Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-10-2011, 15:27   #29
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Cała jatka się skończyła, lecz z pewnością niebezpowrotnie. Przed oczami Cerre przewijały się najróżniejsze scenariusze ukarania bandziorów - od zatopienia delikwentów w jak najsilniejszym kwasie poprzez nabijanie na pal i palenie na stosie do powieszenia, ewentualnie po inne wyrafinowane tortury i kary śmierci.

A teraz ta cała straż. Dobrze, że ta wezwała chociaż kapłana, choć ten nie doglądał zbyt wiele przy Cerre. Zresztą w ciągu tych dziesięciu, niesamowicie dłużących się minut Cerre wolała się sama wyleczyć niż czekać na medyka - okazało się, że ta poważna rana na ręce, z której lała się obficie krew, została zadana magicznym orężem i nim by kapłan zdołał nawet zerknąć na “draśnięcie”, diabliczka zdążyłaby się z pewnością wykrwawić.
Tak, bowiem okazało się, że zakapturzona kobiet jest diabelstwem. Dosłownie.
Hultajem o ognistorudych, falowanych i dość długich włosach, w obecnej chwili także nieco zbroczonych krwią. Swoją i malowanego patafiana. W większej mierze - jednak swoją. Dodatkowo kręte rogi, pomarańczowe oczy, lekko szpiczaste uszy chyba mogłyby bardziej sprowokować dwójkę tamtych skurwysynów. I jeszcze ta nienajjaśniejsza cera.
A teraz sporo siniaków, nie tylko na samych rękach, ale i na twarzy...

Jednak ani straż ani kapłan nie okazali się potrzebni. Pierwsi nie złapali drani, a drugi nie pomógł Cerre. Jedynie zerknął na rany i chyba sobie stwierdził, że jak diabliczka stoi na nogach i nie została zamieniona w pokrwawione flaki i rozczłonkowane ciało, to wszystko jest w porządku. Wymieniła kilka słów z karczmarzem, a raczej rzuciła do niego parę frazesów. Spokojnej nocy i tego typu najpopularniejszych kłamstw na świecie. Cóż, ponoć mnisi szczycili się praworządnością i prawdomównością, ale któż chociażby raz w życiu nie skłamał? Chyba tylko ktoś, kto nie żyje. A do tego stanu Cerre doprawdy niewiele brakowało.

Mniszka i karczmarz przedstawili się.
Oszpecony gospodarz zwał się Wulfram Savage, miał dwie żony i małą córeczkę. I nieco wyrzutów względem Cerre, przez którą wpadł w niezłe kłopoty. Nie dawał tego jawnie do zrozumienia mniszce, ale ona to po prostu wiedziała. Nie musiała dogłębnie wnikać w te sprawy ani nawet używać jakiejś przereklamowanej empatii. Jegomość miał wszystko wypisane na twarzy, w oczach, w mowie ciała...
Cerre miała na imię Cerre, była mniszką we wrzącej wodzie kąpaną i nie miała już kaptura na głowie (bo został odcięty). Zamiast niego miała na ciemnej facjacie sporo siniaków i guzów.
Co do kaptura Cerre miała w planach małe zreperowanie habitu, ale już nie śmiałą nawet prosić o igłę i nitkę. Sam gospodarz z grzeczności opatrzył obrażenia kobiecie - wystarczyło już, że na ten cel zmarnował sobie bandaże i inne środki opatrunkowe.


Ta noc nie miała się zapowiadać spokojnie, zgodnie z “życzeniem” spokojnej nocy. Ale o tym nie mogła wiedzieć ani medytująca Cerre na łóżku w sypialni, ani gospodarz, ani jego żony, ani ich dziecko, ani zapewnie wielu ludzi w Silverymoon.
Wszystko to zdarzyło się niespodziewanie i uderzyło jak grom z jasnego nieba.
Dosłownie uderzyło z nieba. Nie grom, ale coś równie groźnego. Ogień alchemiczny zmieszany z głazami wielkości niedźwiedzia czy małego słonia zadziałał po prostu bombowo. Niestety, nie znaczeniu pozytywnym dla tubylców ani dla przejezdnych. Co gorsza, wszystko to zdarzyło się w nocy, co sprawiło, że nie wszyscy się przygotowali na najazd i nalot. Pociski uderzały w ziemię i budynki, czyniły ogromne zniszczenia, spustoszenie.

Cerre także nie została uprzedzona i potężny huk rozlegający się na zewnątrz wyrwał ją ze stanu zawieszenia między światami. Ale ona nie zamierzała czekać, aż ktoś ją zmieni w krwawą miazgę. Szybko zabrała swój skromny dobytek (wystarczyło tylko raz wszystko zgarnąć z szafki, a do medytacji nie potrzebowała się przebierać). Na wszelki wypadek uciekła z własnej sypialni. Wtenczas przestała myśleć o bandziorach, którzy potraktowali ją brutalnie. Oczywiście, nie pożałowałaby im okrutnej śmierci od bomb piroklastycznych, ale pewne rzeczy na ówczesny moment były ważniejsze i istotniejsze niż dwójka małpiszonów chodzących jakimś cudem na dwóch nogach.

Ręka w przypadku napadu nie nadawała się do walki. Choć nie bolała już tak okrutnie jak parę godzin wcześniej, to wciąż nie wróciła do pełni swych sił, o sprawności już nie wspominając. Nogi, szczęśliwie, były w lepszym stanie, Cerre będzie mogła bynajmniej się przemieszczać między chaotycznie przemieszczającymi się istotami. Niektórzy dołączali do walki - jak się później okazało - orkami. Cerre jednak nie szczyciła się takim poziomem desperacji do walki z tymi przebrzydłymi kreaturami, wolała ratować swoją skórę.


Wybiegła z karczmy. Cerre z natury dobrze widziała w ciemnościach, ale z powodu bombardowań i setek płonących pochodni ulice było wystarczająco jasno.
Mniszka widziała po drodze płonące domy, sklepy...


...zaś gromy przeszywały niebo i uderzały w ludzi, w budynki...
W Silverymoon zapanował chaos!
Znając swoje szczęście do pełni pecha Cerre zabrakło tylko doniczki z kwiatami rzuconej z okna prosto na jej głowę. Ale wolała już oberwać w głowę doniczką niż uczestniczyć w wojnie, w kolejnych kłopotach. Lecz niestety, to kłopoty wolały bardziej rogatą niż na odwrót. A co do odwrotu - nie było jak uciec z Silverymoon. Cerre nie znała się na magii ani na innych szarlatańskich sztuczkach. Nawet nie było jak skorzystać z Ciemności, bowiem było więcej światła jak mroku i mniszka prędzej zdradziłaby swoją obecność tym kamuflażem jak się ukryła. Nie było nawet jak założyć kaptur, który został wcześniej rozcięty przez małpę w niebieskim, pajaca z malunkiem. Później także okoliczności nie pozwalały na zszycie go.

Samo przedzieranie się przez ten chaos okazał się nie lada wyzwaniem. Cerre skierowała się w kierunku świątyni Lathandera, oddalonej od karczmy pana Wulframa Savage’a jakieś 1,25 mili na północny wschód, mijając po drodze rozgardiasz - w postaci płonących budynków, tłumu spanikowanych ludzi, wojaków podążających do walki z paskudnymi kreaturami. Ulice w pobliżu rzeki były zbyt zatłoczone, by się tam przedzierać, toteż mniszka obrała kierunek północny, kiedy natknęła się na pierwszy most. Nie zważała na to, kogo popycha, kogo nie.

- Patrz, kurwa, gdzie leziesz! - warknął ktoś na Cerre, kiedy kogoś potrąciła.
No tak, przypomniało się jej, że przydałaby się kusza na dwójkę pojebów. Niedługo potem jednak gruzy z domów spadały na ulicę i trzeba było je omijać. I znów działanie nie pozwalało na zbyt długie rozmyślanie nad zemstą na bandytach.

Cała droga do świątyni przeszła na soczystych przekleństwach, na omijaniu ludzi, gruzów, głazów, przemykaniu się między domami, i dotarciu do świątyni. Doszła na miejsce, sprawdzić parę swoich spraw.
Oczywiście, mogłaby walczyć - walczyć, a nie popełniać heroiczne, ale i równie głupie samobójstwo w bitwie z orkami, a obecny stan zdrowia na to nie pozwalał. Pozostało wówczas jedno mądrzejsze wyjście z sytuacji - schronienie się w pałacu...
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline