Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-10-2011, 20:04   #135
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Sala teatralna milczała. Balkony i widownia były puste. Nikt nie przyszedł. Nie miał którędy. W ścianach widowni nie było wejść, a jedne jedyne drzwi znajdowały się na scenie ukryte wśród dekoracji. Nie łatwo było je znaleźć, a i nie sposób otworzyć. Mocne, dębowe z mosiężną klamką i dziurką na nieistniejący kluczyk i zawieszoną na gwoździu tabliczką z napisem Erick Garter. Jedyny dowód na to, że dokądś prowadziły, stanowiło światło wydostające się spod progu i sporadycznie rzucany na nie cień.
Poza tym sala sprawiała wrażenie opuszczonej. Budynek zamknięto. O teatrze zapomniano. Nikt tu od dawna nie zaglądał. Tylko światła nadal się paliły. Jakby ostatni widz ostatniego przedstawienia zapomniał zgasić je za sobą.
Pastor nie pamiętał by jakiekolwiek przedstawienie się tu kiedykolwiek odbyło. Odkąd się tu pojawił, teatr zawsze był pusty. Między złożonymi w równych rządkach krzesłami widowni nigdy nie było nikogo poza nim i tym szaleńcem. Poza Szekspirem. Teraz też tu byli. Obaj. On stał na scenie. A Szekspir… Szekspir swoim zwyczajem zgrywał się. Ukrywał. Przez nagłośnienie słychać było jego prowokatorski, drwiący głos. Ufny w niezniszczalność tego miejsca. Ich świątyni.
Już dobrze mój Murzynie. Chodźmy zatem.
Nim jednak echo jego słów zanikło wygłuszone słabnącą akustyką, wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Sala zadrżała. Gdzieś głęboko coś wstrząsnęło fundamentami, a z sufitu posypał się kurz i kawałki wyschniętego tynku z farbą. Za prawą ścianą coś zadudniło. Uderzyło z furią w mur. Raz, drugi, trzeci… Po czwartym kilka cegieł wpadło do środka, a drżenie całej sali zatrzymało się. Zaległa cisza. Strach dudnił w uszach. Z dziury w ścianie wychynęła po cichu pozbawiona skóry siedmiopalczasta dłoń. Nienaturalnie długie, czarne paznokcie stuknęły o twardą powierzchnię ściany. Po chwili wyłoniła się druga dłoń, a na koniec powoli do środka sali wsunęła się istota z grozy ulepiona. Była tu. Była w środku. W miejscu gdzie nigdy nie było nikogo. Wdarła się. Oblicze monstrum nie miało krztałtu, ani wyrazu. Ale Pastor nie miał wątpliwości, że patrzy się dokładnie na niego. W mgnieniu oka, demon pojawił się na scenie. Tuż przed nim.
Wasz gatunek jest słaby. Jest karmą. Tylko wybrani dostąpią przeistoczenia i ocalenia. Inni staną się pożywieniem. Każdy, kto mi się sprzeciwi, umrze. Każdy, kto mi się sprzeciwi zostanie wchłonięty.
Czerwona dłoń zacisnęła się na gardle Pastora i uniosła jego ciało w górę.
Wchłonięty.
Męzczyzna nie mógł odwrócić twarzy. Nie potrafił. Musiał wpatrywać się w zbliżający się obraz piekieł jakim był demon. Wpatrywać się i tonąć w nim nie mogąc odepchnąć tysięcy dłoni innych potępionych, którzy już tam byli. Wołali go.
Wchłonięty.
Już tam był. Już czuł piekielny żar... Szarpnięcie z tyłu.
Spróbuj mnie wchłonąć.
Demon poluzował uchwyt na gardle Pastora i obejrzał się zaskoczony w stronę Szekspira. Mężczyzna odziany w strój z nieswojej epoki spoglądał na niego bez strachu. Bez trwogi. Ociekał dumą. We trzech teraz stali na scenie.
Spróbuj mnie wchłonąć Prospero. Wyzywam cię Władco Tchórzliwych Myśli!
Demon puścił Pastora. Był silny. Nie bał się pokarmu. A jednak... dwóch? Równie nagle objawi się przed niewzruszonym obliczem Szekspira i po niego wyciągnął krwistą dłoń. Pewność, ani przez moment nie ustępowała z oblicza człowieka.
Wyzywam cię.
Twarze obu zbliżyły się do siebie. Szekspir nie bronił się. Spoglądał w samo dno piekła jakie czekało na wchłoniętych.
Pastor powoli podniósł się na kolana. Scena wirowała. Strach uleciał z niego wessany przez demonicznego intruza. Patrzył przez chwilę niewzruszenie jak Shamhayell trzyma jego jedynego kompana. Szekspir dygotał, ale nie przestawał patrzeć w serce bestii.
Wchłoń mnie Prospero.
Pastor widział jak z twarzy Szekspira unoszą się kolejne maski i wpadają w bezkształtną twarz demona. Widział jak ten pierwszy słabnie, ale nie poddaje się. Duma nie ustępuje. Jeśli jednak przegrywał, to z demonem też coś się działo. Kolejne maski aktora wchłaniały się coraz wolniej i wolniej. Jakby przerastały głód bestii.
Wchłoń mnie!
Mimo rozkazu w głosie Szekspir stawał się coraz bardziej bezwładny. Intonacja pusta. Ledwie szeptał. Shamhayell jednak drżał, słaniając się na swych odnóżach. Walczył ze sobą. Siła determinuje karmę. Nie na odwrót. Ale czuł jakby wchłaniał nie jednego człowieka, a cały ludzki rodzaj jaki kłębił się na tym statku...

Demon ryknął głośno, gdy katana opadła odcinając dłoń wznoszącą w górze Szekspira. Ciało mężczyzny osunęło się na deski teatru.

Przed demonem stał ktoś inny niż ci dwaj pozostali. Teraz to wiedział. Teraz czuł. Popełnił błąd.

Katana znów świsnęła w powietrzu rozcinając niematerialny tors. Demon ryknął po raz drugi głosem już w nim potępionych i przewrócił się na skraj widowni. Ogniste smugi buchnęły z jego ranionego ciała.
Wasz gatunek jest słaby! Jest karmą!
Erick Garter zszedł schodkami ze sceny i podszedł do tryskającego ogniem Shamhayella, Władcy Zatrutych Myśli.
Pierdol się.
Wbiegł w demona. Katana przebiła ciało bestii, a ta rzucona impetem wpadła w uczynioną przez siebie wyrwę w murze.

***

Erick Garter zachwiał się raz jeszcze i zatrzymał przy grodzi wyjściowej, za którą czekali już Wielki Q i jego Rippersi. W głowie miał dziwną pustkę. Dziwną dziurę...

- Przepraszam cię Jessi... - powiedział i zemdlał.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline