzieli cele. Tak, jakby znajdowali się w ich wnętrzu.
Stłoczeni ludzie walili w stalowe grodzie, wzywali pomocy, drapali paznokciami wrota. Czuli ich ból, kiedy płytka paznokci zahaczała o stal, zrywała się odsłaniając krwawiące mięso. Czuli ich ból, kiedy w przypływie bezrozumnej paniki niektórzy więźniowie próbowali przedrzeć się za pomocą własnych rąk przez stalowe grodzie.
Słyszeli wycia, modlitwy, szalone wrzaski.
A potem czuli upływ sił i czasu. Energia opuszczała ciała. Niektórzy próbowali przedłużać nieuniknione zjadając swoje kończyny. Inni popełniali samobójstwo. Prędzej, czy później wszyscy umierali. Po kilku dniach. Bez wody. Bez jedzenia. Uwięzieni w swoich celach.

Tylko nieliczni mieli szczęście i udało im się wydostać na zewnątrz. Ale kiedy już udało im się osiągnąć ten zdawałoby się nieosiągalny cel byli zbyt słabi i konali na korytarzu pomiędzy celami daremnie wzywając pomocy głosami niewiele głośniejszymi od szeptu.

Ten szept trwał. Uwięziony w stali. Uwięziony w przewodach wentylacyjnych. W szczątkach nadal zamkniętych w celach. Cała pieprzona sekcja szkieletów szeptała. Tysiące osadzonych. Nieskończone rzędy kodów. Niekończące się szapty!

* * *

Otworzyli oczy leżąc na korytarzu, gdzie dopadła ich wizja. W uszach nadal słyszeli szepty umarłych. Jękliwe, błagalne, nierozpoznawalne głosy zapomnianych dusz.

Ciała trójki skazańców zdrętwiały od niewygodnej pozycji i zimnych jak lód kratownic na podłodze. Spierzchnięte gardła rozpaczliwie domagały się wody. Oczy wyschły na wiór, pod powiekami czuli piasek czy też kawałki rdzy.

Wstawali powoli. Bardzo powoli, bo każdy gwałtowniejszy ruch powodował zawroty w głowie, powodował, że szepty zamieniały się we wrzaski, a przed oczami znów pojawiały się wykrzywione w obłędnym szaleństwie twarze konających w celach ludzi.

I wtedy usłyszeli kolejny dźwięk.

To była melodia. Ktoś grał na opuszczonym korytarzu, tuż obok nich. Na prostej harmonijce ustnej lub podobnym instrumencie.

Rozejrzeli się spanikowani i dostrzegli intruza. Siedział na korytarzu, z którego przyszli. Ciemny kształt na tle szarych, metalicznych ścian GEHENNY/ Kiedy zobaczył, że się poruszyli przerwał granie. Korytarz znów wypełniła cisza i szepty martwych.

- W końcu oprzytomnieliście – usłyszeli cichy głos nieznajomego. Chrapliwy i dość nieprzyjemny, jakby mówiący miał chore gardło. – To dobrze. Bo chyba potrzebujemy pomocy. Wy i my.




DOUBLE B

Po kilku minutach grzebania w panelu kontrolnym drzwi do Stacji Utylizacji Odpadów Organicznych stanęły otworem i trójka więźniów wkroczyła w ciemność.
Jeśli BB myślał, że na korytarzu cuchnie, to dopiero tutaj, w samym sercu SUOO cuchnęło, niczym w ...
Brakowało słów, by opisać smród, który wypełniał Stację. Gnijące resztki, rozkładające się mięso, fekalia i różne, trudne do zidentyfikowania resztki.

- Ostrożnie – polecił John niepotrzebnie i założył na twarz wyciągniętą niewiadomo skąd maskę tlenową.- Żadnego ognia.



Z tego, co potrafił się zorientować, teren Stacji był naprawdę spory. Większość maszyn jednak stała. Albo siadło zasilanie, albo STRAŻNIK uznał Sekcję 52 za zbędą do funkcjonowania GEHENNY.

Szli zawieszonymi nad kadziami kratownicami, stawiając ostrożnie kroki nad przepełnionymi cuchnącą masą odpadków zbiornikami. Kratownice nie wyglądały na zbyt solidne. Double B nie miał zamiaru, by jakaś z nich pękła pod jego ciężarem. To, co widział i wyczuwał w dole wystarczyło, by zapomniał o kąpieli. Setki kości wynurzające się z pokrytych brudną pianą kałuży cieczy. Zbiorniki wyglądały na naprawdę głębokie.



SUOO 52 przeszli bez niespodzianek, chociaż od natężenia gazu w pomieszczeniu Double B piekły oczy i zdawało mu się, że widzi jakieś kształty pływające w „wodzie”. Kto wie, może faktycznie coś żyło w zbiornikach z masą organiczną? BB nie miał zamiaru sprawdzać.

John doprowadził ich po jednej z kratownic do kolejnych drzwi. Przez chwilę oliwił stary, kołowy mechanizm, by w końcu otworzyć go z zaciętą miną, dając wcześniej znak Danterowi, by go ochraniał, kiedy drzwi się otworzą.

Jękliwy dźwięk przeszył ciszę GEHENNY metalicznym zawodzeniem. Double B zamarł. Nie miał wątpliwości, że nawet z naoliwionym mechanizmem drzwi zaalarmowały wszytsko i wszystkich, którzy kręcili się gdzieś w pobliżu.




KRISTI J. LENOX

Czekała do końca zmiany obserwując zaczyn dojrzewający w kadziach. Zawiesina zachowywała się już normalnie. Żadnych twarzy. Żadnych szeptów i głosów.

Kiedy pochylała się, by wciągnąć ostatnią sondę z próbką w górę, do badań, Krsiti poczuła nagle silny ból w okolicach lewej strony, na żebrach, a w chwilę potem jakieś oślepiające światło uderzające ją prosto w oczy, spowodowało, że wrzasnęła z bólu i strachu.

- Daj spokój – to był głos Gregora – Graf. Daj no jej spokój.

Otworzyła oczy i szybko zorientowała się, że leży wciśnięta w wolną przestrzeń pomiędzy panelem kontrolnym zbiornika numer 2, a boczną ścianą systemu filtrowania – wielkiego baniaka w jaskrawożółtym kolorze.

- Daj spokój, Graf – to był Gregor, który chwilę wcześniej tonął w zaczynie, cudem wyratowany przez pośpieszną interwencję Kristi. – Przestań!

- Nie wpierdalaj się, Gregor! – ryknął Graf Zero, ale odsunął się z latarką.

I wtedy Kristi zrozumiała, że musiała zasnąć, na czym przyłapał ją Graf Zero. Ból w żebrach był zapewne echem kopniaka sprzedanego jej przez nadzorcę. A światło – snopem latarki, który Graf skierował prosto na jej twarz.

Stali obok niej. Zmieszany Gregor, uciekający wzrokiem w bok i wściekły Graf Zero z poczerwieniałą twarzą.

- Słuchaj, suko – syknął, zapluwając sobie brodę. – Nie pozwolę ci spać na mojej zmianie, zrozumiałaś, kurwa.

- Przestań – do rozmowy wtrącił się ktoś trzeci.

Wysoki więzień z pobliźnioną surową twarzą, głową ogoloną na łyso, tak że tylko ciemny meszek określał linię włosów.

- Tatko Shorze – wydukał Graf Zero blednąc na widok gościa.

Kristi nie dziwiła mu się. Tatko Shorze był jednym z samego wierzchołka Gildii Zero. Człowiek – legenda. Numer 1956327. Wyrok z produkcję broni biologicznej i chemicznej podczas Wojen Kolonialnych. Były żołnierz. Dyplom doktora z kilku dziedzin. Jednostka równie genialna, co aspołeczna. Typowy, wręcz klasyczny przykład socjopaty ze skłonnościami psychopatycznymi.

- Ty jesteś Kristi. Ta nowa chemiczka Czarnych Panter.

Kristi, nadal nie do końca rozumiejąc sytuację, pokiwała głową.

- Porozmawiajmy.

- Uciekaj! – usłyszała szept w swojej głowie. – Uciekaj jak najdalej od tego człowieka

- Teraz – rzucił Tatko Shorze. – Chodź ze mną. A ty – spojrzał zimnymi, wyblakłymi oczami na Grafa Zero. – Ty przestań traktować swoich ludzi, jakby byli pierdolonymi niewolnikami. Rozumiesz. Ta kobieta ma dyplom naukowy. A ty byłeś zwykłym mechanikiem na utylizatorach śmieci, z tego co mi wiadomo. Więc traktuj ją z należytym szacunkiem, albo przyjdę i wrzucę cię do tego gówna, które masz pilnować. Jasne.

Graf Zero zbladł. Pokiwał głową unikając wzroku pozostałych ludzi.




ALAN MELLO

Alan Mello szedł korytarzem szukając okazji, by dać upust swojej wściekłości. Rozsadzającym go od środka gniewem. Czuł się poniżony. Czuł się, jak pieprzona bomba, która musi wybuchnąć.

Doskonale znał podstawy więziennego bluesa. Potrafił poruszać się po korytarzach, jak drapieżna ryba w wodzie dzikiej rzeki. Wyczuć innego drapieżnika. Wyczuć osoby, którym lepiej nie wchodzić w paradę i takie, które przynależą do gangów. Mello był, jak jeden z drapieżników. Potrafił wyczuć ofiarę.

Więzień, którego wybrał, napatoczył się przez przypadek. Zwyczajnie, nie zdążył w porę zejść z drogi Alanowi.

To był jego błąd. Ręka uzbrojona w kastet zrobiła swoje. Chudzielec w podniszczonym kombinezonie oberwał w mordę. Poleciał na ścianę i osunął się po niej z rozwaloną twarzą, spazmatycznie łapiąc oddech pokrwawionymi ustami. Ze złamanego nosa lała mu się gęsta krew.

Alan Mello uśmiechnął się z satysfakcją i ruszył w dalszą drogę. Cwel, któremu przefasonował gębę, nie wyglądał na nikogo ważnego, ani dzianego. Ale to, że popełnił jakąś pomyłkę zrozumiał, spoglądając na twarz jakiegoś członka G0. Twarz „inżynierka” spięła się, wykrzywił ją grymas strachu. Alan wiedział, co to oznacza. Właśnie ktoś za jego plecami prawdopodobnie wyjął gnata i miał zamiar władować mu kulkę w plecy.

Rzucił się nisko na podłogę słysząc za sobą huk wystrzału. Nie pomylił się. Kula przeleciała tuż nad nim. Miał wrażenie, że poczuł pęd powietrza nad ramieniem. Członek G0, którego twarz ostrzegła Mello miał kurewski niefart. Pocisk przeznaczony dla Alana trafił „inżynierka” w lewy bark, wyrywając w nim sporej wielkości dziurę.

Allan przetoczył się w bok i zobaczył strzelca. Jakiś ciemnoskóry fagas, z czapką na głowie, tatuażami Czarnych Panter i zaciętą gębą. Właśnie brał poprawkę, celując w Alana. W oczach Murzyna Mello widział wściekłość i żądzę mordu. Czyżby właśnie pokancerował kochanka tego czarnucha. Jeśli tak, musiał pokazać, że Alan Mello nie boi się smoluchów z pistoletem w garści.

Ocenił swoje szanse. Musiał przetrwać drugi strzał, ponieważ broń napastnika była dubeltem. Po drugim strzale mogły zdecydować noże i pięści. Takiej walki nie można było zostawić nierozstrzygniętej ale jeśli Mello popełni błąd, będzie mógł zatykać sobie korkiem nową dziurę w ciele.
 
Armiel jest offline