Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-10-2011, 16:27   #8
Kagonesti ZW
 
Kagonesti ZW's Avatar
 
Reputacja: 1 Kagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłośćKagonesti ZW ma wspaniałą przyszłość
Lea M'erosh:

Noc była chłodna, a niebo pozostawało pokryte szaro-granatowym kocem, szczelnie broniąc dostępu do światła gwiazd. Pęd potęgował tylko uczucie kłującego mrozu na skroniach i policzkach. Step Oa'va, dziś przypominający klasyczną pustynię, nocami bywał okrutny. Choć wiedziałaś o tym, to nie sądziłaś że przymrozek nadejdzie tak gwałtownie. Na szczęście na horyzoncie zachodnim majaczył już Las Vorgów, który był terenem dawno wymarłym od wszelkich żywych stworzeń. Wciąż jednak zalegały w nim martwe drzewa, dzięki czemu mogły dać ci pewną ochronę przed zimnym wiatrem, zwanym zresztą nie bez powodu "biczem północy", a który to nękał podróżników w zasadzie niezależnie od pory roku czy dnia. Wedle twych przewidywań za lasem powinny pojawiać się powoli góralskie wioski, a za nimi pasma górskie z traktami prowadzącymi do trzech twierdz. Koń przyspieszył widząc nowy cel. Gdy wjechałaś do Lasu Vorgów, tym co mocno uderzało, była kompletna cisza. Towarzyszący ci od początku wicher, tu powstrzymywany był przez dogorywających w milczeniu leśnych strażników, i nic poza miarowym stukotem końskich kopyt nie docierało już do twych uszu.


Pojawiło się za to niepokojące uczucie, które wzbudzało twój głęboko ukryty lęk przypominający ci samotne, bezgłośne noce spędzane w celi. Była nawet ta sama głusza, która nie dawała spokoju i była gorsza od ryku czy widoku najstraszliwszej bestii. W tym milczeniu świata czaiły się demony. Były jak cienie zżerające umysły złych lub skrzywdzonych istot. Nieśmiertelne i zarazem śmiertelnie groźne. Trudno ocenić czy były prawdziwe, ale z jakiś przyczyn lubiły takie miejsca. Miały jeden cel - doprowadzić ofiarę do szaleństwa i zostawić na pastwę losu. Ich wszechobecność powodowała, że serce biło ci jak młotem. A gdy mijałaś z pozoru niegroźne krzaki, głazy, czy wystające znienacka korzenie, wyobraźnia podpowiadała ci i kreowała wizje jak wiele dusz może teraz obserwować cię wściekle, gdyż ośmieliłaś się zakłócić spokój tego ponurego grobowca. Towarzyszyło temu wrażenie iż nawet powykrzywiane i połamane gałęzie swym kształtem, układają się w gesty mówiące: "To nasze miejsce" "Intruz!", "Wynoś się...". Kiedy już opuściłaś to spowite mrokiem i grozą miejsce, odetchnęłaś z ulgą. W głowie miałaś pustkę, a krew wciąż buzowała w twych żyłach. Poczułaś przez moment nawet odrobinę ciepła, które pojawiło się znikąd i spowodowało nagły dreszcz, który przeszył całe twe ciało. Próbując wciąż opanować panikę, wyjechałaś prosto na pagórek z którego widać było prowadzący na północny zachód trakt. W oddali dało się zauważyć nawet pierwsze paraboliczne kształty. Patrząc na chwilę w kierunku wschodnim, ujrzałaś ogromne pole ognia, które trawiło ledwo dostrzegalne z tego miejsca chaty i domostwa. Wyglądały jak małe pudełeczka, które dziecko podpaliło dla zabawy na miejskim placu i pozostawiło z nudów. A jednak wiedziałaś że zginęło, lub ginęło właśnie kilkaset istnień. Bez powodu, bez szans, i pewnie bez większego znaczenia. Nawet ty próbując przypomnieć sobie która to mogła być wioska czy miasto, nie potrafiłaś. Nikogo ten świat nie oszczędzał. I wtedy do głowy napłynęło znajome ci pytanie: Czemu więc żyłaś? Czy los chciał coś od ciebie więcej, a może bogowie jednak ingerują w ten świat i przeznaczyli ci coś ważnego? Albo czysty przypadek? Dziś jesteś tu, a mogłaś wczoraj być w tym mieście szukając nowych zleceń i spłonąć do rana razem z nim. List od Bashy podsuwał twej wyobraźni pewne perspektywy na lepsze i bezpieczniejsze jutro, ale przecież tak samo myśleli żywi na dzień przed apokalipsą, a na następny dzień wszystko się skończyło, jak gdyby ktoś zgasił świecę dwoma palcami. Nie było bezpieczniejszego i lepszego jutra. Jutro mogło nigdy nie nadejść. Podążając traktem, minęłaś dwie nieduże wsie. Nic ciekawego w nich się nie działo, nie miałaś też tam żadnych kontaktów czy interesów. Koń był wyraźnie zmęczony, co mogło oznaczać iż nie zdążył wypocząć od poprzedniego właściciela. Zwłaszcza nie przekonywał go widok niemalże górskiej wspinaczki. Na szczęście powoli kończyła się noc. Nie miałaś wyboru, i przepraszając konia, wjechałaś na górę. Ciemne kształty układające się w coś, co przypominało trzy pierścienie i liczne fortyfikacje, znaczyły iż zbliża się koniec podróży. Vaerl była w zasięgu wzroku, jednakże nie mogłaś dać się zwieść złudzeniu iż jest blisko. Nadal to były co najmniej godzina, lub dwie jazdy. Ty również wyraźnie zmęczona i śpiąca, zmusiłaś się do rozbicia prowizorycznego obozu i dopiero wczesnym rankiem udałaś się na miejsce spotkania. O poranku zaskoczyła cię niestety mgła, która była teraz jak szczelna pajęczyna oplatająca suche korony świerków. Konieczność podróży na tej nieprzenikalnej wzrokowo trasie, wydłużyła tylko samą podróż o kolejną godzinę. Podjeżdżając do fortyfikacji, udało ci się dojrzeć sylwetki obserwatorów i patroli. One również cię wkrótce zauważyły, o czym świadczyło iż uformowały one szyk bojowy. Skromny, acz gotowy do odparcia niespodziewanego ataku nawet pojedynczego wroga. Jednakże z innego kierunku dojrzałaś dwie inne sylwetki, które najwidoczniej również zmierzały w tą samą stronę co ty. Dwie postacie, o sporej różnicy wzrostu. Na dodatek jeden z nich był dosyć "przy kości". Więc albo ten ojciec miał wyjątkowo opasłego bachora, albo był to jakiś podróżnik z krasnoludem u boku. Na samą myśl przypominająca ci wczorajszy wieczór w towarzystwie tych zapijaczonych chamów, zrobiło ci się niedobrze. Im bardziej zbliżałaś się do bramy frontowej, tym bliżej byli i oni. Zastanawiałaś się teraz czy faktycznie masz takiego pecha, że to mogą być nawet inni najemnicy wybrani przez agentów. Pora i miejsce spotkania się przecież zgadzały. Któż inny mógłby ot tak, bez żadnego konwoju, przychodzić do twierdzy Vaerl? Tylko szaleńcy. Czyli najemnicy. Z racji posiadania konia, udało ci się dotrzeć na niedługo przed nimi. Nie musiałaś długo czekać, aż dwie średnie balisty umieszczone w na flankach trzeciego pierścienia, nakierowały swoje celowniki na ciebie. Z oddali usłyszałaś okrzyk:

"Stój kimkolwiek jesteś, albo cię zabijemy! Jeśli chcesz wejść, czekaj na kolejne nakazy!".

Czekanie ciągnęło się, a nikt się nie pojawiał. Spotkanie z dwójką podróżników było nieuniknione. Był to jak przypuszczałaś (niestety) krasnolud, oraz ktoś kto wyglądał jak czarodziej z bajek (zwłaszcza w tym jego spiczastym kapeluszu). Sprawiali wrażenie zmęczonych (lub "wczorajszych"). Chyba nawet skądś ich kojarzyłaś. Ich także wkrótce zauważyła straż fortyfikacji, i udzieliła takiej samej informacji. Pozostawało wam czekać, tym razem już w trójkę.

Arvanel & Vargrom:

Ranek przywitał was rześkim, nawet przyjemnym powiewem z północy. Było to jednak za mało by zabić ten okrutny, bezlitosny, sadystyczny ból głowy. Do dziś wszyscy, a zwłaszcza krasnoludy poszukiwały maga, oferując całe góry bogactw i surowców, dla tego który znajdzie recepturę na tą przypadłość. Niestety, mimo najróżniejszych prób i sposobów, po ostrym biesiadowaniu nastawało cierpienie. Dla tej niewyjaśnionej zagadki Aragothu, powstała nawet legenda (czy też raczej mit) o tym, iż ból ten jest karą dla wszystkich istot, zesłaną przez Bagbura Mocarnego, kiedy to podczas jednej z ważnych bitew krasnoludów z elfami wysokimi, jeden ze strategicznych oddziałów uchlał się w trupa. Przesądziło to o losach wojny i pozwoliło elfom wysokim do dziś zajmować kluczowe tereny gór Fardum, strefy tak bogatej w surowce, iż dzięki nim rasa ta upiększa do dziś swe miasta (niezależnie czy po apokalipsie, czy przed nią). Ale równie dobrze objawami kaca mogła być po prostu natura, albo jakieś astralne istoty żywiące się cierpieniem pijaków.
Na takich właśnie myślach spędziliście niemalże w milczeniu pierwszą godzinę mozolnej wędrówki. Po tej godzinie dopiero zorientowaliście się, iż "instynktownie" wybraliście szlak wschodni, który choć bezpieczniejszy, to był dosyć okrężny jeśli chodzi o przedostanie się do Vaerl. Jednak powrót nie wchodził za bardzo w grę, nie chciało się po prostu wam. Podążając głównym szlakiem natrafialiście co rusz na nieduże wsie, a nawet w oddali majaczyło Flyn, znane wam miasto kupiecko-rozpustne. Przez chwilę nawet kusiło wieloma dobrodziejstwami, ale pobyt w nim skończyłby się zapewne pustym ekwipunkiem, i zmarnowaniem szansy na wielką przygodę (i duży zarobek!). Ominęliście więc nieprzyjemny step Oa'va, podążając wzdłuż przyległego mu lasostepu Voa'h. Waszą podróż zakłócił dopiero widok tlących się obłoków dymu i swąd spalenizny. Na horyzoncie ujrzeliście smutny widok spalonych domostw. Arvanel znał to miasteczko. W Griditch kupił bowiem swój kapelusz, tak charakterystyczny i zabawnie spiczasty. Okrutny świat nie szanował niczyich sentymentów. Jeśli to golemy, a na to wyglądało, to nie było szans dla nikogo. Stawiający opór zostali zabici, a reszta porwana by przeprowadzać na nich okrutne eksperymenty. Takich wiosek czy miast co noc padało kilka, kilkanaście. Na ich miejsce powoli budowano nowe. Czasami w odwecie jakaś rasa niszczyła fabrykę czy obóz golemów. I tak od trzech lat, jeden drugiego "kąsał". Były to przykre uroki wyniszczającej wojny, do których zdążyliście się przyzwyczaić. Tymczasem trakt powoli skręcał na północny zachód, aż w końcu ujrzeliście przed sobą malownicze górskie pejzaże, okryte białym obłokiem. To znak, że niedługo wejdziecie na tereny pilnie strzeżone przez ludzki ruch oporu. Grupa warowna złożona z twierdz Baegor, Vaerl i Volrath, skutecznie zatrzymywała zapędy Gynethu na północno-zachodni skraj. Co najważniejsze teraz, wreszcie po męczącej, wielogodzinnej podróży dało się dostrzec jej koniec. Lecz między "dostrzec" a "dojść" wciąż istniała różnica czasowa, wynosząca co najmniej godzinę lub dwie. Żałowaliście teraz, że nie zabraliście koni lub chociażby osła. I gdy okazało się, iż trzeba jeszcze wspiąć się pod dosyć wysoką górę, poważnie zastanowiliście się czy nie lepiej gdzieś się na chwilę osiąść. Nie było jednak wam dane odpocząć, gdyż czas gonił. Zejście po drugiej stronie góry nie było takie złe, i prowadziło już bezpośrednio na główny trakt do Vaerl. Fortyfikacje w tle były jak oaza dla spragnionego. Wycieńczeni i wciąż zmęczeni wczorajszym dark ale, dotarliście pod mury. Na miejscu dojrzeliście, iż czeka tam jeszcze jedna osoba. Na oko była to kobieta, choć płaszcz solidnie okrywał jej ciało. Miała ze sobą konia, co jeszcze bardziej spotęgowało żal co do waszej decyzji o wybraniu metody podróży. Ewidentnie czekała przed bramą. Wkrótce zauważyły was straże, mierząc do was z łuków i kusz.

"Stójcie tam gdzie stoicie, jeśli chcecie wejść, czekajcie na oddział przyjmujący!" - usłyszeliście znad muru.

I tak czekaliście. We trójkę.

***

Kasir:

Opuściwszy garnizon "Nadzieja" udałeś się w kierunku leżącego nieopodal garnizonu "Wolność". Trochę mogło to niepokoić czemu potrzebują kogoś z innego garnizonu do misji specjalnej. Nie był to popularny zwyczaj, bo o wiele lepiej by w jednej misji uczestniczyły osoby które razem ćwiczą, razem chodzą na misję, i w zasadzie żyją ze sobą. Co nie znaczyło oczywiście, że te dwie jednostki były sobie obce. Wspólne szkolenia między garnizonami odbywały się kilka razy w miesiącu, lecz najczęściej trenowano współpracę na wypadek dużych bitew. Przeznaczenia obu garnizonów były spolaryzowane tak by jedni reprezentowali siłę bojową, a drudzy wsparcie. Lecz mimo tych różnic, każdy posiadał pełen zakres możliwości. Czy więc w "Wolności" brakowało dobrych alchemików? Z pewnością nie. To czemu wybrano akurat ciebie miało zostać ogłoszone dziś, w miejscu do którego właśnie zmierzałeś. Podążając szlakiem wzdłuż północnego muru Vaerl, zdałeś sobie sprawę jak bardzo ta budowla jest ogromna, i swym ogromie majestatyczna.


Teraz już wiedziałeś czemu wybrano ją na stolicę. Od kamienno-skalnych posad bił chłód, a cień wysokiej ściany fortyfikacji potęgował tylko to uczucie. Po kilkunastu minutach wędrówki pełnej przemyśleń, przekroczyłeś próg garnizonu "Wolność". Panowała w nim spokojna atmosfera. Było wcześnie rano, toteż co rusz ktoś ziewał, przeciągał się, lub dosypiał zastygając w pozycji, podczas wykonywania porannych obowiązków. Lecz czułeś też pewne dyskretne zainteresowanie twoją osobą. Im bliżej do sali odpraw, gdzie miałeś ostatecznie otrzymać wytyczne misji, tym bardziej rosło zaciekawienie. Bo jeśli ktoś z rana tam idzie, oznacza że coś się szykuje. Być może wróci opromieniony chwałą, a może widzą go właśnie po raz ostatni. Przechodząc przez mosiężne, bukowe drzwi znalazłeś się w dużej hali o okrągłej powierzchni. Była dosyć pusta, gdyż w centrum nie było nic, poza ogromnym herbem "Wolności" namalowanym na płaskim, wypolerowanym podłożu. Był dodatkowo otoczony czterema lampami, w których kloszach tliło się magiczne światło. Dzięki temu zabiegowi, nikt nie przeoczył tak ważnego malunku. Zresztą jeśli chodziło o ozdoby, to ścian też nie oszczędzono. Liczne galerie, gabloty, portrety sławnych generałów - to wszystko dawało poczucie, iż jest się w szczególnym miejscu. Zwłaszcza w porównaniu do brutalnie minimalistycznego wystroju reszty garnizonu. Przy ścianie znajdowały się głównie ławy, a całość przypominała trochę poczekalnię. Od hali odchodziły trzy korytarze, z czego ten naprzeciw wejścia głównego był najszerszy. Jeśli niczym nie różniło się tu od sali odpraw "Nadziei" to właśnie tym korytarzem udasz się wkrótce do pokoju misji. Tymczasem z wschodniej strony nadciągnęły dwie kolejne osoby - jaszczur i elf, choć obaj przybyli w krótkich odstępach czasu. Elf na swym eleganckim ubiorze naszytą miał odznakę oficerską, a jeśli wzrok cię nie mylił, jego rangą był kapitan. Jaszczur z kolei wolał szatę bardziej ascetyczną, co budowało pewien kontrast gdy patrzyło się na nich razem.

Thazoq:

Młody posłaniec szybkim, płynnym krokiem ulotnił się. W jego energii wyczuwałeś nadal pewien nieokreślony lęk. Taki sam, jaki często skrycie odczuwali inni ludzie w twojej obecności, zwłaszcza jeśli chodziło o służbę. Zdawałeś sobie z tego sprawę. Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu byli służącymi dla twej rasy, która często obchodziła się z nimi surowo. Dziś wiele jaszczurów na widok dawnego niewolnika w ludzkim ruchu oporu, najchętniej rozerwała by ich na strzępy własnymi pazurami. I mimo iż jaszczury w Ruchu Oporu Bashy stawały się co raz popularniejszym widokiem, tak jeszcze nie zdążyła wygasnąć w ludziach obawa przed gniewem rasy swych dawnych panów. Ten sam lęk zresztą powodował pewną dozę ksenofobii, ale na szczęście dyscyplina w garnizonach przy Vaerl była tak silna i twarda, że każdy występek na tle nienawiści rasowej był bardzo surowo karany. Zresztą tak naprawdę wielu żołnierzy wśród nawróconych na ideologię Bashy jaszczurów znalazło prawdziwych przyjaciół. Ta sytuacja była więc nadzwyczajna, gdyż im dalej w pole bitwy, i im dalej od Bashy, tym trudniej było utrzymać ten status. Musiałeś o tym pamiętać, jeśli masz wyruszyć na dalekie obszary. Udałeś się więc do sali odpraw, mieszczącej się nieopodal koszar, tuż obok zbrojowni. Na placu garnizonowym atmosfera była senna, żeby nie powiedzieć flegmatyczna. Powietrze było parne, ciśnienie niskie i chyba zapowiadało się na deszcz. Wielu więc czuło się nadal sennie o tak wczesnej porze. W zasadzie z twojej perspektywy kogoś kto umiał w pełni się samokontrolować, wyglądali oni jak nieopierzeni rekruci. Z drugiej strony była w tym metoda. W "Wolności" dyscyplina była mieszanką swobody w określonych chwilach i surowego przygotowania w innych. Ten kto nie umiał tego rozgraniczać, szybko wylatywał. Ci co potrafili wykorzystać te momenty, stawali się wspaniałymi żołnierzami. Morale w stolicy zawsze więc było na wysokim poziomie. Przekroczyłeś więc wschodnie skrzydło sali odpraw i skierowałeś się go głównej hali. Była okrągła i zdominowana przez liczne gabloty, portrety generałów, galerie i malunki - a zwłaszcza ten w pustym centrum, namalowany na polerowanej posadzce herb "Wolności", oświetlany przez lampy z magicznym światłem. W hali czekały dwie osoby, jeden z wyglądu mag, alchemik lub skryba. Był trochę niepozorny. Drugą osobą okazał się być kapitan Ullian Tele'Virr. Dowodził elitarną jednostką "Beztwarzowych". Nie braliście nigdy udziału w jednej misji, ale dużo ze sobą trenowaliście. Raz, czy dwa byliście na patrolach, choć w osobnych grupach. Między "Beztwarzowymi" i "Pożogami" dostrzegałeś parę analogii. Tyle, że w przeciwieństwie do elfów, ciebie i inne pożogi nie interesowały żadne odznaczenia. Na wojnie nie było miejsca na bohaterów. A życie to coś więcej niż kawałek metalu przy piersi. Nie mówiłeś tego głośno, lecz czułeś że tak właśnie jest i teraz.

Ullian Tele'virr:

Maska. Była niczym część duszy, twą nieodłączną częścią. Nie miała zadania ukryć blizn przeszłości, lecz była wyrazem pewnej idei i stosunku do świata. Na polu bitwy należało czuć dystans do siebie - ci co trzymali się blisko siebie, ginęli najprędzej. Maski nałożone na twarz miały ułatwiać wam tłumienie wzajemnych uczuć. Na czas bitwy stawaliście się "beztwarzowymi", i każdy był równy. Ileż znaczeń może mieć ten kawałek metalu na twarzy, nie sposób było zliczyć. Lecz nie wszyscy w garnizonie lubili wasze upodobanie do nich. Na szczęście Najwyższy był dosyć tolerancyjny i zezwolił wam na noszenie ich nawet poza bitwą. Jak zareagują nowi podwładni? Zawsze była obawa, że gdzieś w głębi pojawi się lekceważenie, skrzętnie ukryte pod grubą warstwą żołnierskiej rutyny i nawyków. Musiałeś więc zrobić doskonałe pierwsze wrażenie. Jeśli dobrze znałeś procedury, i nikt nie zamierzał od nich odstąpić, to na misje tajne misje poszukiwawcze nie wyruszało zbyt wiele osób. Nie chodziło przecież o otwarte walki, ani też o zwracanie na siebie uwagi wroga. Byłeś oficerem, magiem i taktykiem. Ciekawe czemu szefostwo uznało, iż przydzielają cię do takiej misji. Nie czekając dłużej, wyruszyłeś wyjaśnić tą zagadkę. Wychodząc z kwater oficerskich, skierowałeś się od razu do wschodniego skrzydła sali odpraw, która była niedaleko koszar i zaraz przy zbrojowni. Powietrze zrobiło się jednak parne, co mogło sygnalizować deszcz w najbliższym czasie. Kilka treningowych stanowisk łuczniczych było zajętych, przez niemrawo ćwiczących strzelców. Właściwie to chyba wszyscy na placu garnizonowym czuli poranne zmęczenie. Na twój widok niektórzy momentalnie prostowali się i przyspieszali tryb pracy. Wyłapałeś kilku co ewidentnie dosypiało, zamiast wykonywać swe obowiązki. Musiałeś jednak wziąć poprawkę na specyficzną formę dyscypliny w garnizonach przy Vaerl. Można było pozwolić sobie na pewne swobody, ale gdy trzeba było każdy musiał wykazać twarde usposobienie. Ten kto nie umiał płynnie poruszać się miedzy swobodą a dyscypliną, po prostu wylatywał lub był degradowany. Gdy wkroczyłeś wschodnim skrzydłem do sali odpraw, krótkim korytarzem dotarłeś do głównej hali. Była okrągła i dobrze przyozdobiona licznymi galeriami, portretami bohaterów, gablotami czy malunkami. Na pustym środku tego okręgu, wymalowany był w wypolerowanej posadzce herb "Wolności". W hali czekał też jakiś elf, którego nie znałeś osobiście, ale ewidentnie przynależał do "Nadziei". Co on tu robił? Czyżby też czekał na odprawę? Usłyszałeś za sobą kroki i dojrzałeś jak dołącza do was trzecia osoba - jaszczur. Po specyficznym ubiorze stwierdziłeś, iż należał do Pożóg - elitarnych pustynnych oddziałów Troghanu. Od jakiegoś czasu trenowaliście razem, a może z dwa razy byliście na wspólnym patrolu, choć w osobnych grupach. Ich styl prowadzenia operacji znacząco się różnił od "Beztwarzowych". Jeśli i on miał być członkiem twego oddziału, to mogłeś już przeklinać w duchu iż dostałeś wyjątkowo zróżnicowanych podopiecznych. Ale może w tym właśnie miał kryć się sens misji? I czy tylko oni, czy dołączyć miał ktoś jeszcze?

Ullian Tele'virr, Thazoq, Kasir:

Przez chwilę byliście sami, ale nie trzeba było długo czekać aż dwie kolejne osoby, tym razem już na pewno wyżsi oficerowie (co dało się wyczuć z wyglądu) dotarły ze środkowego korytarza. Zresztą obu dobrze znano niezależnie od przynależności w ROB. Był to kolejno major Erm Faren, oraz sam generał Baar Armond. Faren był typowym skrybą i zastępcą szefa wywiadu. Generał Armond należał do prawdziwych weteranów na czynnej służbie - chyba jako jedyny zdążył w swym życiu służyć jaszczurom w bitwach, brać udział w wyzwoleniu ludzi spod jaszczurzej niewoli, a także uczestniczyć w wielu misjach przeciwko Gynethowi. Na swój tytuł prawej ręki Olafa Bashy w pełni więc zasługiwał. Gdy dwójka wysokich oficerów podeszła do was, generał spojrzał dokładnie na każdego po kolei. Lekkie kiwnięcie głową oświadczyło jego wstępną aprobatę. Poprawił swój safianowy kaftan ukryty pod hartowanym na lekki róż kirysie z rytowanym herbem ruchu oporu i skomentował waszą obecność:


Baar Armond:

- Tele'virr Beztwarzowy, jak mniemam. Dobry wybór, to twoja szansa elfie. Basha dobrze cię kojarzy - spojrzał teraz na jaszczura - Pożoga, hm. To też ciekawe rozwiązanie, bo twoje doświadczenie przyda się w długiej i niebezpiecznej wyprawie - by na koniec spojrzeć na Kasira i tu nieco się zdziwić - Ciebie nie kojarzę zbyt dobrze, musisz być z "Nadziei" - i nim zdążył Kasir odpowiedzieć, wtrącił się skryba:


Erm Faren:

- To Kasir, o Panie. Jeden z najbardziej doświadczonych medyków z garnizonu "Nadzieja". Syn Avenariusa.

Baar Armond:

- Czyż "Wolność" nie posiada własnych alchemików polowych? Co chociażby z kapitanem Bohredą?

Erm Faren:

- Panie, kapitan Bohreda musiał niezwłocznie udać się do Baerl w celu zbadania ogniska nowej zarazy. Poza tym Kasir...

Baar Armond:

- Dobrze, wiem. Nie musisz mi go polecać, majorze. Znam zasługi twego ojca, Kasirze. Wierzę, że okażesz się takim samym, wielkim mędrcem jak on - po tych słowach Armond wyprężył się, i marszcząc czoło, z pełnym powagi tonem rozkazał wszystkim - Za pięć minut widzę was w pokoju misji! Spocznij! - po tych słowach wraz z majorem Farenem skierował się do korytarza z którego przybył.
 
__________________
"You can have power over people as long as you don't take everything away from them. But when you've robbed a man of everything, he's no longer in your power." Aleksandr I. Solzhenitsyn.

Ostatnio edytowane przez Kagonesti ZW : 08-10-2011 o 17:16.
Kagonesti ZW jest offline