Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-10-2011, 06:50   #164
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Umbar, czerwiec 251 roku



Andaras bawił się w dłoniach białym kosturem wyrzeźbionym w kształt węża. Żmiji.
Przed nim stole leżała pomięta i zniszczona kartka, którą odpiął z łańcucha na szyi, która zajmowała miejsce amuletu, który znalazł w kieszeni poległego Kh’aadza.




- Panie. – zaufany sługa stanął przed obliczem półelfa zdyszany, wyrywajc Andarasa z zadumy. Widać na nim było zmęczenie i ślady krwi. – Stała się rzecz straszna! Kapitanowie Devorion i Dirhael nie żyją! Zgładzeni! Straciłem ludzi pilnujących tych kapitanów z twojego rozkazu! Uszedłem z życiem aby donieść Ci o tym... – straszy mężczyzna wyraźnie źle się czuł w roli posłańca złych wieści.

Niespełna godzinę później Umbar wrzał. Oburzony lud domagał się sprawiedliwości kiedy heroldowie na rogach ulic odczytywali dekrety:

- Kapitan Al Tufayl aresztowany za zdradę interesów Umbaru! Kapaitan Bakr zabity z ręki żony Morweny wymierzającej sprawiedliwość zdrajcy! Kapitan Calimon wzywa wszystkich synów Umbaru do broni. Śmierć sługusom Haradu i Gondoru! Niech żyje Umbar!

Szybko rozeszła się po mieście wieść o tym, jak Morwena odebrała życie sadystycznego Bakra, który w porozumieniu z okultystami zgładził kapitanów z rodzin gondorskich w sojuszu z haradzkimi klanami. Oliwy do ognia wywołała pogłoska o śmierci kapitana Ab Nazila, który ponoć często krytykował władykę Muthanna sam mając w korzeniach drzewa genealogicznego dość czystą krew haradzkich potomków. W spisku miał brać udział kapitan Al Tufayl, którego Calimon, przewodniczący Kosulatu Rodzin Umbardzich aresztował na nadzwyczajnie zebranym posiedzeniu rady. Wśród plotek padało jeszcze wiele innych informacji, które rozbijały się o niepewność i podejrzenia. Kapitan Guines zaszył się w swoim zamku stawiając wszystkich swoich ludzi w stan gotowości, kiedy cudem uniknął śmierci. Niedoszła ofiara spisku miała zginąć z rozkazu prominentnych haradzkich gości, którzy bawili w mieście od jakiegoś czasu jako zapowiedź rychłych zmian w nadchodzącej wojnie z Gondorem. Kpaitan Calimon i Safayel poparli rodzinę domu Bakra, którego głową stała się teraz dumna Morwena. Potomkini Czarnych Numenerojczyków, która dobro Umbaru wzięła w swoje ręce wymierzając sprawiedliwość zdrajcy. Mężowi, który w sojuszu z klanem Muthanna i niedawno poległego Nizara, chciał oddać losy miasta w ręce Haradrimów. Rodziny zamodrowanych kapitanow pod jej obronę uciekły się jak i skrzydło Calimona. Pozostali kapitanowie nabrali wody w usta głosując za wprowadzeniem stanu wojennego w mieście.

Dumny lud Umbaru nie mógł znieść przewrotu, który miał dokonać się za jego plecami. Choc Gondor był i miał być wspólnym wrogiem nie tak jednak wyobrażali sobie umbardczycy wolnej drogi ku wojnie, gdyż jak się okazało dzieki rewelacjom ujawnionym przez Morwenę, zajęcie miasta przez Harad miało być jedynie pierwszym krokiem do zniewolenia. A miasto od dawna miało większe ambicje jak bycie wasalem lub prowincją jednoczącego się Haradu Bliskiego. Najważniejsze jednak było to, że po setkach lat względnego spokoju i dobrobytu, ludize Umbaru wcale nie kwapili się do walczenia do niczyjej stronie. Chyba, że własnej. I tylko własnej. Dla interesów Umbaru.

Rezydencja w której przebywał Skała i Andaras został szybko otoczony przez rozjuszonych Umbardczyków. Ciekawe tylko skąd lud wiedział gdzie ich szukać. I to tak szybko. A, że tak kobiety jak i mężczyźni byli niemal równorzędnymi wojownikami niemożna było nazwać tego tłumu ani hołotą ani rebelią. Umbar był zawsze miastem butnych wojowników.

Andaras stał przy parapecie wysokiego budnku otoczonego murem tonącym w plączach zieleni. Patrząc na ulice miasta, które przypominało teraz rozjuszone mrowisko, mógł przypomnieć mu się Tharbad. Tylko różnica była jedna. Umbar nie był miastem kupców i pijanych górali.

- Mor-we-na! Ran-we-na! – zaciekle skandował lud wymachując pięściami i orężem.

Jak się okazało nową figurą wypływająca na scenę politycznej szachownicy była kobieta.

- Ab Nazila otruto – powiedział cicho Skała. – Mówią, że trucizną z Haradu.Nie wiem, czy jak się oni - kiwnął głowa w stronę miasta – orientują, ale to był jad z Dalekiego Haradu... – czy mamy z tym wszystkim Andarasie do czynienia>? – zapytał skonsternowany.

Nim półelf zdążył odpowiedzieć do komnaty wbiegł gwardzista z Khas Andarasa.

- Miasto zamknięte. Port zamknięty! – Rael przemówił spuszczając wzrok. – Goniec donosi, że nasza flota została rozbita.. Sabotaż panie! Cześć okrętów uszkodzono w porcie i nigdy go nie opuściła, a reszta przegrała bitwę! Banery Gondoru!

To nie był ostatni z posłańców, który wpadł do komnaty.

- Panie! – ukłonił się. – Pergamin dostarczony przed chwilą do rąk waszych! – wyciągnął przd siebie rulon z pieczęcią Umbaru.

Andaras rzuciwszy okiem na rozwinięty arkusz od razu rozpoznał w nim język Czarnych Numenerojczyków.












Isengard, czerwiec 251 roku



Cadarn Urs umorusany w wysuszonym błocie wyglądał jeszcze bardziej dziko, kiedy jego i trzech gondorczyków znalazł patrol na równinach Rohanu w okolicy Isendargu. Po przybyciu do twierdzy jego sytuacja zmieniła się dość znacznie przez wydarzenia ostatniej wyprawy. Choc nadal zdarzały sie nieufne i pełne lęku spojrzenia wśród obcych mu ludzi biwakujących za murem okalającym wieżę Orthanku, to były i takie, które wzbudzały zaintrygowany podziw a może nawet szacunek. Ten Dunlandczki wojownik, który zaparł się swoich rodaków, teraz przyniósł z wyprawy orczy łeb. Ni e byle jaki. Uruk-hai. Dzięki niemu ranny kapitan Aldric oraz trzech pozostałych z wybitego do nogi oddziału, przeżyli.

Na wszelkie zaczepki, tym razem bardziej poufałe, jednak i tym razem reagował tak samo, dając wyraz obojętności kiedy w milczeniu ignorował teraz jakby życzliwe komentarza żołnierzy. Tak gondorskich jak i rohańskich. Nie raz splunął od niechcenia gdy wojacy robili z niego bohatera. Całkiem tak samo, kiedy nieufnie zaczepiali go, kiedy zarżnął swoich braci. Ciekawe co było większym bohaterstwem i powodem do podziwu.

Pewnej nocy siedząc samotnie pod murem przy blasku dogasającego ognia ku niemu przysiadł się zakapturzony osobnik. Z początku Cadarn ignorował jego obecność, jako, że przywykł już w ostatnich dwóch dniach do takiej spontanicznej zażyłości okazywanej zwłaszcza przez gondorczyków, którzy szczególnie sobie wzięli do serca pieśń o tym, który wyniósł z potrzasku powszechnie lubianego kapitana. Aldrica. Sam młody oficer podsycał historie nie mogąc przestać przechwalać zasług dzikiego Dunlandczyka, któremu niechybnie zawdzięczał życie. Nawet małomówny sierżant, który był jednym z ocalały z nocnej rzezi obozu zdawał się być bardziej wylewny i zarazem bardziej surowy, kiedy albo pił zdrowie Cardana lub lał po gębie pijanych niedowiarków.

Jednak gdy natrętny towarzysz odezwał się, znudzenie Cardana szybko zmieniło się w pobudliwą czujność. On znał ten głos. Już go kiedyś słyszał. Przyglądając się zakapturzonej, czarnej sylwetce nie było trudno przypisać twarz do głosu. Dolrszlak Czarny.

- Gratuluję. Gratuluję. – zaczął mężczyzna spokojnym i pochlebnym tonem. – Dawnośmy się nie widzieli o dużo zmieniło się od czasu naszego ostatniego spotkania. – powiedział przyjacielskim tonem dorzucając drwa do paleniska.




W czerwonym świetle płomieni z zacienionego kaputra patrzyły na Cardana znajome, zimne, zielone oczy.







Minas Tirith, czerwiec 251 roku



Był rześki letni poranek, kiedy Logan wchodził na statek. Dostał jakąś tam misję do spełnienia. Nawet opłacalną. Nie wiedział czy cieszyć się bardziej, że opuszcza towarzystwo tych pokręconych południowców, których widok i głos od ponad roku byli jego jak bat nad głową muła, monotonnym krajobrazem, czy może dlatego, że jedzie w swoje strony. Wszystko jedno mu było gdzie był, jeśli szło o emocje, których nie mógł mieć przypisanych do okolic terenów, czy nawet ojczyzny, lecz świadomość, że będzie w pobliżu krainy, gdzie spędził całe swoje życie, którego nie znał, była w pewien sposób, za każdym razem tak samo intrygująca. Nigdy nie wiedział, czy nie spotka kogoś kto wyrośnie mu spod ziemi jak najmniej oczekiwany przechodzień mówiąc do niego jak do kogoś bliskiego. Może nawet odezwie się jego imieniem? Może był mu przyjacielem lub przeciwnie zbałamucił żonę? Chyba nie miałby nic przeciwko spotkać byle wroga, choćby bliskiego. Takiego co by mu pomógł poskładać wszystko do byle jakiej kupy. A tak służył jak pies za obiecaną kiełbasę. Cieszył się, że Haradrim wiedział co mu przyrzekał ,że wie, a jednocześnie nie jeden raz miał ochotę gołymi rękoma wydusić z jego brązowej szyi to wszystko czym go karmił. Obietnice i nadzieje zamienić na konkrety. Wiedział jednak, że ludzie którym pracuje nie są w kaszę dmuchani, i że jeśli mówią że wiedzą, to pewnie tak jest, bo mają ku temu dość rozległe możliwości.

Podróż statkiem zamuliła go w połowie drogi, gdyż Logan nie był żadnym wilkiem morskim i zwykł podróżować suchą drogą lądową. Z ulgą przywitał stały ląd w Harlondzie kiedy zsiadał z kupieckiego statku w towarzystwie cieni. Haradrimowie choć udawali kupców w Minas Tirith od razu skupili na sobie uwagę straży. Kiedy następnego dnia wraz z dowodzącym wyprawą człowiekiem chciał ustalić miejsce zamieszkania i tożsamość ludzi do obserwacji wszystko potoczyło się bardzo szybko. Miasto było czujn ei przygotowane do obrony. Dało się wyczuć atmosferę wyczekiwania.




Nie tak to miało wszystko wyglądać. Na spotkaniu z kontaktem w Białym Mieście nie tylko on miał mieszane wrażenie, że człowiek Raela z Minas Tirith jest spięty i przestraszony nie od parady. Wraz ze swoim Haradzkim towarzyszem dowiedział się niemal od razu, że siatka szpiegów klanu Muthanna, bo sławnej już w mieście rozróbie jaką zafundował Andaras kradzieżą jakichś niebanalnych fantów, została rozbita. Wraz z okultystami, którzy teraz sami na kolanach przychodzili do Eldariona błagając o litość. Bo porządki w mieście rozgorzały na całego i żaden wyznawca Morgotha nie mógł dłużej spać spokojnie.

Przełożony, którego Logan miał się słuchać cały dzień zastanawiał się nad ryzykiem podjęcia akcji ważąc najwyraźniej wszystkie za i przeciw. Kiedy jednak jak się okazało, albo niezywkle wierny albo bardziej przestraszony długich rąk pobratymców Haradrim, przyniósł listę nazwisk i adresów, zostało postanowione aby działać.

Da dni wypatrywali asystenta niejakiego Tequilliana, starca, któremu miał towarzyszyć dość dokładnie opisany Elagar. Jednak tego asystenta nigdzie nie było widać i gdy Logan myślał, że misja zwinie się z powrotem do Umbaru, jego towarzysz zdecydował zmienić cel obserwacji.

Młody asystent mieszkał na piętrze nad piekarnią i dym z ominą wesoło i leniwie sączył się białą smugą nad dachami, kiedy przez okno od poddasza nad pokojem bibliotekarza bezszelestnie zniknął cień Logana.

Przez właz klapy w suficie, równie cicho opuścił się na skrzypiące jak diabli deski korytarza i w świetle kaganka zawieszonego na ścianie nasłuchiwał. Dom , a raczej budynek mieszkalny na piętrze, bo niczym karczma lub zajazd, przypominał raczej zestaw mieszkań niezależnych, jak zwyczajowe piętro zamieszkane przez jedną rodzinę, był spowity w ciszy.

Wyciągnąwszy w kieszeni wytrych dłubał w nim dobrych piętnaście minut i już pot zaczął występować na jego czoło, kiedy klął pod nosem, że nigdy nie przykładał się do lepszego opanowania tego także teraz przydatnego talentu, gdy w końcu zapadki zamka nieoczekiwanie i z cicha zaskoczyły ku uldze Logana. Drzwi stały otworem i gdy ręką sięgał po klamkę z zewnątrz dało się słyszeć przeciągłe miauczenie. Cos było nie tak. Nie to, że niby skąd Południowiec umiał tak genialnie naśladować głos marcującego kota rodem z tak jakby nagle znajomej jak chleb powszedni rohirimskiej zagrody, lecz to, że był to sygnał do dawaniu chodu.










Belegaer, lipiec 251 roku



Dwudziestego dnia rejsu, okręt wpadł w sidła rozszalałej burzy. Sztorm trwał na dobre dwa dni i dwie noce, kiedy statek targany przez gigantyczne fale, zepchnięty daleko z obranego kursu na zatokę Forochel, zatonął wraz walczącą dzielnie o przetrwanie załogą.

Finluin ocknął się leżąc twarzą w piachu, poruszany przez fale, które obmywały jego ciało do pasa. Nie wiedział jak wiele czasu upłynęło od zatopienia okrętu. Mógłby być to jeden dzień, mogło kilka godzin. Morze było dość spokojne a fale niewinnie lśniły się w słońcu harmonijnie i wesoło pluskając o biały piach plaży.



Tylko niebo było inne. Dziwne. To nie były czarne chmury. Lecz jakby dym.

Z trudem wstał przyglądając się swojemu podartemu ubraniu i wypluł z ust śmierdzący muł. Stając plecami do morza, rozejrzał się dookoła. Był mniej więcej w połowie plaży, a przed nim rozpościerała się wysoka na dwieście stóp, stoma skała klifu.

Piaszczysty brzeg szerokim na czterdzieści stóp pasem ciągnął się wzdłuż linii morza około pół mili. Obserwując niebo i bezkresny horyzont Beleageru Finluin wiedział, że jest to wschodnia cześć nieznanej mu wyspy, gdyż o żadnym kontynencie nie mogło być mowy.

Chcąc iść w głąb wyspy, czyli na wchód, miał przed sobą gęste krzaki, które dalej przechodziły w kłębowisko gęstych gałęzi starego lasu, na którego widok elf wyczuł niepokój. Nie dlatego, że mroczne, poskręcane nienaturalnie prastare drzewa przypominały Mirkwood, tylko dlatego, że jego elfia natura była wyraźnie podrażniona obecnością jakby pierwotnego zła. Bliżej nieokreślonego niebezpieczeństwa, które jakby zatęchłe i mitycznie snuło się po głęboko zakorzenione w tej ziemi niczym duch. Milczący i nieruchomy las tonął w smugach rzadkiej mgły, która unosiła się nad koronami drzew oraz między nimi, jakby spode łba od niechcenia obserwując i wabiąc zapraszającym gestem w podmuchach morskiej bryzy.

W północnej części kończyła się wyrastającym ku niebu skalnym urwiskiem, które pięło się pionowo z rumowiska olbrzymich głazów, o które rozbijały się spienione fale. Na południu, biały piach zamieniał się wydmy, dość stromo pnące się ku wzniesieniom, które górowały w oddali nad nimi swoją soczystą zielenią. Teren tam pokryty był nielicznymi drzewami. Pagórki kończyły się dość równą linią trawiastego płaskowyżu, którego wschodnia ściana, granicząca z morzem, była takim samym skalnym urwiskiem, jak ta po przeciwnej stronie plaży.

Woda wyrzuciła na brzeg to co zostało z okrętu. A nie było tego wiele. Deski, drewno, fragmenty ożaglowania i zaplątane w liny przedmioty, które teraz przypominały sterty śmieci. Gdzieniegdzie leżały zwrócone przez morze, ludzkie ciała. Niestety ilekroć biegł ku nowemu, nieruchomemu w piachu lub dryfującemu w przybrzeżnej wodzie rozbitkowi, za każdym razem doznawał zawodu i rozgoryczenia. Nikt nie przeżył. Jednak elf przeglądając szczątki okrętu, uparcie biegł od topielca do topielca za każdym razem tak samo nie tracąc nadziei.

Widok idącego wśród głazów w północnej części plaży, słaniającego się na nogach człowieka, przywitał z ulgą. Ruszył ku niemu bez zastanowienia i wtedy zobaczył jak z cienia urwiska, z rozpadliny między rumowiskiem skalnym, pojawia się nad rozbitkiem gigantyczny krab o barczystym pancerzu. Był dwa razy wyższy od idącego w stronę elfa mężczyzny a fakt, że stał na głazach wyższych od rozbitka, sprawiał, że górował nad człowiekiem i Finluin miał okazję przyjrzeć mu się całkiem dokładnie. Choć elfa dzieliła od kraba odległość ponad dwustu stóp, widział wyraźnie jak skradający się potwór składa się za plecami ofiary do zaatakowania brnącego w piachu, bosego rozbitka. Krab miał tylko jedno, potężne szczypce. Druga kończyna, prawa, było nieproporcjonalnie mniejsza i zakończona takiż samym, nierozwiniętym jakby narzędziem.










Burza zaskoczyła haradzki statek zmuszając wszystkich do czynnego włączenia się do ciężkiej walki z żywiołem. Endymiom i Salah nie byli wyjątkami. Były strażnik królewski lepiej znosił dotychczasowy rejs, będąc w ostatnim czasie wystawionym na warunki morskiego włóczęgostwa. Natomiast chudy, łysy i parchaty Salah nie miał tego przywileju i nie dość, że był osłabiony po chorobie morskiej, to jeszcze ta mordercza walka z siłami natury chcącymi pochłonąć okręt na dno, wydzierając nadzieję z rąk kurczowo uczepionych lin, strudzonych ludzi. Na ich oczach wielu doświadczonych marynarzy zostało zdmuchniętych z pokładu przez wysokie jak budynki Umbaru fale. Mordercze zmagania z żywiołem trwały niekończące się godziny, kiedy sztorm ustał znienacka wraz z zacinającym wściekle deszczem i wyjąceym w świetle piorunów nocnym wichrem. Okręt był w opłakanym stanie. Ludzie, którzy przeżyli - zmordowani do granic wytrzymałości. Z trzech okrętów, które opuściły Umbar byli jedynym na horyzoncie. Skoro jednak sztorm trwał kilka dni mogli mieć tylko nadzieję, że reszta haradzkiej małej floty, po prostu została rzucona przez rozszalałe morze w zupełnie innym kierunku. Musieli również zakładać i to najgorsze. Do brzasku dryfowali w naprędce starając się jak mogli przywrócić okręt do sprawnej żeglugi, co było nie lada wyzwaniem.

Z pierwszymi promieniami czerwonej na horyzoncie łuny świtu, stało się to czego nikt się nie spodziewał.

Spod wody, wzniecając dookoła snop fali, ku czarnemu niebu wystrzeliło jak strzała, potężne ramię mięsistej macki, która odwróciła uwagę ludzi od zasmolonego, upstrzonego popielatymi smugami nieba.






- Kraken! – wrzasnął z przerażeniem jeden z umbardzkich członków załogi. – Zgniecie statek jak skorupkę ostrygi!

Marynarz miał prawo panikować, bo wiadomym było, jak wielce śmiertelnym niebezpieczeństwem dla żeglugi były te potwory. A co dopiero dla okaleczonego, z połamanymi masztami statku, którego załoga po morderczej walce ze sztormem była wyzuta z sił, ograbiona ze snu, ranna i przede wszystkim przetrzebiona.

Do góry wystrzeliły kolejne macki, kiedy ta pierwsza szerokim łukiem opadała na połamane ożaglowania. Drewno masztów z trzaskiem pękało spadając na pokład. Przygniatając tych co nie zdążyli uskoczyć. Pozostałe ramiona, które ukazały się spod spokojnej tafli morza, ku przerażeniu wszystkich ukazały się po obu burtach statku.

Większość załogi siedziała przy wiosłach okrętu pod pokładem, kiedy resztki masztu głównego zwaliły się na deski okrętu blokując zejście do galer. Endymion i Saleh mieli jednak okazję naocznie brać udział w wydarzeniach na deskach okrętu. Oni i kilkunastu innych marynarzy. Mięsiste ramiona zaczęły oplatać statek jak drewnianą zabawkę. Pomniejsze macki potwora chwytały biegających w popłochu ludzi i unosiły wierzgających, wrzeszczących w powietrze, nim z pluskiem topiły ich krzyki pod wodą.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline