Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-09-2011, 22:05   #111
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Greg nadawał przez cały czas. Gadał o wszystkim, co tylko przyszło mu do głowy. Kristi była już o krok od tego żeby kazać mu się zamknąć, ale nie zrobiła tego. Greg wcześniej zwierzył się jej, że dotychczas zawsze pracował sam i jego jedynymi słuchaczami były roślinki. Lenox wiedziała jak to wyglądało. Na zonie, w swoim miejscu zamieszkania nie otwierało się gęby do każdego, bo można było za to drogo zapłacić, a jeśli nawet z kimś się rozmawiało to nie mówiło się wtedy o pierdołach. Tylko wspólna praca stwarzała złudne poczucie braterstwa i dawała okazję żeby pogadać bez zobowiązań, ale jeśli ktoś zasuwał sam to mógł, co najwyżej prowadzić konwersację we własnej głowie. To był wyniszczający proceder i Kristi dawno już go zarzuciła. Teraz będąc sama ze sobą Lenox potrafiła się wyłączyć i nie dyskutować w zaciszu umysłu, prawdę mówiąc to była jedna z ważniejszych umiejętności, którą tu nabyła.
Gregory gadał dalej, tym razem z błyskiem w oczach przekazując jej sensacyjne w jego mniemaniu informacje o Rainie. Kristi nie rozumiała jego ekscytacji w takich wypadkach jak ten zawsze zastanawiała się, czym ofiara sobie zasłużyła na taki los. Jeśli zadarła z niewłaściwymi ludźmi jej koniec był konsekwencją czynów. Niesprawiedliwy, ale zrozumiały. Jeśli natomiast załatwili ją, bo była w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze to taka kolej zdarzeń rodziła tylko jedno pytanie. Czy gdybym była tam, na jej miejscu to spotkałoby mnie to samo? Greg tego nie łapał, a powinien bo wyglądał na takiego, który mógł od napastników dziewczyny dostać dokładnie to samo, co ona.
Kristi przetarła dłonią w rękawiczce spocone czoło i zobaczyła świeżą krew. Wtedy Greg zaczął wrzeszczeć. Przeszedł na inny język chyba swój ojczysty, co było dziwne, bo Lenox zawsze myślała, że pochodził z terytoriów Zjednoczonych Kontynentów Amerykańskich.. Nie zdążyła uruchomić WKP żeby nagrać jego słowa i odtworzyć w tłumaczeniu, bo chłopak rzucił się do zaczynu. Ciecz była na tyle gęsta, że nie dałoby się w niej pływać, ale na tyle rzadka, że ciało Grega zaczęło się w niej zanurzać. Zaczyn wciągał go niczym ruchome piaski.
Kristi przez chwilę nie była w stanie się ruszyć. Rozejrzała się nerwowo w poszukiwaniu tego, co zobaczył Greg i co skłoniło go do skoku. Tyle, że tam nic nie było i kobieta musiała przyznać to, co wiedziała w zasadzie od początku. To jej widok tak zadziałał na chłopaka. Lenox rzuciła się do rury komunikacyjnej i wcisnęła przycisk zwalniający przyrząd. Trzy razy wykrzyknęła do otworu kod oznaczający wypadek i wróciła w pobliże kadzi.
Drabinka techniczna pozwalała zejść do krawędzi pojemnika, ale Greg był całkowicie poza zasięgiem jej rąk. Chłopak walczył z wciągającą go pulpą. Zobaczył Kristi, ale tym razem zachowywał się normalnie. Był przerażony, ale z całkiem zrozumiałych powodów. Lenox krzyknęła do niego żeby się nie szarpał, bo przyspieszy opadanie ciała w dół. Potem wróciła do panelu sterującego i zaczęła wklepywać nowe parametry ustawienia mieszadeł. Z tej pozycji widziała tylko fragment Grega i co chwila musiała się wychylać, aby sprawdzić czy przesuwała łopatki mieszadła we właściwe miejsce.

Skończyła zmianę położenia mieszadeł i powoli opuściła je do masy. Wychyliła się ponownie do przodu żeby sprawdzić czy były na tyle blisko Grega, by chłopak mógł je chwycić.

- Greg! Złap się mieszadła! No już! Chwytaj!

Wtedy usłyszała krzyki za sobą. Graf Zero biegł na pomoc razem z dwójką innych ludzi. Kristi podbiegła do przeszklonej szafki i szybko sprawdziła własne odbicie, nie chciała żeby ktokolwiek zareagował na jej widok tak jak Greg. Według jej oceny wyglądała normalnie, tak jak zwykle.

Gregowi udało się chwycić jedną dłonią mieszadła. Po chwili Graf Zero i dwójka ”techników” od zaczynów dobiegli do kadzi. Wspólnymi siłami wyciągnęli chłopaka na zewnątrz.

Graf był wkurzony. Po krótkim przesłuchaniu zabrał Grega do siebie, bo chłopak nałykał się breji. Reszta techników pobrała próbki masy i udała się sprawdzić w laboratorium jej stan. Kristi została sama na hali. Dopiero wtedy spostrzegła jak trzęsły jej się ręce. Zdjęła rękawiczki i wytarła dłonie w spodenki.

Kiedy uspokoiła bijące serce wróciła do pracy. I wtedy, po dłuższej chwili usłyszała jakiś głos.
- Kristi.....
Niewiele głośniejszy od szeptu.

Obróciła się wokół żeby zobaczyć, kto ją wołał myśląc, że to może któryś z szefów wysłał jej kogoś do pomocy, ale komora była pusta. Tylko ona i zaczyn. A głos dochodził właśnie od strony kadzi.

- Kristi....

Stanęła na schodkach prowadzących do platformy tuż przy kadzi i ostrożnie po nich weszła. Postawiła stopy na rampie jak najbliżej schodków i lekko pochyliła się do przodu żeby zajrzeć do kadzi. Zaczyn poruszał się, falował, układając się w twarz. To właśnie ta twarz do niej przemawiała.

- Kristi... Pomóż mi a ja pomogę tobie......

Cofnęła się gwałtownie a potem zbiegła z pomostu i wycofała się w stronę drzwi wyjściowych. W pomieszczeniu sanitarnym przetarła twarz szmatka nasączoną „Czyściochem”.

Po chwili wróciła do pracy. Nie miała wyjścia, musiała. Brak snu i leki zrobiły swoje. Obiecała sobie, że po tej zmianie porządnie się wyśpi i wypocznie. Nie wykluczała tez możliwości, że ktoś dosypał jej czegoś do żarcia lub picia. W końcu to Gehenna. Tutaj każdy gotów był zrobić dużo gorsze rzeczy. Stan Grega także mógł być wywołany środkami halucynogennymi. Doprowadziła do końca kolejny etap procesu stabilizacji zaczynu i skierowała się w stronę ambulatorium, aby pobrać sobie próbkę krwi i zbadać ją później na obecność toksyn.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 25-09-2011, 18:14   #112
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Pogoń trwała, byli tego pewni, chociaż na szczęście udało im się nie zetknąć z żadnym robotem. To, co ich napędzało to dźwięki roznoszące się bezlitośnie po korytarzach Gehenny. Zwiastun żelaznych jeźdźców uzbrojonych w karabiny i działka laserowe.

Co się stanie, jeśli Strażnik odważy się zaatakować tereny kontrolowane przez więźniów? Zginą, wszyscy. Bez wyjątku. Jedyna szansa, to przejęcie nad nim kontroli, nim to się stanie. Tylko pytanie- czy jest to możliwe? Strażnik to podobno najbardziej skomplikowana i niezawodna sztuczna inteligencja zaprogramowana w dziejach ludzkości, będzie się więc bronić, nawet Apacz zdawał sobie z tego sprawę. Będzie się bronić całym sobą, a przecież Gehenna to jego ciało. Co zrobią Ci wszyscy psychopaci, mordercy i cinkciarze kiedy cały statek zwróci się przeciwko nim? Indianin podejrzewał, że tak właśnie się stało, że nagłe włączenie silników było spowodowane podjęciem przez Strażnika jakiejś decyzji, której celem jest eksterminacja buntowników, a której kosztem może być zniszczenie całego statku... Może doszedł do wniosku, że lepiej jest dać się zniszczyć, niż ryzykować, że najgorsze pomioty ludzkie oraz istoty przybyłe tu po przejściu przez anomalię, zdołają dostać się na Terrę lub jedną z setek kolonii?
To byłaby nawet dobra informacja- koniec instynktownej wali o przetrwanie, o życie, które nie ma, i co najgorsze, nie będzie, miało nic do zaoferowania.

Dotarli do schodów, które od razu wydały się Apaczowi dobrym wyjściem. I tak będą musieli wejść na wyższe poziomy, jeśli chcą wrócić do Cyrku, lub choćby na tereny odzyskane, wybrał więc drogę pod górkę. Poza tym, schody spowolnią nieco maszyny. Niewiele, może nawet w ogóle, jednak trzeba było korzystać z każdej, nawet mało prawdopodobnej możliwości zwiększenia dystansu między nimi, a pościgiem.

Apacz nadal prowadził, co było najrozsądniejszym rozwiązaniem- Ruda ciągle nie była w pełni sobą, jeszcze przez kilka godzin będzie chodziła przymulona przez specyfik, którym uśpił ją Klawisz, Cygan zaś, ranny i nieco rozkojarzony (być może dostał jakieś środki z medpaka) mógł oś przeoczyć. Jakiś szczegół, choćby światełko celownika laserowego w głębi korytarza.

Dotarli na szczyt schodów i zrobili sobie małą przerwę na złapanie oddechu. Maszyn nie było już słychać, mogli więc uznać, że, Strażnika mają już z głowy. Apacz rozejrzał się dookoła- trzy korytarze, z czego tylko jeden wygląda porządnie, reszta jest pełna oznak bytności ludzi w tym miejscu, co napawało optymizmem. Ale tylko troszkę.

Cygan zaproponował, żeby iść jedynym porządnym korytarzem- tym, który wydawał się Indianinowi zbyt czysty. Nie oponował jednak, ponownie wyrwał się na zwiadowcę i udzielił pozostałym krótkich, acz treściwych wytycznych dotyczących ich zachowania.

Okazało się jednak, że korytarz jest najzwyczajniej w świecie zamknięty, i nikt nie posiadający odpowiednich uprawnień (dobry żart, no nie?) lub umiejętności i sprzętu, nie mógł się tędy przedostać. Jedyne, co mógłby zrobić Vincent to wbić nóż w panel i mieć nadzieję, że rękojeść jest faktycznie z czystej gumy i nie przewodzi prądu, co oczywiście nie dawało żadnej gwarancji, że drzwi się otworzą.

Jako kolejny zwiedzili korytarz nie wydający żadnych odgłosów. Chyba wszyscy mieli dość wrażeń jak na jeden dzień, a nie dotarli jeszcze na swoje terytorium, gdzie będą musieli przekonać Wielkiego s"Q"rwiela, że nie zabili pozostałych podczas powrotu z łupami i nie schowali ich gdzieś na pograniczu ziem odzyskanych, w celu ich późniejszego opchnięcia. Tutaj mogła przydać się rana Cygana- nikt z wyruszających na wyprawę nie miał broni palnej.
Teraz jednak mieli bardziej aktualne zmartwienia.

Jedne z dziesiątek rozmieszczonych po obu stronach korytarza drzwi były uchylone. Nawet, gdyby ktoś był w tych zamkniętych, nie usłyszałby ich, jednak jeśli ktoś jest w tej otwartej... Nie mogli ryzykować, nie mogli iść dalej, dopóki nie sprawdzą tego pomieszczenia. Takie są zasady przeżycia w metalicznej dżungli- nie narażać się niepotrzebnie, bo każda rana może być tą ostatnią.
Była tam maszyna, uszkodzona,skrząca jeszcze, ale co poza tym? Co, lub kto, spowodował jej uszkodzenie? I najważniejsze- czy znajdowało się ciągle przy swojej ofierze?
W dłoni Apacza pojawił się nóż, on sam zaś przykucnął i przylgnął do ściany przy drzwiach. Trącił je lekko, starając się nie robić przy tym hałasu.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 25-09-2011, 18:59   #113
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Filozofowi ulżyło kiedy goście opuścili wreszcie jego cele. Powinien być zadowolony. Jeśli dobrze pójdzie to ta dwójka sfinansuję mu całkowicie informację od hakera. Była jednak taka malutka, maciupeńka rzecz, która psuła cały obraz. Gregory wariował. Odpierdalało mu i to tak konkretnie. Halucynację stawały się coraz intensywniejsze. Ile mu czasu zostało zanim straci kompletnie kontrole? Dwie-trzy jednostki czasu? Może więcej. Musiał się pośpieszyć, albo znaleźć źródło jego obłędu. Co zrobi jak źródłem będzie on sam, a nie zewnętrzna siła?

Wyszedł na korytarz i nie omieszkał wypytać swoich ludzi o jego klientów. Pierwszy z nich Alan Melo okazał się być kawałem skurwysyna, mendą, którą należy albo wykorzystywać, albo eliminować. Drugi koleś był kimś w rodzaju ostatniego sprawiedliwego, pomagał innym. Tacy sojusznicy byli bardziej przewidywalni.

Kolejną rzeczą jaką należało zrobić było znalezienie JoJo. Gówniarz pętał się po sekcji bez konkretniejszego celu. Tak naprawdę szpiegował dla Crashera o czym wszyscy wiedzieli, więc też żadnych istotnych informacji nie miał szans wyciągnąć.

- Młody, wracaj do celi. Czekaj w środku. Możliwe, że podczas mojej nieobecności pojawi się koleś, który będzie chciał zapłacić fajkami. Masz się tym zająć. – rozkazał chłopakowi i wyciągnął od niego jednego papierosa. Następnie ruszył no spotkanie szefów. Nie mógł zawalić swojej szansy, zbyt długo na nią czekał. Zapalił szluga i zaczął rozkoszować się smakiem dymu.

Za wszelką cenę musiał zachować ostrość umysłu.
 
mataichi jest offline  
Stary 25-09-2011, 22:34   #114
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


FLAT LINE

Jest takie uczucie, które każdy osadzony na GEHENNIE odczuwał wielokrotnie. Zarówno przed buntem, jak i w okresie, kiedy to więźniowie panowali nad częścią statku. Przebiegając przez zdewastowane korytarze Flat Line walczył z potworną falą tego uczucia, wiedząc, ze kiedy się jej podda, skończy jako karma dla kanibali.

Strach.

Musiał go przezwyciężyć, jeśli chciał przeżyć. Więc biegł. Biegł, jakby ... właściwie to demony były na jego tropie. A jeśli nawet nie one, to coś, co zmierzało w stronę utraty resztek człowieczeństwa szybciej, niż większość skazanych na statku – więzieniu.

Flat Line nie wybierał kierunku. Na to przyjdzie czas, kiedy już oddali się na bezpieczną odległość od swoich prześladowców.

Jednak nie dane mu było oddalić się za bardzo. Pokraki miały fenomenalny zmysł i chyba diabelnie czuły słuch. A może to zapach krwi. W każdym razie słyszał ich coraz bliżej. Boczny korytarz. Flat Line skręcił.




APACZ, TÖLGY, SPOOK

Cisza i ciemność zdawała się niepodzielnie panować nad tą częścią. Trójka więźniów zatrzymała się nasłuchując, ale poza charakterystycznymi dźwiękami GEHENNY – szumem z wentylacji, trzaskami kadłuba i podobnymi odgłosami – niczego nie słyszeli.
Jednak coś było nie tak. Wyczuwali to instynktownie, jak szczur trujący gaz w kanałach.
Włoski jeżyły się im na karkach.

A potem się zaczęło.

Niespodziewanie zalało ich jaskrawo-czerwone światło niewiadomego pochodzenia. W jego blasku, na oczach zszokowanych skazańców, ściany odzyskiwały dawną barwę, znikał kurz i rdza. Jakby ich oczy ... cofnęły się w czasie.

A potem usłyszeli wrzaski. Światła zaczęły migotać, szkło strzelało w snopach iskier, wycie narastało, raniło uszy bolesnym crescendo. Nie mieli siły tego słuchać. Zatykali uszy, zamykali oczy porażone nagłą zmianą oświetlenia i wrzeszczeli.
Ich umysły ... jakby opuściły ciała.

Widzieli cele. Tak, jakby znajdowali się w ich wnętrzu.
Stłoczeni ludzie walili w stalowe grodzie, wzywali pomocy, drapali paznokciami wrota. Czuli ich ból, kiedy płytka paznokci zahaczała o stal, zrywała się odsłaniając krwawiące mięso. Czuli ich ból, kiedy w przypływie bezrozumnej paniki niektórzy więźniowie próbowali przedrzeć się za pomocą własnych rąk przez stalowe grodzie.
Słyszeli wycia, modlitwy, szalone wrzaski.
A potem czuli upływ sił i czasu. Energia opuszczała ciała. Niektórzy próbowali przedłużać nieuniknione zjadając swoje kończyny. Inni popełniali samobójstwo. Prędzej, czy później wszyscy umierali. Po kilku dniach. Bez wody. Bez jedzenia. Uwięzieni w swoich celach.

Tylko nieliczni mieli szczęście i udało im się wydostać na zewnątrz. Ale kiedy już udało im się osiągnąć ten zdawałoby się nieosiągalny cel byli zbyt słabi i konali na korytarzu pomiędzy celami daremnie wzywając pomocy głosami niewiele głośniejszymi od szeptu.

Ten szept trwał. Uwięziony w stali. Uwięziony w przewodach wentylacyjnych. W szczątkach nadal zamkniętych w celach. Cała pieprzona sekcja szkieletów szeptała. Tysiące osadzonych. Nieskończone rzędy kodów. Niekończące się szapty!

* * *

Otworzyli oczy leżąc na korytarzu, gdzie dopadła ich wizja. W uszach nadal słyszeli szepty umarłych. Jękliwe, błagalne, nierozpoznawalne głosy zapomnianych dusz.

Ciała trójki skazańców zdrętwiały od niewygodnej pozycji i zimnych jak lód kratownic na podłodze. Spierzchnięte gardła rozpaczliwie domagały się wody. Oczy wyschły na wiór, pod powiekami czuli piasek czy też kawałki rdzy.

Wstawali powoli. Bardzo powoli, bo każdy gwałtowniejszy ruch powodował zawroty w głowie, powodował, że szepty zamieniały się we wrzaski, a przed oczami znów pojawiały się wykrzywione w obłędnym szaleństwie twarze konających w celach ludzi.

I wtedy usłyszeli kolejny dźwięk.

To była melodia. Ktoś grał na opuszczonym korytarzu, tuż obok nich. Na prostej harmonijce ustnej lub podobnym instrumencie.

Rozejrzeli się spanikowani i dostrzegli intruza. Siedział na korytarzu, z którego przyszli. Ciemny kształt na tle szarych, metalicznych ścian GEHENNY/ Kiedy zobaczył, że się poruszyli przerwał granie. Korytarz znów wypełniła cisza i szepty martwych.

- W końcu oprzytomnieliście – usłyszeli cichy głos nieznajomego. Chrapliwy i dość nieprzyjemny, jakby mówiący miał chore gardło. – To dobrze. Bo chyba potrzebujemy pomocy. Wy i my.




DOUBLE B

Po kilku minutach grzebania w panelu kontrolnym drzwi do Stacji Utylizacji Odpadów Organicznych stanęły otworem i trójka więźniów wkroczyła w ciemność.
Jeśli BB myślał, że na korytarzu cuchnie, to dopiero tutaj, w samym sercu SUOO cuchnęło, niczym w ...
Brakowało słów, by opisać smród, który wypełniał Stację. Gnijące resztki, rozkładające się mięso, fekalia i różne, trudne do zidentyfikowania resztki.

- Ostrożnie – polecił John niepotrzebnie i założył na twarz wyciągniętą niewiadomo skąd maskę tlenową.- Żadnego ognia.



Z tego, co potrafił się zorientować, teren Stacji był naprawdę spory. Większość maszyn jednak stała. Albo siadło zasilanie, albo STRAŻNIK uznał Sekcję 52 za zbędą do funkcjonowania GEHENNY.

Szli zawieszonymi nad kadziami kratownicami, stawiając ostrożnie kroki nad przepełnionymi cuchnącą masą odpadków zbiornikami. Kratownice nie wyglądały na zbyt solidne. Double B nie miał zamiaru, by jakaś z nich pękła pod jego ciężarem. To, co widział i wyczuwał w dole wystarczyło, by zapomniał o kąpieli. Setki kości wynurzające się z pokrytych brudną pianą kałuży cieczy. Zbiorniki wyglądały na naprawdę głębokie.



SUOO 52 przeszli bez niespodzianek, chociaż od natężenia gazu w pomieszczeniu Double B piekły oczy i zdawało mu się, że widzi jakieś kształty pływające w „wodzie”. Kto wie, może faktycznie coś żyło w zbiornikach z masą organiczną? BB nie miał zamiaru sprawdzać.

John doprowadził ich po jednej z kratownic do kolejnych drzwi. Przez chwilę oliwił stary, kołowy mechanizm, by w końcu otworzyć go z zaciętą miną, dając wcześniej znak Danterowi, by go ochraniał, kiedy drzwi się otworzą.

Jękliwy dźwięk przeszył ciszę GEHENNY metalicznym zawodzeniem. Double B zamarł. Nie miał wątpliwości, że nawet z naoliwionym mechanizmem drzwi zaalarmowały wszytsko i wszystkich, którzy kręcili się gdzieś w pobliżu.




KRISTI J. LENOX

Czekała do końca zmiany obserwując zaczyn dojrzewający w kadziach. Zawiesina zachowywała się już normalnie. Żadnych twarzy. Żadnych szeptów i głosów.

Kiedy pochylała się, by wciągnąć ostatnią sondę z próbką w górę, do badań, Krsiti poczuła nagle silny ból w okolicach lewej strony, na żebrach, a w chwilę potem jakieś oślepiające światło uderzające ją prosto w oczy, spowodowało, że wrzasnęła z bólu i strachu.

- Daj spokój – to był głos Gregora – Graf. Daj no jej spokój.

Otworzyła oczy i szybko zorientowała się, że leży wciśnięta w wolną przestrzeń pomiędzy panelem kontrolnym zbiornika numer 2, a boczną ścianą systemu filtrowania – wielkiego baniaka w jaskrawożółtym kolorze.

- Daj spokój, Graf – to był Gregor, który chwilę wcześniej tonął w zaczynie, cudem wyratowany przez pośpieszną interwencję Kristi. – Przestań!

- Nie wpierdalaj się, Gregor! – ryknął Graf Zero, ale odsunął się z latarką.

I wtedy Kristi zrozumiała, że musiała zasnąć, na czym przyłapał ją Graf Zero. Ból w żebrach był zapewne echem kopniaka sprzedanego jej przez nadzorcę. A światło – snopem latarki, który Graf skierował prosto na jej twarz.

Stali obok niej. Zmieszany Gregor, uciekający wzrokiem w bok i wściekły Graf Zero z poczerwieniałą twarzą.

- Słuchaj, suko – syknął, zapluwając sobie brodę. – Nie pozwolę ci spać na mojej zmianie, zrozumiałaś, kurwa.

- Przestań – do rozmowy wtrącił się ktoś trzeci.

Wysoki więzień z pobliźnioną surową twarzą, głową ogoloną na łyso, tak że tylko ciemny meszek określał linię włosów.

- Tatko Shorze – wydukał Graf Zero blednąc na widok gościa.

Kristi nie dziwiła mu się. Tatko Shorze był jednym z samego wierzchołka Gildii Zero. Człowiek – legenda. Numer 1956327. Wyrok z produkcję broni biologicznej i chemicznej podczas Wojen Kolonialnych. Były żołnierz. Dyplom doktora z kilku dziedzin. Jednostka równie genialna, co aspołeczna. Typowy, wręcz klasyczny przykład socjopaty ze skłonnościami psychopatycznymi.

- Ty jesteś Kristi. Ta nowa chemiczka Czarnych Panter.

Kristi, nadal nie do końca rozumiejąc sytuację, pokiwała głową.

- Porozmawiajmy.

- Uciekaj! – usłyszała szept w swojej głowie. – Uciekaj jak najdalej od tego człowieka

- Teraz – rzucił Tatko Shorze. – Chodź ze mną. A ty – spojrzał zimnymi, wyblakłymi oczami na Grafa Zero. – Ty przestań traktować swoich ludzi, jakby byli pierdolonymi niewolnikami. Rozumiesz. Ta kobieta ma dyplom naukowy. A ty byłeś zwykłym mechanikiem na utylizatorach śmieci, z tego co mi wiadomo. Więc traktuj ją z należytym szacunkiem, albo przyjdę i wrzucę cię do tego gówna, które masz pilnować. Jasne.

Graf Zero zbladł. Pokiwał głową unikając wzroku pozostałych ludzi.




ALAN MELLO

Alan Mello szedł korytarzem szukając okazji, by dać upust swojej wściekłości. Rozsadzającym go od środka gniewem. Czuł się poniżony. Czuł się, jak pieprzona bomba, która musi wybuchnąć.

Doskonale znał podstawy więziennego bluesa. Potrafił poruszać się po korytarzach, jak drapieżna ryba w wodzie dzikiej rzeki. Wyczuć innego drapieżnika. Wyczuć osoby, którym lepiej nie wchodzić w paradę i takie, które przynależą do gangów. Mello był, jak jeden z drapieżników. Potrafił wyczuć ofiarę.

Więzień, którego wybrał, napatoczył się przez przypadek. Zwyczajnie, nie zdążył w porę zejść z drogi Alanowi.

To był jego błąd. Ręka uzbrojona w kastet zrobiła swoje. Chudzielec w podniszczonym kombinezonie oberwał w mordę. Poleciał na ścianę i osunął się po niej z rozwaloną twarzą, spazmatycznie łapiąc oddech pokrwawionymi ustami. Ze złamanego nosa lała mu się gęsta krew.

Alan Mello uśmiechnął się z satysfakcją i ruszył w dalszą drogę. Cwel, któremu przefasonował gębę, nie wyglądał na nikogo ważnego, ani dzianego. Ale to, że popełnił jakąś pomyłkę zrozumiał, spoglądając na twarz jakiegoś członka G0. Twarz „inżynierka” spięła się, wykrzywił ją grymas strachu. Alan wiedział, co to oznacza. Właśnie ktoś za jego plecami prawdopodobnie wyjął gnata i miał zamiar władować mu kulkę w plecy.

Rzucił się nisko na podłogę słysząc za sobą huk wystrzału. Nie pomylił się. Kula przeleciała tuż nad nim. Miał wrażenie, że poczuł pęd powietrza nad ramieniem. Członek G0, którego twarz ostrzegła Mello miał kurewski niefart. Pocisk przeznaczony dla Alana trafił „inżynierka” w lewy bark, wyrywając w nim sporej wielkości dziurę.

Allan przetoczył się w bok i zobaczył strzelca. Jakiś ciemnoskóry fagas, z czapką na głowie, tatuażami Czarnych Panter i zaciętą gębą. Właśnie brał poprawkę, celując w Alana. W oczach Murzyna Mello widział wściekłość i żądzę mordu. Czyżby właśnie pokancerował kochanka tego czarnucha. Jeśli tak, musiał pokazać, że Alan Mello nie boi się smoluchów z pistoletem w garści.

Ocenił swoje szanse. Musiał przetrwać drugi strzał, ponieważ broń napastnika była dubeltem. Po drugim strzale mogły zdecydować noże i pięści. Takiej walki nie można było zostawić nierozstrzygniętej ale jeśli Mello popełni błąd, będzie mógł zatykać sobie korkiem nową dziurę w ciele.
 
Armiel jest offline  
Stary 25-09-2011, 22:35   #115
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


FILOZOF


Wieści o nawiedzeniu dotarły do Filozofa w drodze do Crashera. Działania kogoś, na kogo więźniowie wołali Wieszcz przyzwały demona do jednej z kantyn na terytorium Ripperrsów. Demon odszedł, ale zabił sporo ludzi, co skrupulatnie zaraportowali członkowie Lwów, w tym niejaki Jakub Szkutnik, który wyszedł cało z nawiedzenia.
Najnowsze wieści od Rippersów głosiły jednak, że demon wrócił. Tym razem w celi tegoż Wieszcza. Sprawa intrygowała Filozofa, bo wszystko wydarzyło się zaledwie kilka sekcji od niego. Nie miał jednak czasu na nic więcej. Czekało go ważne spotkanie.

Szef sekcji był już gotów do drogi. Jako ochroniarze robił Kruszynka oraz dwóch innych „mięśniaków”. Filozof znał obu. Wiedział, że Crusher dokonał dobrego wyboru. Wołano na nich Mały i Chudy. Z przekory. Mały niewiele ustępował wzrostowi Crasherowi, a Chudy ważył więcej niż Kruszyna. Kiedy tak stali obok siebie we czwórkę: Crusher, Kruszyna, Mały i Chudy Filozof przyglądał się im z pewną niezdrową fascynacją. Cała czwórka, ustawiona jeden na drugim stworzyłaby drabinę wysoką przynajmniej na osiem i pół metra, a gdyby zważyć całą czwórkę to zapewne bez problemu przekraczali pół tony mięśni. Na widok takiej grupy nawet Hieny zesrałyby się w gacie rzadkim gównem. Oczywiście, przyjmując nielogiczne założenie, że Hieny noszą coś takiego jak gacie.
Crusher uśmiechnął się na widok Filozofa i ruszyli w drogę.


* * *


Na miejsce dotarli bez problemów.

Spotkanie zorganizowali ludzie z Czarnych Panter. Na ich terenie. Wygrali ostatnie zawody na arenie i to był ich przywilej. Plotki o tym, że ktoś pokroił zwycięskiego zawodnika, już oczywiście dawno temu dotarły do Filozofa.

Spotkanie zorganizowano w jednej ze stołówek, służącej jako klub Czarnych Panter. Filozof był tutaj pierwszy raz, bo jakoś nigdy nie miał interesów w tą stronę statku, ale musiał przyznać, że Nowy Marrakesz, – bo tak nazywali lokal czarni – robił wrażenie.
Nie wiedział skąd czarne Pantery zdobyły tyle wielobarwnych płócien, ale wisiały one prawie na każdej ścianie i zwisały z sufitów, niczym starożytne sztandary. Do tego zapach opium i ciężkie fajki wodne stojące obok wzorzystych siedzisk. Normalnie – egzotyka.

Filozof siedział obok Crushera i starał się nie rzucać w oczy. Przy potężnym Punisherze nie było to aż tak trudne. Obserwował szychy pobliskich piętnastu sekcji GEHENNY. Trzech Punisherów – Crushera, Lupo – którego Filozof znał z widzenia i trzeciego – niejakiego Mister Granata – ponurego więźnia o pokiereszowanej głowie i twarzy. Dwie ghotki z Córek Rzeźni – Czarną Wdowę i Madame Pejczyk. Dwie Czarne Pantery – gospodarza spotkania Shakę i szefa pobliskiej sekcji Mangustę – wysokiego, czarnego jak heban mieszańca zambo. Był jeden Deperados – Leppricon, wyglądający jak wytatuowana bila do kręgli. Dwóch Rippersów – Arlekin i Ślepiec, ten ostatni faktycznie bez oczu, podparty przez pomagiera. Dobrze poinformowani wiedzieli jednak, że Ślepiec wcale nie jest taki ślepy, jak by się wydawało. Anomalia obdarzyła go dziwaczną zdolnością widzenia ... nazwijmy to aur, pól ciepła wokół ludzi. Było dwóch szefów G0 – niejaki ZiZi i Profesor – obaj znani jako twarde skurwiele. Całości zgromadzenia dopełniali Alfredo Goonzaga – z gangu Makaroniarzy i niejaka Laleczka Voo-doo z małego gangu Manticor rządzącego – o dziwo – jedną z sekcji. Manticory przypominały nieco Desperado połączonych z Siostrzyczkami. Miały chyzia na punkcie dziar, skaryfikacji i samookaleczenia. Znane były praktyki odcinania niektórych kawałków ciał dal przyjemności. Filozof dyskretnie obserwował Laleczkę. Coś w jej zachowaniu mocno niepokoiło informatora. Patrząc na bladą, nieładną twarz kobiety, na blizny wycięte na drobnej, obnażonej piersi, na prawe przedramię poparzone jakby kwasem, czuł dziwny ucisk w żołądku. Kobieta chyba poczuła jego spojrzenie. Odwróciła się w jego stronę. Oczy miała zasłonięte goglami R-X – urządzeniem optycznym pozwalającym zmieniać rodzaje widzenia – od normalnego, po fale proto-X pokazujące wnętrze człowieka.
Kobieta uśmiechnęła się. Usta miała czarne, a zęby przypominały kły drapieżnika. Zostały spiłowane w trójkąty.

- Zacznijmy spotkanie – powiedział Shaka. – Mamy kilka ważnych kwestii do obgadania.

Laleczka uśmiechnęła się jeszcze bardziej. Na widok tego uśmiechu Filozof poczuł, jak pęcherz domaga się opróżnienia.




JAKUB SZKUTNIK

Szedł korytarzem za stawiającym długie kroki Wielkim Q. Pomalowany, jak klaun socjopata szedł tak szybko, że długi, przypominający szlafrok płaszcz, powiewał za nim, niczym peleryna.
Po drodze do waszej niewielkiej grupki dołączały się kolejne osoby. Każdy z więźniów niósł ze sobą jakąś broń. Jedna z twarzy wydała się Jakubowi znajoma. Po chwili rozpoznał ją. To był nagus, który wskoczył mu na plecy w kantynie, w której Wieszcz dokonał przywołania demona.

- Pastor – zaśmiał się szaleńczo Wielki Q na widok nowoprzybyłego. – W samą porę, mały kutafonie, będziesz mi potrzebny.




PASTOR / SZEKSPIR


Wielki Q mógł wiedzieć. Był kluczem do dalszych informacji. A informacje te były Pastorowi niezbędne. Musiał je mieć. I chociaż niespecjalnie przepadał za szefem Rippersów w tej sekcji, to jednak nie miał wyjścia.

Szczęście sprzyjało mu tym razem. Zobaczył Wielkiego Q w asyście kilkunastu uzbrojonych Rippersów idącego gdzieś szybkim krokiem. Tuż obok niego truchtał, próbując dotrzymać kroku szefowi Rippersów znajomy więzień, o którym Pastor zdążył już zapomnieć, bowiem wydawało mu się, że ten jak i pozostali zginął w kantynie, gdzie szaleństwo Wieszcza sprowadziło demona. Już miał zamiar coś powiedzieć, ale uprzedził go szaleńczo wykrzywiony Wielki Q.

- Pastor! W samą porę, mały kutafonie, będziesz mi potrzebny.




PASTOR / SZEKSPIR i JAKUB SZKUTNIK

Szli, czy też raczej pędzili korytarzami, a więźniowie odskakiwali w popłochu, by dać im przejście.

Pastor szybko zorientował się, gdzie idą i zaczął czuć narastającą panikę. Ostatnie, na co miał ochotę, to wracać do celi Wieszcza i stawiać czoła temu, co ... co się w niej zalęgło.

Jakub też z każdym krokiem wyczuwał coś w powietrzu. Coś obcego. Coś złowrogiego. Coś dobrze znanego. Nawoływało go. Wabiło. Szydziło z niego.

W wejściu do korytarza bloku coś się poruszyło. To był jakiś więzień. Pełzł do przodu. Widzieli połowę jego twarzy. Ociekała krwią. Skóra z policzka zwisała tuż nad progiem. Mężczyzna z trudem przepełznął przez gródź. Dwóch ludzi na znak Wielkiego Q ruszyło, by mu pomóc, ale nim pokonali połowę dystansu – pięć kroków – coś z gwałtowną siłą szarpnęło pełznącym i ten zniknął im z oczu.

- Kurwa – skwitował widowisko Wielki Q wyciągając długą, zakrzywioną maczetę. – Zajebiście.

W ostatnim słowie pojawiła się ... rządza. Chora, nieludzka, trudna do zrozumienia rządza.

Mimo, że tak różni od siebie Pastor i Jakub wiedzieli, że to, co czeka na tamtym korytarzu jest śmiertelnym zagrożeniem. Czuli, że Wielki Q podobnie jak reszta więźniów, nie będzie w stanie tego powstrzymać. Nie bronią. Nie ostrzami i pistoletami.

- Niech przyjdzie – obca myśl rozbrzmiała w głowach Jakuba i Pastora. – Niech mnie nakarmi. Zasłużył na to, nie powstrzymujcie go. Nie warto! To z wami dwoma chcę rozmawiać. Reszta jest tylko karmą! Niech mnie nakarmią!

Obcy głos był ledwie słyszalnym szeptem w myślach, ale im bliżej grodzi byli, tym wyraźniej go słyszeli.

Z korytarza, w którym zniknął wleczony przez niewidzialną siłę więzień, dało się słyszeć gwałtowny, przeraźliwy i zakończony paskudnym gulgotem krzyk.



JAMES “CHASE” THORN

Trzy sekcje dalej. Niezbyt daleko. Ale też nie na tyle blisko. Chase miał już dość chodzenia. Miał wrażenie, że niepotrzebnie kusi los. Ale nie miał specjalnie wyboru. Dyskretnie wywiedział się na temat drogi i opłacając strażników przy zewnętrznej grodzi wyszedł na ziemie niczyje.
Znów kroczył, niczym przyczajony drapieżnik. Powoli, ostrożnie, wiedząc, że błąd może kosztować go życie.
Korytarze pomiędzy sekcjami nigdy nie należały do najbezpieczniejszych.

To, że ma ogon, zorientował się w połowie drogi. Zachowywali się ostrożnie, ale skracali dystans. Początkowo mógł ich wziąć za wędrowców, takich jak on, którzy mieli zamiar załatwić coś w sąsiedniej sekcji. Ale Chase wolał nie opłacać kolejnych strażników grodzi, lecz pójść głównymi korytarzami i bocznymi łącznikami.

Usłyszał ich tuż za sobą, kiedy szedł typowym korytarzem technicznym.



Byli niedaleko i zachowywali się na tyle dyskretnie, że nie potrafił podać dokładnej ich liczby. Na pewno jednak obserwowali go od jakiegoś czasu i wiedzieli, czego można się było po nim spodziewać i jak sprawnie posługuje się bronią. No i ile jej ze sobą ma.

Samotny włóczęga między sekcjami. Potencjalnie łatwy łup. Konfrontacja była ryzykowna. Mógł zaryzykować stracie na swoich zasadach. Mógł skręcić gdzieś w bok, zgubić wrogów w bocznych sekcjach. Mógł przyspieszyć, by szybciej dotrzeć do celu. Wśród innych więźniów mógł czuć się nieco pewniej. Oczywiście niewiele pewniej. Cokolwiek nie zdecyduje, zawsze wybór obarczony będzie pewnym ryzykiem.




DOUBLE B i FLAT LINE

Piskliwy dźwięk z boku korytarza zaalarmował Flat Linea. Nie tylko jego. Za sobą usłyszał ryki, a w bocznym korytarzu ... pojawił się snop latarki. To byli ludzie.
I najwyraźniej go zobaczyli.

Huknął strzał.

Kula rozpłaszczyła się na rogu, za którym przezornie skrył się Flat Line.

Double B słyszał, jak huk odbija mu się echem pod czaszką.

- Coś się tam ruszyło! – Flat Line słyszał czyjś krzyk. Double B słysząc krzyczącego Dantera skrył się za róg. The Punishers zgasił latarkę. John przykucnął. W jego rękach pojawił się długi, zakrzywiony nóż.

Flat Line przywarł plecami do ściany. Strzał zaalarmował nie tylko jego. Słyszał ich. Biegli korytarzem prosto w jego stronę. Więcej niż dwóch. Tego był pewien. Słyszał ich żarłoczne posapywanie. Słyszał, jak kroki biegnących dudnią po blachach.
John też słyszał kroki. Podobnie Danter.

- Mamy towarzystwo – syknął niepotrzebnie.
 
Armiel jest offline  
Stary 28-09-2011, 12:27   #116
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
"Co tak jebie? Już myślałem, że na samym dole drabiny rozkładu jest gówno, które tutaj byłoby chyba na szczycie hierarchii. Obym tylko nie dostał jakiegoś choróbska. Jeszcze tego mi brakowało. Wystarczy, że się nie wysypiam. Te śliskie kratownice nie wyglądają na zbyt masywne. Najlepiej będę trzymał się z tyłu..."

***

Double B stawiał kroki powoli i spokojnie jakby stąpał po cienkim, kruchym lodzie. To co było pod kratownicami nie ułatwiało mu zadania. Ten smród sprawiał, że w ustach niemal czuł smak czegoś pośredniego pomiędzy... w sumie tego nie wiedział, ale było to okropne uczucie. Jedno z gorszych w jego życiu. To, że mają nie palić ognia wydało mu się zbędną informacją gdyż sam nie palił. Na Gehennie palenie uznawał za luksus dla ludzi zamożnych. To tak jakby na Ziemi podcierał się kasą - a tej nigdy zbyt wiele nie miał. Zawsze znalazł sprzęt zbyt drogi jak na jego kieszeń... Po chwili wspominek programista wrócił do tragicznej rzeczywistości i w ciszy szedł tuż za Carterem.

To co pływało w zbiornikach powodowało, że Double B piekły oczy. Co więcej zaczęło mu się wydawać, że coś tam się rusza. Czyżby tam istniało życie? Jak tak to określenie "gówniane" nabierało dla tych stworzeń iście boskiej wartości. W końcu John doprowadził ich do drzwi chronionych jakimś przestarzałym, kołowym mechanizmem. Ten nawet naoliwiony wydał z siebie przeraźliwy jęk. Double B przeszły po plecak ciarki. Informatyk był pewien, że połowa Gehenny usłyszała ten okropny dźwięk... Chciał uciekać, schować się gdzieś, poczekać aż wszyscy zaalarmowani fani ludzkiego mięsa przyjdą, zobaczą, że to nic i sobie pójdą. Jednak ani przewodnik ani Punisher nie zamierzali się chować a wyciągnęli broń. Zaraz miało zacząć się piekło...

***

Strzał poniósł się echem po odnodze korytarza niemal ogłuszając stojącego przy drzwiach Double B. Carter stał sporo przed nim właśnie ładując broń a John zwinnie jak polujący drapieżnik zakradł się do wylotu odnogi korytarza. Miał w rękach dziwny, zagięty nóż nieco przypominający uczonemu szpon jakiejś bestii. Programista słyszał jak ktoś biegł, słyszał zbliżające się monstra. Nie chciał aby ktokolwiek jeszcze zginął...

***

- John, kurwa. Mam w dupie jakim specjalistom jesteś. Nie narażaj się tak i daj najpierw im strzelić. Jak chcesz walcz, gdy nie będzie pocisków i pozostanie jeden Pokrak. Góra jeden... - wydyszał Double B widząc entuzjazm przewodnika.

Wtulony w koniec korytarza - tuż przy przejściu koło drzwi - informatyk spojrzał na nowego przybysza. Skąd on się tu, kurwa, wziął!? Nie wyglądał na mistrza siekiery strażackiej a tym bardziej snajpera więc dziwnym było spotkać taką osobę w tak niebezpiecznym miejscu. To pewnie długa historia... Jak będzie możliwość chętnie jej posłucha jak się z tego wydostaną.

- John daj najpierw strzelić Carterowi. Jak zostanie jeden możesz się wyżyć. Cofnij się trochę, proszę... - dukał zdenerwowany i wystraszony komputerowiec patrząc nerwowo na gotowych do walki ludzi.

Terrorysta niechętnie cofnął się stając przy przeciwnej ścianie do tej co Carter. Plan był prosty. Najpierw strzela Punisher a potem - jak zostanie góra jeden Pokrak - rzuca się na niego John. Oby tylko nie wyskoczyła ich cała masa, bo nie będą w stanie ich odeprzeć. Na samą myśl o śmierci z rąk tych mięsożerców informatyk aż się trząsł.

- Panie fanie spaghetti w sosie bolońskim... Jak chcesz strzelać podejdź no tam bliżej i w razie czego się wycofaj. Już są blisko... - rzekł cicho programista słysząc już tuż, tuż kroki.

Faktycznie. Były blisko. Nie dwóch. Nie trzech. Nawet nie czterech. Przynajmniej sześciu, może nawet siedmiu. Przygarbione, pokraczne stwory już tylko sylwetką przypominające ludzi. Wyczuwając zwierzynę, która prawie im się wymknęła tak blisko pierwszy z pokraków zawył dziko dostrzegając otworzony teren Stacji Utylizacji Odpadów Organicznych. Przez chwilę stał nieruchomo, czarny kształt na tle ciemnego korytarza, a potem z wyciem ruszył do przodu.

Członek gangu La Piovra zrównał się z Punisherem i oparł samopał o wystający ze ściany pręt zbrojeniowy. Informatykowi zdawało się, że przez chwilę mierzy lub zastanawia się nad tym ile zostało mu naboi. Carter podpuścił Pokraka kawałek a potem zwolnił cyngiel. Pewnie. Opanowanie. Przywódca kanibali zachwiał się, zakołysał, zrobił kilka chwiejnych kroków i ...szedł dalej. Reszta stada, bo przecież nie można ich było nazwać grupą, zawyła również i popędziła w ślad za liderem. Mściciel zaklął i strzelił ponownie. Masywny Pokrak poleciał w tył w końcu chyba martwy. Ale inne zbliżały się wymachując zaimprowizowaną bronią: włóczniami, siekierami, maczetami, rzeźniczymi hakami i pałkami nabijanymi kolcami. Carter już nie mierzył. Używał ciężkiej strzelby na potężne pociski, których w obrotowym magazynku mieściło się sześć, jak w starożytnym rewolwerze. Nowy też robiąc użytek z swego samopału oddał strzał i cofnął się pośpiesznie na tyły korytarza.

Double B okropnie piszczało w uszach, ale mimo to wstał i podszedł do wrót. Już chciał wyciągać komputer i podłączać się do mechanizmu, gdy zobaczył naoliwione niedawno koło. Pieprzone, starożytne koło będące pewnie powodem ich teraźniejszych zmartwień. Gdy informatyk podniósł wzrok na pole bitwy zobaczył, że strzały były morderczo skuteczne. Nawet po ciemku z tak małej odległości nie sposób było nie trafić. Obrywający przeciwnik walił się na ziemię z bolesnym wrzaskiem. Carter opróżnił magazynek. Flat Line wystrzelił z obu luf. John rzucał małymi nożami co było równie skuteczne jak strzały pozostałych. I wtedy wszyscy zorientowali się, że kiedy na nogach trzymało się jedynie trzech wrogów już nie atakowali. Uciekali w ciemne korytarze, byle dalej od broni palnej, pozostawiając wijących się w agonii kumpli na ziemi. Zapach prochu, krwi i gówna unosił się w powietrzu. Wszyscy byli prawie ogłuszeni od huku wystrzałów.

- Ostatni bębenek. - poinformował Carter przeładowując broń.

Tymczasem John ruszył w korytarz, gdzie wili się wrogowie. Ostrożnie, upewniając się, że przeciwnik nie zaatakuje dobijał jednego po drugim szybkim sztychem w gardziel, w oko lub w skroń. Pozostałej trójce wydawało się, że nożownik robiąc to doznaje sporej satysfakcji, graniczącej wręcz z przeżyciem seksualnym. Double B przełknął ślinę. Nigdy nie chciałby stać się kimś takim jak ten terrorysta. Działający bez uczuć, błyskawicznie, niemal instynktownie a przy tym cholernie skutecznie. Sam widok napawał lękiem.

Po opanowaniu się informatyk sprawdził czy Generator Szumów nadal działa. Nie mógł dopuścić aby STRAŻNIK wypuścił swoje zabawki na niemal pozbawioną amunicji czwórkę mężczyzn. Podchodząc do reszty zgarbiony, zmarniały uczony spojrzał na Flat Line'a.

- Jestem Double B. Programista Gildii Zero. Jak chcesz możesz iść dalej z nami. Udajemy się na tereny STRAŻNIKA i może być ciężko z powrotem. W sumie obawiam się czy nam się uda, ale jak nie to ZiZi rozpruje mi krocze... Idziesz z nami? - zapytał Ben.

Flat Line podniósł do góry jedną brew, gdy usłyszał ostatnią kwestię. Znowu ważył w głowie swoje opcje.

- Hmm, a daleko stąd do terenów Punishersów albo La Piovry? Muszą mi panowie wybaczyć niewiedzę, ale ostatnio poruszałem się dość... chaotycznie. - spojrzał na pokraka rozprutego z działa. - Tereny Strażnika? Mogę spytać co was tam ciągnie? Oprócz wizji rozprutych kroczy?

- Bardzo daleko mój drogi. Osobiście uważam, że jak nie masz trzech bonusowych żyć to sam tam nie dojdziesz. Na terenach STRAŻNIKA muszę coś zbadać. Chyba tyle możesz wiedzieć... - informatyk spojrzał na pozostałą dwójkę. - Ok. John prowadź dalej.

***

"Znowu walka. Znowu. Jak ja mam dożyć sędziwego wieku jak mi ostatnio nie udaje się dnia bez widoku walki odbyć? Dobrze, że tym razem chłopaki dali radę. Oby tylko dalej nie było zbyt wielu niespodzianek. Do tego ten nowy. Kurwa! Same zmartwienia..."
 
Lechu jest offline  
Stary 28-09-2011, 22:37   #117
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Lew jest potężnym drapieżnikiem. Dużą bestią, którą każde inne zwierzę unika.
Lew żyje w stadzie. Wygoniony poza stado, drapieżnik staje się ofiarą.
Tak jak teraz...
Śledzili go. Samotnego samca z dala od stada. Wędrowca uzbrojonego po zęby.
Starego lwa. Mello mógł nim pomiatać, ale to świadczyło o jego zbytniej pewności siebie.
I o tym, że Chase nie miał czasu go ubić. Bo powody ku temu, by się znalazły.
Ci tutaj też lekceważyli Thorna. Polowali na starego wyliniałego lwa. Tak im się zdawało.
Zapomnieli jednak, że skoro taki lew żył jeszcze, to nie bez powodu.
Ten lew miał ostre kły.

Chase mógł zignorować ogon, ale nie był to najlepszy wybór. Prędzej czy później będzie musiał wracać tą samą drogą, a wtedy mogłaby tu już na niego czekać pułapka.
Należało więc pozbyć się kłopotu, możliwie szybko i skutecznie. Póki miał przewagę wyboru miejsca na zasadzkę i przewagę zaskoczenia. Trzeba dać tym młodym gnojkom lekcję pokory.
Ostatnią w ich życiu lekcję.
Nie zadziera się ze starymi lwami.

Po chwili znalazł idealne miejsce na zasadzkę. Przygotował obrzyna, potężną spluwę pozwalającą wystrzelić dwa razy i zabójczą na bliskie odległości.

Nie zadziera się ze starymi lwami. Bo wtedy łatwo z łowcy, stać się zwierzyną.

Pierwszy mężczyzna wysunął się zza zakrętu. Ostrożny. Młody. Głupi.
Wybrał sobie złych kumpli. Wiadomo, że ci z przodu obrywając najczęściej.
Chase nie musiał celować. Nacisnął spust. Nastąpił huk i tors chłopaka rozerwało na strzępy. Nogi opadły do tyłu tryskając falą krwi. Korpus łukiem poleciał w drugą stronę.


W polu widzenia pozostała tylko spora plama krwi.
Jednego mniej...Chase chwytając za bardziej dalekonośny rewolwer ruszył truchtem przy ścianie. Na szczęście koledzy umarlaka jakoś nie kwapili się, by zaryzykować podejście bliżej. Thorn zwrócił na moment uwagę na korpus martwego mężczyzna. Murzyn, tatuowany... Czarna Pantera.
Że też tym dupkom znudził się handel prochami.

James wychylił nieco głowę zza zakrętu i kule świsnęły obok niego. Dranie mieli broń palną i byli dość liczni. Czterech... licząc wraz denatem.
W przeciwieństwie do pierwszego starsi i sprytniejsi. Umieli się kryć i nie zamierzali ryzykować.
James strzelił w kierunku najbliższego z nich. Kula minęła go jednak. A odpowiedzią na jego atak był ogień strzech spluw.
James wystrzelił ponownie i tym razem, czerep najbliższego napastnika rozpadł się na kawałeczki.
Rozległa się zaciekła salwa przekleństw i kul. Chase skulił się słysząc pociski rykoszetujące od metalu. Przypomniał mu się ból przebitej niedawno nogi. Nie miał nic przeciwko usunięciu permanentnie paru wrzodów ze statku, ale też i nie miał czasu na takie zabawy.
A taka bezowocna wymiana ognia kosztuje sporo amunicji.
Wystrzelił jeszcze raz ze swej spluwy i zaczął się wycofywać stąd. Miał zamiar skryć się , gdzieś w bocznych sekcjach. A jeśli oni zamierzali nadal go ścigać. Zamierzał przygotować na nich zasadzkę tam.
Tu już walka straciła swój sens. A łupy jakie mógłby zdobyć, nie warte były narażania życia i utraty cennej amunicji.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 29-09-2011 o 11:41. Powód: poprawki drobne
abishai jest offline  
Stary 28-09-2011, 23:01   #118
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Kristi zerknęła na swój WKP i aż oniemiała ze zgrozy. Według miernika czasu przespała prawie całą standardową jednostkę czasu, nic dziwnego, że Graf dostał białej gorączki. To prawie dwieście minut wedle starego sposobu naliczania czasu i rzeczywiście skoro była sama przy zaczynie coś mogłoby się nieźle spaprać podczas jej drzemki gdyby nie fakt, że masa była obecnie mocno ustabilizowana. Lenox wiedziała jednak, że kiedy jej szef był w takim stanie lepiej go nie denerwować i nie kłócić się z nim wytykając mu tym samym jego niewiedzę i afiszując się ze swoją wyższością. Obecność Tatko Shora była jej zupełnie nie na rękę. Wolałaby żeby Graf sobie ulżył i byłoby po sprawie. Teraz jednak Tatko zmieszał go z błotem i podważył autorytet Zero przy jego podwładnych. Kristi obawiała się, że jeśli pozostanie w pracy u Grafa to wkrótce może jej się „przydarzyć” tragiczny wypadek przy jednej z maszyn.

Zrezygnowana powlokła się za Tatko Shorem zastanawiając się czy nie spakować swojego marnego dobytku i nie spierdolić na stałe do Czarnych Panter, jeżeli przyjmą ją tam na miejsce chemika. Albo zaszyć się na stałe u Furii i przeczekać niedobry dla niej okres. Tylko, że na to cholera po prostu nie miała czasu.

Tatko prowadził kobietę niedaleko. Do dobrze jej znanego pomieszczenia, gdzie ludzie przebierali się po skończonej pracy.
- Fiut z niego, prawda - skwitował Tatko siadając na zdezelowanym krześle i wskazując ręką drugie miejsce dla Kristi. - Powiem szczerze i wprost, Kristi. Nie chcemy, byś pracowała jako chemiczka dla Czarnych Panter. Członkowie G0 nie powinni bratać się ze smoluchami. Tak będzie dla nas lepiej. Słyszałem, że imasz się różnych zajęć, by zarobić na utrzymanie. To świadczy o tobie bardzo, bardzo dobrze. Wystawia ci doskonałe świadectwo. Na co zbierasz?

Biochemiczka zdziwiła się. Zdziwiła i to niepomiernie. Nie przypuszczała, że ktoś taki jak Tako interesował się poczynaniami kogoś takiego jak ona.

- Jeszcze mnie nie przyjęli - wzruszyła ramionami próbując ukryć zaskoczenie, co do tematu rozmowy i syknęła z bólu, po czym lekko rozmasowała obolały bok - Powiadają, że kasa nie śmierdzi a w Gildii trudno o dodatkowy etat. – Próbowała się wytłumaczyć.
- Na co zbieram? – Dodała szybko - W zasadzie na dwie rzeczy. Leki i informacje.- Nie chciała okłamywać Shora, ale nie zamierzała też ujawnić zbyt wiele.

- Możesz pracować dla G0. Za większe stawki. Marnujesz się przy rzygach. Możesz robić lekarstwa, możesz robić stymulanty. Co ty na to, Kristi? Mogę ci mówić po imieniu?

”Uciekaj” - szept w jej głowie był teraz zrozumiały. Znała ten głos. Szukała jego właściciela. – „Uciekaj! Trzymaj się od niego z daleka!”

Kristi lekko zbladła słysząc w głowie głos. Poprzedni szept zignorowała tłumaczą go nagłym wybudzeniem ze snu, ale tego teraz już nie mogła zlekceważyć. Podejrzewała co mógł oznaczać ten głos w jej głowie i wiedziała jak zwykle kończyli na Gehennie ludzie którzy takie glosy słyszeli.

- Oczywiście, że wolałabym robić dla Gildii niż dla jakiś obcych – zapewniła - i tak, mów mi Kristi.

- To masz tą robotę. Znasz ZiZiego? Na pewno znasz. Za godzinę zamelduj się w jego kwaterze. Uprzedzę go o twoim przyjściu.

- Rozumiem. – Przełknęła ślinę - Tylko, że to daleko. Jak na moje możliwości. – wyznała.

- Dwie sekcje. Spacerek. Powiem Grafowi Zero, by zapewnił ci stosowną ochronę.

- Dobrze. – chociaż nie było to wcale takie dobre - A teraz muszę wracać i zobaczyć czy z zaczynem rzeczywiście spieprzyło się aż tak jak sugeruje zachowanie Grafa.

Kristi szybko wróciła do sali z zaczynem i nie patrząc w stronę Grafa pobrała próbkę produktu. Biomasa wyglądała w porządku, ale wolała się upewnić. W laboratorium sprawdziła parametry substancji i odetchnęła z ulgą, kiedy wszystkie wyniki okazały się odpowiednie. Jedno tylko ją martwiło. Nie potrafiła znaleźć wyników toksykologicznych swojej krwi, chociaż była pewna, że je przeprowadziła.

Wróciła ponownie na halę i na tyle głośno, aby usłyszał ją Graf Zero poinformowała Grega, że zaczyn wszedł w kolejną fazę produkcji i nie ma w nim żadnych nieprawidłowości. Potem już ciszej zapytała chłopaka czy wszystko z nim w porządku skoro Graf pozwolił mu wrócić do pracy. Widząc zdziwienie młodego Kristi zaczęła zadawać bardziej szczegółowe pytania i po małej dyskusji z Gregorym doszła do wniosku, że sprawy wyglądały o wiele gorzej niż sądziła. Z jednej strony mogła się cieszyć i pogratulować sobie, że wszelkie przywidzenia, jakie miała okazję doświadczyć nie działy się na jawie. Z drugiej strony niemożność odróżnienia snu od rzeczywistości oznaczała, że powinna poszukać jak najszybciej pomocy.

Po skończonej zmianie Lenox przypadła do stolika Sowy i wyszeptała:
- Sowa, potrzebuję żebyś umówił mnie na wizytę z jakimś felczerem.

- Znowu? – Mężczyzna przyjrzał się jej zaskoczony – Konował dopiero, co cię oglądał, chyba nic ci się nie wydarzyło od tamtej pory?

- Nie do Konowała Sowa. Potrzebuję lekarza od głowy. Psychiatry – dodała ciszej.

Człowieczek ponownie zerknął na nią zza okularów. Mógłby coś powiedzieć, o coś zapytać, ale w końcu to była Gehenna i pytania, które cisnęły się na usta były niepotrzebne.

- Przyjdź później. Zobaczę, co da się zrobić.

Kristi położyła na stole działkę leków otrzymanych od Meyersa, skinęła głową i ruszyła na spotkanie grupki w towarzystwie, której miała przedostać się do sekcji zamieszkanej przez ZiZiego.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 28-09-2011, 23:36   #119
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Spook z trudem zebrała się na klęczki. Mięśnie miała zesztywniałe, usta spierzchnięte na wiór, oczy szczypały a w głowie... w głowie echem odbijały się te natrętne szepty. Jak długo w ogóle tutaj leżeli? Miała wrażenie, że całe wieki. Na tyle długo, że z pragnienia język zamienił się w drętwiejący kołek.
Sięgnęła do plecaka po manierkę w wodą. Napiła się oszczędnie choć i tak zaczęła się dławić. I wtedy zobaczyła cień i usłyszała dźwięk harmonijki. Spięła się cała. Mimo to napiła się jeszcze kilka łyczków i postanowiła nie reagować zwyczajową przezorną wrogością. Z drugiej strony... Kim mógł być ten facet, że zapuścił się tak daleko? I głos miała jakiś nieprzyjemny.
Podała menażkę chłopakom. Przypuszczała, że oni też zdążyli się odwodnić jak gąbka pozostawiona zbyt długo na słońcu. Sięgnęła też po paskudne batony energetyczne i rozdała po jednym. Sama wgryzła się w niego dość łapczywie. Dobrze, że w ogóle zabrała na tę “łatwą, szybką przygodę” racje i wodę.

Nie ruszyła się. Nie dobyła broni. Żuła. Mimo to miała jakieś paskudne wrażenie, że grajek jest kimś... niebezpiecznym.
- Spook cię nie zna - wypaliła sztywno w odpowiedzi na jego namowy.
- Ależ zna mnie. Zna mnie bardzo, bardzo dobrze.

Spook sięgnęła po latarkę i włączyła. Długi słup światła uderzył w miejsce gdzie czaił się nieznajomy.
Unosiła się tam rdza, jakiś pył, ale … nikogo nie było. Widziała jedynie pustą przestrzeń w miejscu, gdzie siedział grajek. Ale tuż za kręgiem światła znów rozległa się muzyka.
- Kim jesteś? - głos rudej zdradzał nerwowość.
- Kimś, kto może wam pomóc. Kimś, kto może was ocalić.
- Za ile? - to pytanie samo pchało się na usta. Pomóc? Ocalić? Na Gehhenie nic nie było za darmo. Mimo wszystko Spook zaczęła intensywnie myśleć zwyczajowo pomagając sobie językiem. Czy w ogóle potrzebowali pomocy i ocalenia? Czy tkwili aż w tak głębokiej dupie. Cóż, niewykluczone. Maszyny za plecami i psychotyczne wizje na jawie...
- Za wolność. Za … cenę krwi. Cenę krwawego paktu. Ten ból. Te szaleństwo. Ono … zrodziło mnie. Wy mnie zrodziliście.

W tej jednej chwili zaczęła mieć pewność. Pewność, że biegając po labiryncie skorodowanych korytarzy natknęli się na demona. A Indianiec, o słodka naiwności wstał zupełnie niezrażony ich gównianiutkim położeniem i zaczął leźć do poczwary jak niedźwiedź wodzony zapachem miodu.

Strach zacisnął się wokół jej gardła niby pętla. Spook przenosiła wytrzeszczone oczy to na Apacza, to na miejsce skąd dochodziły upiorne odgłosy. Jej ramiona poruszały się lekko czy to z zimna czy ze strachu. Kiedy Apacz ruszył korytarzem ruda ujęła cygana za rękę i ponagliła żeby wstał. Sama dreptała już za Indianinem i natrętnie ciągnęła za sobą Tolgiego. Za nic nie chciała się rozdzielać a na korytarzu zaczęła powoli oblepiać ich gęsta ciemność.

- Nie - szepnęła w końcu ruda. - Nie, nie, nie, nie... Ttto dddemon. Prawdziwy - głos Spook drżał. Zabrzmiał krucho i błagalnie jakby była małą przestraszoną dziewczynką, która mówi rodzicom, że pod jej łóżkiem śpi potwór.- Nie idźmy tam kurwa... To się źle skończy.
Ale Indianin nie zwalniał. Pewnie stawiał kroki a statek wokół nich ożył. Wiódł ich do przodu swoją melodią tarcia metalu o metal, przytłumionych jęków i... stukotów. Właśnie. Puk puk. Wyraźne rytmiczne uderzenia o wzmocnioną blachę wskazywały im kierunek. A oni szli, bezmyślnie jak baranki na rzeź. Spook chciała go przekonać, zawrócić w jego poczynaniach. A kiedy to nie pomagała uderzyła w błagalny niemal ton patrząc jak Apacz przyklękuje przy uchylonych drzwiach. Drzwiach za którymi czekało na nich ZŁO.

- Nie rób tego - głos rudej zabrzmiał słabo, jak szept. Ale Indianin nie słuchał. Już wsuwał dłoń w szczelinę i zamierzył otworzyć drzwi do tego co ich czeka. A Spook mamrotała dalej. - To nie jest dobry pomysł... - zaczęła cofać się w tył. - Ja nie biorę w tym udziału.
Próbowała przemówić Apaczowi do rozsądku. Ale jej słowa na niewiele się zdały. Teraz Spook zawracała coraz szybszym krokiem.
- Tolgy? - zawołała jeszcze z nadzieją graniczącą z desperacją.Głosy odbijające się echem w jej głowie sprowadzały cały ciąg złych przeczuć. Jeszcze raz zawołała cygana. - Tolgy?
Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Nie chciała zostać sama ale jeszcze mocniej nie chciała znaleźć się oko w oko z demonem.
Nie odbiegła daleko. Poczuła jak cios opada na nią z zaskoczenia a później twarde jak stal mięśnie ramion chwytają ją w ciasny uścisk. Kątem oka zobaczyła twarz Cygana, zwróconą w ponurym skupieniu na przeklęte drzwi. Miała wrażenie, że zaraz zgniecie jej płuca.
Dłoń odnalazła jeden ze sztyletów ale... ostatecznie się poddała. Nie po to przed momentem go ratowała aby teraz wzbogacić o kolejną tryskającą tętnicę.
- Szlag, puść... - zdążyła jeszcze wycharczeć.
Za nic nie chciała by ją tam zawlókł. Skręciła ciało w ostatnim desperackim zrywie i wymierzyła mocnego kopa w jaja.
Wyślizgnąć się z jego łap i wiać - to była jedyna myśl, która przyświecała rudej.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 28-09-2011 o 23:41.
liliel jest offline  
Stary 29-09-2011, 20:15   #120
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Double B po usłyszeniu strzału cofnął się do samych wrót z rogu korytarza przyglądając się temu co się dzieje. Znowu czuł się bezsilny. Carter szybko i sprawnie przeładował broń skupiając swój wzrok na wylocie korytarza, w którym się znajdowali. Przewodnik drużyny wypadowej - John - schylony, pod ścianą podszedł bliżej wylotu ich tunelu. Na tyle blisko aby móc zaatakować jednego z biegnących gdy innymi zajmie się strzelec. Jego postać była przyklejona do ściany i niewidoczna dla Flat Line’a, który schował się za rogiem.
Jako, że programista stwierdził, że i tak wszystko w zacnej odległości mili morskiej ich słyszało to zdecydował się podjąć próbę komunikacji. Pewnikiem nie było tam ludzi, ale to co kierowało się w ich kierunku już idealnie wiedziało gdzie są.
- Z tej strony jeden z członków Gildii Zero. Jak są tam ludzie wyjdźcie a nie stanie się wam krzywda! - szeregowy gangu techników miał nadzieję, że mogą być tam ludzie. Znikomą, ale miał.
Obaj - zarówno ochroniarz jak i przewodnik - spojrzeli na informatyka. Ten cicho powiedział:
- Atakować jak macie pewność, że to nie człowiek. Może ktoś poza nami tu jest.


Ludzie, ludzka mowa. Flat Line już tracił nadzieję że kiedykolwiek dane mu będzie ją usłyszeć. Szczęście dalej mu sprzyjało, bo pocisk zrykoszetował od metalowej ściany krzesząc iskry i z wizgiem uderzył o przeciwległą stalową płytę. Kurwa, najlepiej zginąć na samym końcu od swoich. Teraz bowiem w jego umyśle skurczonym do prostego „przeżyć”, wszyscy którzy byli normalnymi ludźmi jawili mu się jak aniołowie idący mu z odsieczą dzierżąc ogniste miecze.
- Nie strzelać! – ryknął urywanym chrypliwym głosem, ściskając swoją broń w spotniałych dłoniach. – Słyszycie?!
Strach dognał go dopiero teraz, tuż tuż przy możliwości ratunku. Zupełnie jakby na złość odbierając siłę w nogach. Warkot, dobywający się coraz bliżej i tupot nóg, otrzeźwił go jednak szybko.
- Nie strzelać! – wyszedł trzymając rękę bez broni wyciągniętą w kierunku odsieczy, drugą zaś w stronę tunelu którym biegły Pokraki. – Są tuż za mną!
Dał im jeszcze chwilę na ocenienie że nie dla nich stanowi zagrożenie, po czym ruszył cyngla, chmura śrutu pognała do celu, a Roben ruszył biegiem w kierunku wybawienia.
- Dwóch co najmniej, ale chyba więcej. Pokraki! Przygotujcie się!
Przypadł do ściany, chowając się za oderwanym i pogiętym kawałem poszycia. Nie było czasu na doładowanie wystrzelonego naboju. Oglądnął się do tyłu zawczasu szukając miejsca do ucieczki na jeszcze głębsze tyły.

To był człowiek. Chociaż zmysły nie były co do tego pewne. Kiedy Flat Line rzucił okiem w tył poczuł nagle przy sobie gwałtowne poruszenie i zimną stal na gardle. Jeden z trójki ludzi, których los postawił mu na drodze, zawinął się zwinnie, jak wąż, przycisnął Flat Linea do ściany blokując fachowo możliwość użycia trzymanej broni a drugą ręką przyłożył ostrze noża do gardła. Jeden ruch i gardło zostałby fachowo rozpłatane. Tyle oddzielało Flat Line’a od śmierci. Jeden energiczny ruch ręką. Wiedział to. Czuł w gorącym oddechu nieznajomego, kiedy ten powiedzał jedno, krótkie zdanie.
- Lepiej, byś kurwa, nie kłamał.

Flat Line nawet nie drgnął. Popatrzył tylko w twarz człowieka przystawiającego mu nóż do gardła i powiedział cicho.
- Zachowaj swoją wolę walki na Pokraki, przyjacielu. - Zmrużył oczy - Niebawem będziesz mógł poużywać do woli.
Drugą, wolną ręką przesunął powoli do ostrza i trzymając w palcach na płask jego czubek, tak by szarpnięcie na które mógłby się zdecydować osiłek nie zraniło go - zaczął odsuwać stal od swojego gardła.

Mężczyzna uśmiechnął się w szalonym wytrzeszczu. Mrugnął okiem. Odsunął zarówno nóż, jak i sam siebie od nowego więźnia.
- Jaki gang? - zapytał.

- Jebani Zabójcy Pokraków - odpowiedział doktor udając koszmarny makaroniarski akcent, po czym zdecydował się jednak na osłonę kilka metrów dalej, za plecami nożownika. - Oni nadchodzą, słyszałem ich na prawdę blisko. Znają pewnie teren, bo w pobliżu mają... jadalnię. Popilnuję tyłów w razie czego, nie podejrzewam ich o to że są taktykami, ale instynkt może im podpowiedzieć że jedzonko wzięte w dwa ognie to łatwiejsze jedzonko.
Pilnowanie tyłów zdecydowanie wychodziło mu na zdrowie. Zerknął jeszcze spod oka na pozostałych. W czwórkę mieli zdecydowanie większe szanse. Dowódca-nożownik trochę narwany, pewnie zakończy żywot pierwszy. Flat Line jakoś nie wyobrażał sobie żeby ktoś mógł przeżyć starcie wręcz z Pokrakiem. Znowu spojrzał za siebie i zdecydował się przeładować jednak broń. Dwa strzały zawsze lepsze od jednego

Po chwili zaś pomyślał, uuu niedobrze. Nie dowodził nożownik, ale techniczny. Zginiemy tu wszyscy... Flat Line przeszedł i zrównał się ze strzelcem. Oparł swoją samoróbkę o wystający pręt zbrojeniowy. Pamiętał że potrafi kopnąć jak muł i poderwać lufy w odrzucie do góry. Jak zwykle szybko kalkulował. Zostały dwa w lufie i trzy w kieszeni. Dobra...
Pojawili się wreszcie. Flat Line przyjął za pewnik że zostaną tutaj i przyjmą ich salwą. Teraz patrząc z przerażeniem na szarżujące monstra walczył z ochotą prysknięcia w tunele zostawiając Pokrakom dopiero co spotkane jedzonko w prezencie. Tyle tylko że bez ich pomocy nie trafi do swoich, nie było na to szans.
Działo w ręce wielkiego faceta po prawej odezwało się i ogłuszyło doktora. Wystrzał wielkokalibrowej broni odbijany echem wśród metalowych bebechów Gehenny rozrywał niemal bębęnki. Jeszcze nie. Jeszcze nie... Śrutówka na kilkadziesiąt kroków najwyżej ich połaskocze. Wypali z dziesięciu kroków i odskoczy od razu za nożownika.
Zginiemy tu wszyscy. Sześciu... Nie, już pięciu. Ściągnął spusty i cofnął się od razu kilkanaście kroków, przeładowując broń. Dobrze że w masę Pokraków pędzących wąskim korytarzem nie trzeba było specjalnie celować.

***

Nawet nie zdążył się spocić, gruchnął śrutem, celując w środek biegnących pokraków, zanim przeraźliwe dzwonienie w uszach minęło, przeciwnicy podali tyły. Doktor od razu pomyślał, że trzeba się stąd zabierać. Pokraki nie uciekają, wrócą pewnie za chwilę i przyprowadzą znajomych. Nie podobało mu się to wszystko, nie podobał mu się techniczny, nie podobała mu się perspektywa pchania się głębiej w gówno. Nawet niezbyt się zainteresował tym po co oni wybierali się na terytorium Strażnika. No dobra, to nie była prawda. Flat Line lubił wiedzieć co się dzieje wokół niego, tyle tylko że teraz pochłonięty był dziękowaniem opaczności wszelakiej za wykaraskanie się, choć chwilowe, z opałów.
Maszynka ciągle działała, ale wnioski ciągle były tylko jedne. Sam nie da rady. Trzeba trzymać się brzytwy skoro wokół ciągle woda zalewa gębę.
Uśmiechnął się więc serdecznie i przyjacielsko, poklepał po plecach technicznego i nożownika, po czym szczerząc się dalej, powiedział:
- Prowadźcie zatem przyjaciele. I dziękuję za ratunek
Nie zapomniał jeszcze przeładować broni, po czym ruszył za nimi, przepychając się tak by leźć w środku szyku.
 
Harard jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172