Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-10-2011, 15:51   #16
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Inspektorowi towarzyszyło cały czas dziwne uczucie zakrawające poniekąd o niepokój, chociaż pozbawiony za grosz strachu czy niepewności. Z każdą przewróconą stroną wzmagało się w Colinie poczucie zbliżania się do wielkiej tajemnicy. W fundacji było cicho. Jon zdziwioną miną zareagował na wieści i poprosiłaby się upewnić czy to aby Alan. Potem powrócił do długiej rozmowy z Mayą. Chyba sobie przypadli do gustu... Chociaż kto tam wie Wirtualnych Adeptów.
”To kolaboranci. Byli niedawno w Unin Technokratycznej... Jeszcze niedawno to oni mordowali, strzelali, prowadzili eksperymenty. Są tak samo winni jak oni. To psy szukające pożywki.” Myśli popłynęły nieprzerwanym ciągiem jakoby w błysku inspiracji i olśnienia lecz tym razem był to również błysk, lecz ciemności która przyniosła ze sobą złość, nienawiść, niechęć. Colin długo się nie naczytał. Ktoś pukał do drzwi. Zmysłu już mu mówiły, że to pewnie Diakon. Zresztą nie tylko zmysły, ale silne uderzenia dwoma palcami w drzwi rytmicznie wystukujące pewien stary, hermetycki kod który obecnie stanowi albo siłę przyzwyczajenia albo usilną potrzebę wyróżniania się. I wtedy kolejny myśli przeszyły anglika na przestrzał. ”Znowu ten relikt dawnej epoki. Jak on kurczowo trzyma się bezcelowego życia! To już koniec, jemu nic nowego się nie wyśni,nic lepszego już nie uczyni, nie będzie lepszym. On nie dozna oświecenia. Może być tylko słabszym i gorszym. I w to prowadzi fundacje – ten, co przegrał własne oświecenie i siłę. Ktoś powinien go zastąpić.” Colin wystraszył się. Myśli były tak, jak swoje – nie, nie tak – najprościej byłoby się wyprzeć. Owe myśli były faktycznie jego, własne, osobiste wątpliwości.
Mistrz Aureliusz Marek Prim wyglądał na trochę zirytowanego zbyt długim czekaniem pod drzwiami – albo to chciał okazać nisko opuszczonymi brwiami, mocno zaciśniętymi, aż sinymi ustami. Wąsy mial nierówno przystrzyżone, chociaż alergia ciała przeszła już, choroba na duszy dalej przelewała się na jego oblicze. Mimo to Colin widział tysiące błękitnych gwiazd które skrzyły się we wzorcu starego maga układając się w w fantastyczne wizyr i symbole wedle stałego porządku. Chociaż nie tak oślepiającym blaskiem jak kiedyś, to kontrast z trochę zmizerniałą posturą (chociaż Aureliusza starem żadną miarą nazwać nie mógł, stary mag dopiero niedawno zaczerwienieć, poruszał się prosty jak struna, a tylko jego obecność niosąca ze sobą moc minionych lat dawała odczuć absolutnie każdemu, iż on jest starszy niźli to widać) , a jego silnym wzorem momentalnie postawił, trochę nieświadomie, Colina do pionu.

-Adepcie Inspektorze... - przewodniczący rady zaczął szorstko. -Pozwolisz wejść?

Pytanie było tylko formalnością, a po krótkim czasie obaj już siedzieli naprzeciw sobie. Diakon sprezentowawszy jak to on – pełen dumy, z wysoko zdartą głową, bacznym spojrzeniem i ciemnymi chmurami przeznaczenia kłębiącymi się nad nim. Przez swój pobyt w fundacji Driscoll Moryet zdążył zauważyć, że przewodniczący rady przestał mu tak jawnie ukazywać niechęć. Co prawda do sympatii jeszcze wiele brakowało (co zresztą było zrozumiałe biorąc pod uwagę hermetycką tendencje do wietrzenia spisków), inspektora dalej traktował jako zło koniecznie oraz potwarz wymierzoną przez własną tradycje lecz skoro już tutaj jest – musieli współpracować. Diakon przestał mu utrudniać dostęp do dokumentacji lecz ułatwiać również nie zamierzał.

-Adepcie, zapewne tajemnicą nie jest, że raport prędzej czy później musiał trafić do moich rąk. Nie będę ukrywał, że z wieloma punktami bym się nie zgodzi również krytyką mojej osoby. Zapewne nie wiesz Driscollu, że te fragmenty czyimś celowym przeciekiem zostały rozpowszechnione.

Aureliusz spoglądał na wykładowcę wzrokiem przenikliwym, w tych kilku chwilach ciszy stała się wybadać jakichkolwiek oznak niepokoju czy przestrachu. Colin poczuł wokół siebie zimną sondę mentalną starego maga kóry krążyła wkoło niczym myśliwiec czekający na zbłąkane zmiany w aurze.

-Nic nie rozumiesz, dzieciaku... – Mistrz Aureliusz westchnął zrezygnowany i widocznie osłabiony w swej pewności siebie. - Fundacja Białych Kruków bezpośrednio podległa jest tylko i wyłącznie Fundacji Horyzont. Jest to bardzo wygodne, wszak tempo reagowania Horyzontu oraz nieczęsta spotkania rady dają nam dużo autonomii. Lecz... Jak wiesz, adepcie, równo Porządek Hermesa jak i Verbana oraz Niebiański Chór ufundowały dziedzinę, węzły... I mają wpływy. O ile Verbena nie jest nami zainteresowana, a wolność od Chórzystów zapewniłem sam, moimi skromnymi środkami... Adepcie, wasza obecność tylko zwiększa naszą zależność od Doissetepu przenosząc ich wewnętrzne spory na to podwórko, rzecz którą chciałem za wszelką cenę uniknąć.

Kilka chwil ciszy. Tajemnica została rozwikłana, a Colinowi nagle się wydawało, że Diakon mówi rzeczy zupełnie oczywiste. Przebłysk. To intryga mająca na celu przejąć fundacje. Najpierw inspektorat, teraz pojawienie się fanatycznego Jovana. Jakaś niewysłowiona groza wstżaśńełą adeptem – groza wynikająca ze sprowadzenia własnej osoby do bezwolnego pionka który już współudział w tym spektaklu. Dalsze słowa Diakona były tylko formalnością.

-Nieoceniony i wspaniały Adept Jon Jeremy Awaycraft, robiący aktualnie piorunującą karierę ostrzy sobie zęby na fundacje, podejrzewam, że tutejszej rady również nie oszczędzi. Ostatnio dużo się dostało mi, zarówno przez raport, jak i suche faktyczny taki sprawy, jak posiadanie Wirtualnego Adepta w strukturach rządzących. Grają przeciw mnie. Więc Adepcie Inspektorze... Muszę wyjść z kontrpropozycją, skoro jesteś jednym z owych graczy.

Diakon nachylił się lekko. Twarz miał kamienną, niewzruszoną. Kolejnym błyskiem, na przestrzał – Colina ogarnęła niechęć do tego buca. Siedzi tutaj niczym król, pan sytuacji który nie lęka się żadnego niebezpieczeństwa. Bezgranicznie ufającym swym możliwością pyszałek, człowiek który umrzeć musi – bo minęla jego era, a mimo to trzyma się rakami władzy i życia. Faraon który nie widzi, że jego państwo upada. I wtedy Colin przeraził się znowu, myśli były zbyt natrętne, jego własne, a tak nienawistne. Chyba na twarzy inspektora wraz z kroplą potu pojawiło się coś niewypowiedzianego, gdyż Diakon natychmiast kontynuować jakby dostał to czego chciał.

-Dobrze wiemy adepcie, że wojna wstąpienia mimo wszystko nie jest dla was ni pasją, ni moralnym obowiązkiem. Nie oszukujmy się, inspektorze. Znalazłeś się tutaj dziełem przypadku. Jeden z moich dawnych uczniów obecnie prowadzi miłą fundacje badawczą. Posiadają własny węzeł, zajmują się głównie ekspedycjami badawczymi w poszukiwaniu dawnej wiedzy czy kontaktami z istotami mitycznymi które jeszcze nie odeszły. Czego pragnę w zamian? O wiele bardziej optymistycznych sprawozdań, złożenia wniosku o cenzurę dla Jovana oraz... – Diakon spauzował. Uśmiechnął się chytrze. -To już nie tyczy oferty. Za to, co stało się z Robertem, jesteś winien adepcie wystawić mi Awaycrafta do pojedynku. Inaczej do pojedynku dojdzie lecz z inną osobą.

Spojrzenie miał dzikie, wymowne. I gdzieś na dnie oczu Diakona krył się smutek i żal.
Tego starego buca i nieudacznika – kolejne natrętne myśli. Duma. Chęć samemu posiadania fundacji we władzy. Chęć posiadania.

***

Były takie dni, gdy Diana Brzeska czuła się niepotrzebna. Będziecie mnie potrzebować? Nie, nikt nie potrzebuje. Wszyscy się rozeszli. Teraz siedziała w pokoju Grigorij czynił u siebie, Jon w kuchni wraz z nową kobietą w fundacji, a młoda eutanasta wypakowywała się. Isamu pewnie coś majstruje, Gustaw się uczy... Penie tak. Diana siedziała sama. Niepotrzebna. Jej pokój zdawał się zionąc pustką. Pukanie. Ktoś pukał do jej drzwi. Dokładnie rzecz biorąc to Gustaw Kowalczyk nerwowo uśmiechając się kątem ust.

[u]-Adeptko... Znaczy się Auria... Mam sprawę.[/i]

Od kiedy Ravna przygarnęła częściowo Gustawa, chłopak zmienił się. Chociaż możliwe, nawet bardziej prawdopodobne – że wpływ tak wielki miały nań wydarzenia w których uczestniczyła fundacja oraz starta mentora i podejmowania nauk u Diakona. Tego Brzeska oczywiście wiedzieć nie mogła gdyż poznała Gustawa po całym bajzlu w fundacji.

-Zdaję sobie sprawę, że to co zaproponuje może mnie wpędzićw kłopty. Nie boje się, teżjestem magiem.

Tak, to było czuć – chłopak dodawał sobie pewności siebie. Był najsłabszym magiem w fundacji, przez hermetyków nawet nie uważany jeszcze za pełnoprawnego maga. Diana widziała jego niepewną posturę która na siłę prężył, stróżkę potu spływającą z czoła.

-Mam do zapłacenia sporo haustów, będzie z pięć miarek... Dobrze, od czego zacząć... Chyba od podstaw. Jestem początkującym hermetykiem i ustoję progu kariery. Moim mentorem jest Mistrz Robert i tutaj pojawia się wielki problem. Gdziekolwiek pójdę, przedstawiając się – często spotyka mnie niechęć. Wielu magów nawet nie wie czemu, a tylko coś o uszy się obiło. Że wampiry mają dość, rozumiem... Do czego zmierzam... Muszę wiedzieć. Strasznie jest obrywać za rzec nienazwaną... W pokoju Mistrza Cross są dokumenty...

Nienazwana groźba ściskającą za żołądek włamania do pustego pokoju hermetyka na moment zamroczyła Dianę. Nie aby po całej formule tego się nie spodziewała. Raczej czemu Gustaw podszedł akurat do niej.
Rzeczywistość drgnęła jak szarpnięta struna. Gdzieś brzdękała magya.

***

Claire Duane udała się do polju i zaczęła się wypakowywać. Widok kruków był zaiste zabawny. Dwa białe ptaki z trzepotem skrzydeł wyfrunęły z sali obraz, przepłynęły korytarzem i wpadły na hol kracząc zajadle. Kiedy jadły, nieustanie wyrywały sobie wzajemnie robaki z dziobów.
Ale to było dawno. Teraz Ravna kroczyła już dobrze poznaną ścieżką poprzez błoto, topniejący śnieg i kałuże ku domku Stanisławy który wzięła pod swą opiekę. Marsz dotychczas przebiegał bez przeszkód. Kobieta znajdowała się już w głębokim lesie – poznać to było łatwo, woń spalin z pobliskiej drogi ustępowała świerkom, a odgłos pojazdów oddawał pole dla świszczącego pomiędzy drzewami wiatru. Pozostawał tylko niepokój, że coś ją obserwuje.
Przebudzona poczuła wpierw jakieś małe stworzenie pałętające się jej u nogi, potem coś przebiegło po ramieniu... Co innego zaszeleściło w gałęziach. Natychmiast magyczny zmysły wyostrzyły się, a jej zachciało się śmiać gdyż towarzysze w wędrówce wyglądali dość pociesznie. Duchy, tak. Była dla nich niczym płomień dla ćmy. Tak oto spostrzegła, że lśniący, krystaliczny pająk wzorca oraz jego odrobinę większy, ale schorowany kolega przechadzali się jej po ramieniu. Mniejszy tkał pajęczynę wzorca na koledze odtwarzając dwie wyrwane mu nogi. Pod nogami biegał duch królika oraz dwie myszy polne przystrojone w wielobarwne pióra (coś jak pióropusze lecz na całe ciało). Odrobinę niepokojąca mogła być natomiast nabrzmiała od zielonej, wyciekającej ze wielu ran sylweta dość sporej (wielkości wilczura) zmory która śledziła szamankę kołatając się na siedmiu parach chudych rąk i przyglądając się jej zaropiałymi ślepiami. Uśmiechała się... Słodko. Tak, słodko, że Ravnę niemal coś w środku skręciło na ten widok, a już najbardziej – chciało się jej rzygać. Ostatnim z zaciekawionych duchów był świetlik dający barwę krwistą, lecz czystą. Na moment rękawica jeszcze bardziej się poluzowała, a ona usłyszała przy uchu dźwięk.

-Strzeż się niedźwiedzicy. To potężny duch przewodnik, a ten który za nim podąża, to... - Głoś stał się coraz bardziej piskliwy, jakoby przerażony -Czarnoksiężnik!

Oczywiście szamanka musiała wiedzieć, że dla większości duchów czarnoksiężnikiem bywają raczej osoby fetyszyzujące jw niźli nephandusi lub inferna liście, acz ich też tak czasem się określało obok technomagów czy co bardziej biegłych w entropii magach. Świetlik był przerażony.
Ravna kroczyła dalej. Otoczona zagrają zaciekawionych jej obecnością duchów, już przyzwyczaiła się do nich. Domek Stanisławy już prześwitywał przez drzewa. Wnet... Zimny pot oblał Ravnę gdy usłyszała czyjeś skradanie się za plecami. Gdyby nie jej czuły słuch – byłoby po niej.
Ledwo zdążyła się obrócić i uskoczyć bok, kiedy to obok przeleciał olbrzymi wilk. Ona upadła w błotnistą kalozę, wilk nie wyhamował i całym impetem grzmotnął w zaspę przecinając ją i uderzając w drzewo, aż zahuczało. Potem z lasu wyskoczył kolejny. Dwa, olbrzymie wilki czy raczej stwory wilkopodobne bo jak na zwykle wilki miał stanowczo za długie łapy i same były zbyt wielkimi stworzeniami o dzikich oczach. Ten co się na nią rzucił posiadał czarne, rzadkie fustro ustrojone brązowymi łatami, był większy oraz bardziej wściekły – sądząc po warknięciach. Drugi spokojnie kązl wokół niej, wyraźnie mniejszy, ruchy miał zwinne, w milczeniu szsary potwór okrążał ją szukając miejsca do ataku.
Wilkołaki. Nie pozostało złudzeń. Zjawa która do tej pory obcerowała Ravnę, teraz piszczała radośnie. Szamanka niemal czulej, jak swymi łapami drapie w rękawicę bezskutecznie... Zjawa chciała jej pomóc.
Warknięcie. Szary wilk skoczył na nią... I przeleciał nad głową, rzucając się na swego większego krewniaka. Jak ten chwycił napastnika prosto za gardło, jak nie szarpnął wyrywając spory kawał ciała u szyi... Szary wilkołak tylko zawył, jeszcze próbował się podnieść lecz zaniemógł, pyskiem ryjąc w kałużę krwi która sam tworzył Lecz jeszcze żył. Szamanka doskonale słyszała powoli, bardzo powoli milknąca pieśń jego żywota.
Czarny wilki zwrócił się do niej, szczerząc zęby. Chyba szykował ataku...
Bębny grały. Dziko. Zmora drapała o rękawicę.

***

Jak mieć pecha – to na całego. W pierwszej chwili krukołak mógł się zastanawiać czy aby za dużo nie wypił lub – sądząc po takim fenomenie – nie naćpał się. Kirił w jednym z moskiewskich parków, myjąc się w lodowatej wodzie fontanny spotkał... Kota. Wielkie, czarne kocisko przechadzało się po krawędzi chwiejne, rozepchane na boki, rozpasiony. Kiedy to kruk radośnie mył się w fontannie, ten zbliżał się doń.


Kocisko, kociskiem, lecz to co innego było przyczyną pecha. Ludzi było mało. Rzadkie drzewa pomiędzy którymi wił się spękany, wybałuszony przez korzenie, a ponad wszystko kiepsko odśnieżony chodnik. Kirił zauważył, że powietrze w parku drga dziwnie. Zupełnie nie nadaje się do lotu, zmienia natychmiast kierunek, drga niczym sprężyna i cofa się. Potem usłyszał krzyk – piskliwy, ochrypły, dziki przeradzał się w historyczny śmiech, potem niski, gardłowy bulgot. Jedną z pobliskich alejek biegł człowiek (być może mężczyzna lecz nie był tego tak pewny) o długich, chudych kończynach i odrobinę beczułkowatym tułowiu. Ubranie miał całe wysmarowane błotem, chociaż... Krukołak chyba się cieszył, że po zapachu nie dane jest mu sprawdzić czy to jest błoto. Oczy zakrwawione,na twarzy tysiące małych krotek barwy czarnej oraz gęsta ropa wyciekająca mu z ust spienionym strumieniem. Świat zdawał się wirować, krukołakowi zrobiło się dziwnie błogo – coś jak odlot po porcji trawki. Drzewa falowały, śnieg stawał się brudniejszy, umbra bliższa (i ciemniejsza), wokół słychać było piskliwy, nienaturalny świergot wróbli.
Za mężczyzną bez słowa biegło dwóch jegomości w szarych płaszczach przypominających odrobinę funkcjonariuszy KGB, gdyby nie z gruntu amerykańskie lustrzanki oraz dziwne znikanie z pamięci szczegółów gdyż krukołak już po chwili nie mógł zapamiętać trórych z tej dwójki miał krzywy nochal – byliby zwyczajni.
Strzały w powietrze, miast świstu kul naboje rozprysły się na drzazgi i... Zmieniły w metalowe wróble które pofrunęły w niebo. Kot zaklną.
Dokładnie ten kot który się przechadzał zaklną siarczyście pod pyskiem i prychnął zajadle zaskakując na śnieg. Jeden z agentów wyjął dziwny przyrząd podobny dość do starych telefonów. Natychmiast ładunek elektrostatyczny ogarnął park, a rzeczywistość na moment jakby się unormowała, nim ponownie nie zaczęła się rozmywać śladem uciekiniera.
Miał dziś pecha.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline