Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-09-2011, 14:51   #22
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Marie lubiła swoją robotę. Służyła Strudelhofom, a ściślej mówiąc kobietom z rodziny Strudelhof, od 14 lat. Niektóre z tych lat były tak spokojne, że gdyby nie uświęcone tradycją comiesięczne burdy z ochroną von Plessów, prężne mięśnie i zwinne ciało ochroniarki zwiotczałyby niechybnie. Niektóre były pełne wydarzeń, spotkań i podróży. Niektóre, prawdę mówiąc nieliczne, niosły prawdziwe niebezpieczeństwa. To jednak był właśnie taki rok.
Marie pamiętała Isoldę jeszcze jako nieznośną małą dziewczynkę, która pomogła jej zrozumieć, że niewola miłości macierzyńskiej nie jest perwersją w jej guście. Ale myliłby się każdy, kto by sądził, że coś mogło zachwiać lojalnością Marie wobec panny von Strudelhof. Z biegiem lat stosunek Marie do tych kobiet, początkowo równie dziwnych i obcych jak niemówiący w żadnym ludzkim języku dzicy elfowie, zaczął przypominać troskę ogrodnika o egzotyczną roślinę. Kapryśną, nieprzystosowaną do rzeczywistości, wymagającą, bezwzględną dla błędów, ale piękną w swojej osobliwości. Marie hodowała więc Isoldę i po trosze było to dzieło jej życia.
Na rozgrywające się na drodze wypadki zareagowała po swojemu. Warknęła: siedzieć. Nie wiadomo czy do Isoldy chcącej wyskoczyć z wozu w ślad za uzbrojonym w topór krasnoludem, czy do młodziutkiej Janny która uznała, że będzie piszczeć na stojąco. Ale jej polecenie opanowało sytuację tylko na chwilę. Obie kobiety usiadły, zaległa nawet cisza, po czym Isolda zupełnie spokojnie, tonem jakby tłumaczyła coś dziecku powiedziała do wysokiej brunetki.
- Przodem do niebezpieczeństwa, Marie. Tak mnie uczyłaś.
- Isoldo…
- Nie! Przodem! Tylko prostaczkowie czekają bezczynnie co im los zgotuje. Daj mi broń.

Tak właśnie mszczą się błędy ogrodnika. Marie nadała Isoldzie zbyt wiele własnych rysów.
Po chwili obie stały na zewnątrz plecami odwrócone do powozu. Isolda z założonym na błękitną suknię kaftanie kolczym ochroniarki, ściskała w prawej ręce sztylet. Marie krok przed nią z mieczem i ściągniętą z dachu tarczą. Obie patrzyły w las, z którego przed chwilą dochodziły jeszcze odgłosy walki. Zza dzikiej leszczyny widać było sylwetki mężczyzn i krasnoludów. Byli zupełnie blisko obu kobiet. Coś mówili. Któryś coś krzyknął.
To Isolda jednak pierwsza dostrzegła człowieka, który nierównym i kuśtykającym biegiem wypadł z lasu na drogę i uciekał nią przed siebie oddalając się od wozu. Wyciągnęła pochopne wnioski. Rabuś przydrożny, który spłoszył im konie i ranił woźniców, zapragnął uciec gdy doszło do niego, że jego niecny plan na niczym spełźnie. Wywinąć się od kary, która powinna go spotkać i dalej zbójować na innych podróżnych. Lady Isolda Strudelhof ściągnęła pośpiesznie pantofle i ile sił w nogach pobiegła drogą za salwującym się ucieczką obmierzłym bandytą.
- Pani!!! - nie zważała na krzyk ochroniarki, która poniewczasie zorientowała się jak duży błąd popełniła.



Kilka chwil wcześniej...


Gunnar wrzasnął. Mimo wsparcia krasnoludów, oraz nadbiegających już Hulza, Philipa i Dietricha, zawzięty na niego nieumarły i tak zdołał ranić go sztyletem. Krótkie ostrze dosięgnęło w końcu prawego ramienia woźnicy, którym ten w desperackim odruchu zasłonił twarz. Philip wykorzystał ten moment. Miecz Bretończyka świsnął ścinając kilka gałązek rdestu i rozorując bok potwora. Stwór zawył upuściwszy sztylet, lecz wcale nie zamierzał się poddawać. Pięściami i pazurami zaczął drapać i okładać Gunnara jakby nieszczęsny woźnica czymś osobistym mu w życiu zawinił. Dopiero celne uderzenie młota Imraka, posłało nieumarłego półtora metra do tyłu skąd nieruchome już ciało sturlało się do płytkiego porastanego przez gęste paprocie rowu po jakimś starym, wyschniętym dawno temu cieku.

Dietrich nie czekał na decyzje reszty. Pewien los nie jest dla nikogo przeznaczony. Choć nie sądził, że Wihajster byłby równie uczynny gdyby jego coś takiego spotkało...
Zaczął ostrożnie schodzić po zboczu rowu.

- Nieumarłego nie widzieliście monsieur Hulz - rzekł po walce Bretończyk wycierając o jakieś liście ostrze - Odmieniec to był. Znaczy się miutant.
- A chuj go kim był! W gacie się mało nie posrałem przez to bydlę! Niech to szlag, Gunnar! O psia jucha, ale cię dziabnął.

Starszy z woźniców wyglądał jakby poza krwawiącym ramieniem i pobladłym obliczem, nic mu nie dolegało.
- O, pierdolę... - syknął tylko niewyraźnie trzymając się za krwawiącą ranę.
- Nooo... i konie nam gid popłoszył! Jak nie urok to sraczka...

Tymczasem Dietrich dotarł na dno rowu i z mieczem w pogotowiu jął rozgarniać paprocie w poszukiwaniu ciała. Ślad po sturlaniu się niby był, ale nie bez kozery lasy Schwartzwaldu nosiły swoją nazwę. Szczególnie zaś w tym pachnącym wilgocią i butwiejącą roślinnością zagłębieniu, widoczność była mizerna. Znalazł trochę krwi. Ciepłej jeszcze, co poniekąd potwierdzało słowa Philipa o mutacji. Ku jego zaskoczeniu jednak, samego ciała Wihajstra nigdzie nie było. Dietrich Spiller był jednak za starym wygą by tracić czas na jałowe rozważania “gdzie się podziało ciało?”. Krzyknął do stojących na górze, by ich ostrzec. Dosłownie dwa, może, trzy uderzenia serca później, od strony drogi rozległ się krzyk ochroniarki Marie.
- Pani!!!

Przy wozie wszystko, włącznie z lokalizacją niedobitego Wihajstra, stało się jasne. Zdziwienie wszystkich było tym większe ponieważ okazało się, że gdy ciężko ranny mutant postanowił ratować się uciekając prosto drogą, modra arystokratka... popędziła za nim. Przed wejściem do powozu zostały tylko jej dwa bławatne pantofle. Marie, ochroniarka arystokratki również za nimi popędziła, ale widać było, że prędko nie dogna swojej pracodawczyni. Nawet ranny Gunnar przez chwilę gapił się na tę scenę z tak baranim wzrokiem, że musiał zapomnieć o otrzymanej ranie.

W tym samym jednak momencie od przeciwległej ściany lasu, rozległ się jakiś nieludzki skowyt. W półmroku panującym między drzewami niczego nie było widać. Tylko czarne cienie poruszały się pod wpływem wiatru. Ale przeciągły jęk nie ustawał. Jakby ktoś, albo coś głośno rozpaczało... albo nawoływało.
Co gorsza od strony pobliskich krzaków dało się usłyszeć wyraźny szelest poruszanej ściółki i gałęzi. Coś się zbliżało. Hulz pośpiesznie zgarnął zostawiony na koźle garłacz i wymierzył w zarośla w oczekiwaniu na nadchodzącego przeciwnika. Pot spływał po jego czole, a ręka, chyba ze strachu teraz bardziej niż z przepicia, drżała mu jak osika. Philip zdjął z pasa bandolet i również czekał.

Wrażenie zażegnania niebezpieczeństwa jakim był Wihajster, prysnęło momentalnie. Las jakby ożył.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 27-09-2011 o 21:13.
Marrrt jest offline