Cała jatka się skończyła, lecz z pewnością niebezpowrotnie. Przed oczami Cerre przewijały się najróżniejsze scenariusze ukarania bandziorów - od zatopienia delikwentów w jak najsilniejszym kwasie poprzez nabijanie na pal i palenie na stosie do powieszenia, ewentualnie po inne wyrafinowane tortury i kary śmierci.
A teraz ta cała straż. Dobrze, że ta wezwała chociaż kapłana, choć ten nie doglądał zbyt wiele przy Cerre. Zresztą w ciągu tych dziesięciu, niesamowicie dłużących się minut Cerre wolała się sama wyleczyć niż czekać na medyka - okazało się, że ta poważna rana na ręce, z której lała się obficie krew, została zadana magicznym orężem i nim by kapłan zdołał nawet zerknąć na “draśnięcie”, diabliczka zdążyłaby się z pewnością wykrwawić.
Tak, bowiem okazało się, że zakapturzona kobiet jest diabelstwem. Dosłownie.
Hultajem o ognistorudych, falowanych i dość długich włosach, w obecnej chwili także nieco zbroczonych krwią. Swoją i malowanego patafiana. W większej mierze - jednak swoją. Dodatkowo kręte rogi, pomarańczowe oczy, lekko szpiczaste uszy chyba mogłyby bardziej sprowokować dwójkę tamtych skurwysynów. I jeszcze ta nienajjaśniejsza cera.
A teraz sporo siniaków, nie tylko na samych rękach, ale i na twarzy...
Jednak ani straż ani kapłan nie okazali się potrzebni. Pierwsi nie złapali drani, a drugi nie pomógł Cerre. Jedynie zerknął na rany i chyba sobie stwierdził, że jak diabliczka stoi na nogach i nie została zamieniona w pokrwawione flaki i rozczłonkowane ciało, to wszystko jest w porządku. Wymieniła kilka słów z karczmarzem, a raczej rzuciła do niego parę frazesów. Spokojnej nocy i tego typu najpopularniejszych kłamstw na świecie. Cóż, ponoć mnisi szczycili się praworządnością i prawdomównością, ale któż chociażby raz w życiu nie skłamał? Chyba tylko ktoś, kto nie żyje. A do tego stanu Cerre doprawdy niewiele brakowało.
Mniszka i karczmarz przedstawili się.
Oszpecony gospodarz zwał się Wulfram Savage, miał dwie żony i małą córeczkę. I nieco wyrzutów względem Cerre, przez którą wpadł w niezłe kłopoty. Nie dawał tego jawnie do zrozumienia mniszce, ale ona to po prostu wiedziała. Nie musiała dogłębnie wnikać w te sprawy ani nawet używać jakiejś przereklamowanej empatii. Jegomość miał wszystko wypisane na twarzy, w oczach, w mowie ciała...
Cerre miała na imię Cerre, była mniszką we wrzącej wodzie kąpaną i nie miała już kaptura na głowie (bo został odcięty). Zamiast niego miała na ciemnej facjacie sporo siniaków i guzów.
Co do kaptura Cerre miała w planach małe zreperowanie habitu, ale już nie śmiałą nawet prosić o igłę i nitkę. Sam gospodarz z grzeczności opatrzył obrażenia kobiecie - wystarczyło już, że na ten cel zmarnował sobie bandaże i inne środki opatrunkowe.
Ta noc nie miała się zapowiadać spokojnie, zgodnie z “życzeniem” spokojnej nocy. Ale o tym nie mogła wiedzieć ani medytująca Cerre na łóżku w sypialni, ani gospodarz, ani jego żony, ani ich dziecko, ani zapewnie wielu ludzi w Silverymoon.
Wszystko to zdarzyło się niespodziewanie i uderzyło jak grom z jasnego nieba.
Dosłownie uderzyło z nieba. Nie grom, ale coś równie groźnego. Ogień alchemiczny zmieszany z głazami wielkości niedźwiedzia czy małego słonia zadziałał po prostu bombowo. Niestety, nie znaczeniu pozytywnym dla tubylców ani dla przejezdnych. Co gorsza, wszystko to zdarzyło się w nocy, co sprawiło, że nie wszyscy się przygotowali na najazd i nalot. Pociski uderzały w ziemię i budynki, czyniły ogromne zniszczenia, spustoszenie.
Cerre także nie została uprzedzona i potężny huk rozlegający się na zewnątrz wyrwał ją ze stanu zawieszenia między światami. Ale ona nie zamierzała czekać, aż ktoś ją zmieni w krwawą miazgę. Szybko zabrała swój skromny dobytek (wystarczyło tylko raz wszystko zgarnąć z szafki, a do medytacji nie potrzebowała się przebierać). Na wszelki wypadek uciekła z własnej sypialni. Wtenczas przestała myśleć o bandziorach, którzy potraktowali ją brutalnie. Oczywiście, nie pożałowałaby im okrutnej śmierci od bomb piroklastycznych, ale pewne rzeczy na ówczesny moment były ważniejsze i istotniejsze niż dwójka małpiszonów chodzących jakimś cudem na dwóch nogach.
Ręka w przypadku napadu nie nadawała się do walki. Choć nie bolała już tak okrutnie jak parę godzin wcześniej, to wciąż nie wróciła do pełni swych sił, o sprawności już nie wspominając. Nogi, szczęśliwie, były w lepszym stanie, Cerre będzie mogła bynajmniej się przemieszczać między chaotycznie przemieszczającymi się istotami. Niektórzy dołączali do walki - jak się później okazało - orkami. Cerre jednak nie szczyciła się takim poziomem desperacji do walki z tymi przebrzydłymi kreaturami, wolała ratować swoją skórę.
Wybiegła z karczmy. Cerre z natury dobrze widziała w ciemnościach, ale z powodu bombardowań i setek płonących pochodni ulice było wystarczająco jasno.
Mniszka widziała po drodze płonące domy, sklepy...
...zaś gromy przeszywały niebo i uderzały w ludzi, w budynki...
W Silverymoon zapanował chaos!
Znając swoje szczęście do pełni pecha Cerre zabrakło tylko doniczki z kwiatami rzuconej z okna prosto na jej głowę. Ale wolała już oberwać w głowę doniczką niż uczestniczyć w wojnie, w kolejnych kłopotach. Lecz niestety, to kłopoty wolały bardziej rogatą niż na odwrót. A co do odwrotu - nie było jak uciec z Silverymoon. Cerre nie znała się na magii ani na innych szarlatańskich sztuczkach. Nawet nie było jak skorzystać z Ciemności, bowiem było więcej światła jak mroku i mniszka prędzej zdradziłaby swoją obecność tym kamuflażem jak się ukryła. Nie było nawet jak założyć kaptur, który został wcześniej rozcięty przez małpę w niebieskim, pajaca z malunkiem. Później także okoliczności nie pozwalały na zszycie go.
Samo przedzieranie się przez ten chaos okazał się nie lada wyzwaniem. Cerre skierowała się w kierunku świątyni Lathandera, oddalonej od karczmy pana Wulframa Savage’a jakieś 1,25 mili na północny wschód, mijając po drodze rozgardiasz - w postaci płonących budynków, tłumu spanikowanych ludzi, wojaków podążających do walki z paskudnymi kreaturami. Ulice w pobliżu rzeki były zbyt zatłoczone, by się tam przedzierać, toteż mniszka obrała kierunek północny, kiedy natknęła się na pierwszy most. Nie zważała na to, kogo popycha, kogo nie.
-
Patrz, kurwa, gdzie leziesz! - warknął ktoś na Cerre, kiedy kogoś potrąciła.
No tak, przypomniało się jej, że przydałaby się kusza na dwójkę pojebów. Niedługo potem jednak gruzy z domów spadały na ulicę i trzeba było je omijać. I znów działanie nie pozwalało na zbyt długie rozmyślanie nad zemstą na bandytach.
Cała droga do świątyni przeszła na soczystych przekleństwach, na omijaniu ludzi, gruzów, głazów, przemykaniu się między domami, i dotarciu do świątyni. Doszła na miejsce, sprawdzić parę swoich spraw.
Oczywiście, mogłaby walczyć - walczyć, a nie popełniać heroiczne, ale i równie głupie samobójstwo w bitwie z orkami, a obecny stan zdrowia na to nie pozwalał. Pozostało wówczas jedno mądrzejsze wyjście z sytuacji - schronienie się w pałacu...