Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-10-2011, 21:32   #81
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Ładnie go życie wykuło. Z dobrego żelaza a nie z gówna, jakiego zawsze pełno walało się po ulicach miast. I zrobił ją jak młodą. Szybko, brutalnie, bez zbędnego pieprzenia.
Był taki jak chciała.

Słońce świeciło wprost w zaczerwienione z niewyspania oczy, zamieniało w spękaną, brązowawą maskę krew płynącą z wykrzywionych w szerokim uśmiechu, spierzchniętych warg. Płuca wypełniał żywy ogień zabierający oddech.

Nie słyszała, co krzyknął do strażników.
Nie widziała dokąd pobiegł.
Nie zwróciła uwagi na ciekawskie twarze.

Pod południowym słońcem Dzierzba na poważnie zajęta była umieraniem.


* * *


Nie było obrazów życia, które mogły przelatywać przed oczami.
Nie było nachalnych wspomnień budzących żal, rozpacz i skruchę.
Nie było wyszczerzonej czaszki Maraji.

Nie było niczego.
Tylko ciemność.


* * *


Upomni... ica zemrze...

Znajomy głos przedarł się przez gorącą, wilgotną ciemność. W strzępach słów nie słychać było przeciągłej nuty charakterystycznej dla mieszkającej w Kredzie biedoty. Gładka wymowa, jakby z księgi czytał. On. Szarlatan. Czarownik. Alchemik. Chudzina. Nie miała siły się dziwić.

...wka do Varunatha należy. A wam wara...służką świąty...

Spróbowała wziąć głębszy oddech i zaraz wygięła się w łuk, rozorała paznokciami zaschniętą skorupę pyłu i starego błota. Dźwięk, który dobiegał z jej płuc zagłuszył w jej uszach słowa Albrechta. Płytki, bulgotliwy, jakby pełne były gęstego płynu. Zakrztusiła się własną juchą. Były. Dobrze trafił, skurwysyn. Zdechnie. Zdechnie, choć potrwa to jeszcze jakiś czas.
Dopóki nie utopi się we własnej krwi.

...podwładną kapłanki... upominajcie...

Zapach wypalanej gliny. Drzazgi z połamanych desek i pokruszone skorupy zniszczonych naczyć wbijały się w plecy, drażniły, uwierały. Słońce ciągle paliło twarz. Drugie, bliźniacze, rozszarpywało ją od środka. Z trudem rozchyliła powieki i gdy alchemik nachylił się nad nią, napotkał spojrzenie przekrwionych, jasnych oczu.

...pomagają uciekać jej... do tego.

Kapłan. Śmierciolub. Głos zniekształcony maską przylegającą do twarzy. Żądający i wątpiący jednocześnie. Rozłożył ręce, a sztywne od zdobień i haftów fałdy jego szaty rozwinęły się niechętnie, z trudem. Pomyślałby kto – posąg ruchomy a nie żywy człowiek. Straż z jednej strony, trupoluby z drugiej i tylko wychudły pies Cierń pomiędzy nią a nimi.

...steś pewien, że wykony... służyła świątyni...?

Chudzina znieruchomiał na to pytanie, odwrócił głowę, popatrzył na kapłana. Dzierzba wygięła usta w makabrycznym, krwawym uśmiechu, przechyliła powoli głowę, by wyraźniej widzieć otoczone czarno-białą maską oczy.

...e wszystko co czyniła, robiła z woli i natchnienia Varunatha – powiedział w końcu Albrecht tonem spokojnym i wielce nabożnym.

Jak przedziwnie snują się nici losu. „Z woli i natchnienia Varunatha...” Nie wytrzymała. Odchyliła mocniej głowę do tyłu i rozrechotała się głośno.

Nieledwie dobę była w tym przeklętym mieście. Rozrezała twarz i rękę Łupka. Rozpierdoliła mordę Cichacza. Zostawiła dwa trupy w zaułku. Skoczyła na Pazura. I wisienka na czubku tej sterty dobrych uczynków: wbiła żelazo w zasuszony bebech marajisty w jego własnej świątyni. „Z woli i natchnienia...”

Dzierzba rzadko robiła dokładnie to, co robić powinna. I nawet teraz - zamiast stracić przytomność, zamiast umierać w ciszy, z modlitwą na ustach, z błaganiem o odpuszczenie przewin – zdychała, wbijając przekrwiona ślepia w kapłana i śmiejąc się szyderczo. I straszny to był śmiech. Śmiech południcy, śmiech gnilca, śmiech jednego z zimowych demonów. Urągający wszystkiemu śmiech trupa. Dławiła się juchą, topiła we własnej krwi wypełniającej powoli płuca, szczerzyła pokryte czerwienią zęby. Z trudem - jakby poruszała nią przez stulecia – podniosła nieznacznie jedną rękę i ułożyła palce w tak dobrze znanym wszelkim ulicznikom geście. Małym, niskim geście, którego być może nikt nawet nie zauważył. Za czarno-białą maską twarz trupoluba była tajemnicą, długie rękawy skrywały dłonie, szata osłaniała ciało przed cudzym wzrokiem jak zbroja. Nie sposób było poznać co myśli, czytać można było jedynie z ogłoszonych świadomie decyzji: z powściągliwego skinienia głowy, z cichego rozkazu wydanego dwóm Ostrzom Świątyni.

Odeszli.
Dzierzba rozkaszlała się boleśnie.
A gdy alchemik przyłożył płótno do rany na jej piersi i docisnął, tamując krwawienie, ponownie zapadła w ciemność.


* * *


Tym razem była jak fale, które przynosiły ze sobą echo jakiś słów, powidok jakiś obrazów, wspomnienie jakiś zapachów.
Przypływ. Odpływ.
Jak dryfowanie.
Jak tonięcie.
Jak umieranie.


* * *


Czuła ostry zapach gotowanej kapusty, równie stary zapach potu, brudu, tanich pachnideł, przeżartych przez robactwo zwierzęcych skór, zwilgłej słomy rozrzuconej po podłodze. Ponad nią sufit – nieoheblowane deski, szary kamień, postrzępione koronki pajęczyn. Obok rozstawiający swoje utensylia Albrecht, uchylone drzwi zza których dobiegał szum rozmów, stukot butów, szuranie ław albo krzeseł przesuwanych po klepisku.

Zacisnęła zęby, przełknęła krew i podchodzącą do gardła żółć.
Chciało jej się wyć.
Jęknęła chrapliwie.

- Ty naprawdę chcesz sprawdzić czy jestem cudotwórcą.

Chciała zaśmiać się ponownie. Nie dała rady. Zapluła tylko krwią. Na siebie, na łóżko, na skórzane rękawice medyka, który właśnie rozcinał jej koszulę i delikatnie odrywał od krawiących ran. Musiała mu przyznać – znał się na swoim fachu i łapy miał pewne. Dopiero kiedy skończył z jej ubraniem skrzywił się odrazą, ściągając z pokrytych bliznami i odparzonych gorącem dłoni rękawiczki, które od zawsze były przedmiotem jej rozbawienia i kompletnego braku zrozumienia jednocześnie. Nie znając świata pozbawionego blizn, nie pojmowała próżności, która nakazywała je zakrywać.

Nie próbowała mówić. Ułożyła tylko ustami i płytkim, nieregularnym oddechem kształt jednego słowa: „goguś”. To samo powiedziała mu, gdy tylko odzyskała resztki głosu na Wyrobisku. To samo słowo, ta sama kpina, to samo szyderstwo. Przez chwilę milczał, potwarzając je bezgłośnie, próbując dopasować dźwięk do ułożenia warg. W końcu uśmiechnął się lekko.

- Oszczędzaj siły, odpoczywaj, za dużo krwi straciłaś.

Przymknęła oczy, przesuwając językiem po zębach i spierzchniętych ustach, na których zmieszana ze śliną jucha krzepła na podobieństwo lśniącego strupa. Dotyk okaleczonych rąk alchemika na swoich obnażonych cyckach zignorowała kompletnie. Chciał macać, jego wola – dopóki leczył, dopóki ratował.

- Będzie strasznie bolało, ale nie wierzgaj – powiedział prawie ojcowskim tonem. Zagryzła zęby, wyprężyła się, gdy rozwarł brzegi rany, odsłaniając krwawiące obficie mięso. Z trudem odnalazła palcami krawędzie łóżka. - Przy innym medyku już dawno byś ganiała na postronku Maraji.

Wlał jej jakieś świństwo prosto w ciało. Nie zawyła tylko dlatego, że nie mogła. Przywaliła potylicą o twarde deski posłania aż pociemniało jej w oczach.

Bolało.
Strasznie.

Chudzina nawet nie próbował jej przytrzymać. Nie musiał. Dzierzba była twarda i zawsze czepiała się życia z jakimś przerażającym uporem. Widział to już wcześniej, gdy poprzednim razem zabierał ją czarno-białej suce. Nie poruszyła się. Nie poruszyła się choć każdy miesięń chudego ciała zdawał się być naprężony do granic swoich możliwości, choć z kącików oczy ciekły jej łzy, a w zwierzęce skóry, na których leżała, wsiąkała ciepła struga moczu. Gdyby nie zaciskała zębów prawie do połamania, kurwiłaby głośno i na Albrechta, i wszystkie Aspekty ile tylko starczyłoby jej tchu.

Nie wiedziała ile trwał ten koszmar, ta zapłata za cud. Gdy w końcu się skończył była zlana potem, wyczerpana i niespokojna jednocześnie. Ale znowu mogła swobodnie nabrać powietrza do płuc, przestała się dławić, przestała tonąć. Kolejne ukłucia lekarskiej igły, szorstki ból, gdy przeciągał przez skórę na jej boku nić ze zwierzęcych ściegien, był tylko cieniem tego poprzedniego. Niósł ze sobą ulgę i witała go prawie jak starego znajomego. Z trudem przechyliła się na bok, ignorując igłę w rękach Chudziny, zaniosła się kaszlem i po chwili splunęła brązowawym skrzepem, który na klepisku wyglądał jak tłusty, bezkształtny czerw.

Opadła na posłanie, gapiąc się bezmyślnie w sufit, poddając bez protestu dalszym zabiegom i słuchając potoku słów, który płynął ze strony Albrechta. Więc wiedział, że spierdolił sprawę. Ale sposób, w który chciał ją naprawić... Nałożnica? Naprawdę? Pomoc w urządzeniu się od nowa w mieście? On? Jej? Naprawdę wierzył, że ktoś uwierzy w te kłamstwa, które nawet dla niej były całkowicie niewiarygodne? Nawet nie próbowała zmazać z bladej twarzy wyrazu cynicznego powątpiewania, który bardziej pasował do styranego życiem człowieka niż niespełna osiemnastoletniej kobiety. Nie zmieniła ułożenia ust nawet na widok słabo maskowanej urazy i rezygnacji, która rozgościła się wygodnie na obliczu medyka. Obserwowała go, gdy kończył zszywanie rany, robił opatrunek z jakiegoś brudnawego giezła zwisającego z kołka wbitego w ścianę.

Milczeli obydwoje.

- Dam ci jeszcze wywar na wzmocnienie sił – przerwał w końcu ciszę Albrecht i stuknął palcem w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była krwawiąca dziura sięgająca płuca. - Myślałem, że wieszanie, z którego uszłaś z życiem nauczyło cię bardziej dbać o skórę. - Sięgnął do stojącej przy posłaniu sakwy i pomachał jej przed oczami kolią, delikatną miedzianą pajęczyną, w którą wpasowane były niewielkie kielichy kwiatów o płatkach ze srebra i środkach z czerwonawego karneolu. I która pasowała do Dzierzby jak ciężarna kobyła do wojskowego rydwanu lub kryształowy kielich do podłej jakości pyłówki. - Patrz, co mam dla ciebie.

Patrz świecie na obrazek iście sielankowy.
Oto ona: cudem zaleczona, ledwie żywa, zasikana, z twarzą i ciałem pokrytym skorupą zaschniętej juchy.
Oto on: sprawca cudu, nachylony ponad nią, ofiarujący świecidełko swojej ponętnej nałożnicy.

Wyciągnęła powoli ręce. Palce jednej owinęła dookoła miedzianego cacka, palce drugiej wczepiła w ubranie tuż przy szyi Albrechta, przyciągnęła bliżej siebie, popatrzyła mu w oczy spojrzeniem pełnym rozbawionego skurwysyństwa.

- Lubisz niemrawe, oszczane i cuchnące juchą, Chudzino? - zaszeptała chrapliwie.

Śliczną purpurą rozlał się rumieniec na policzkach medyka. Śliczną, oko cieszącą i zwiastującą niechybny potok jadu, uszczypliwości lub urażonego krzyku dobiegający z ust Albrechta. Opanował się jednak, wziął w karby, nachylił jeszcze niżej.

- Nie kuś. Nawet nie wiesz jakież to szaleństwa mogą uroić się w głowie mężczyzny – trochę złośliwie, trochę żartobliwie pouczył córkę taniej ladacznicy. - Znalazłby się amator, który taką by cię zgwałcił i jeszcze mi zapłacił za skorzystanie z twego ciała. Więc nie kuś. - Uśmiechnął się tak ciepło, że aż uniosła zaskoczona brwi. - Cieszę się, że ci humor wraca. Bo z siłami... - westchnął. - ...z tym będzie trudniej. Nie wiem czy dziś zdołasz wstać, o chodzeniu nie wspominając.

Wyszczerzyła tylko zęby w uśmiechu tak szerokim, że aż złuszczyła się zaschnięta na policzkach krew. A potem siadła z trudem na łóżku i wstała powoli wspierając się na koślawym stoliku. Zaklęła bezgłośnie. Była, kurwa, słaba jak nowonarodzone kocię. Oceniła zapas sił. Zaklęła raz jeszcze. Wskazała na stojącą w kącie drewnianą lagę.

- Podaj – wycharczała, oddychając ciężko.

- Może najpierw się ubierz? - spytał, podając jej drąg i obrzucając znaczącym spojrzeniem jej gołe cycki i obsikane portki.

Wzruszyła ramionami z całkowitą obojętnością, ale zgarnęłą z kołka pierwszą kieckę, która nawinęła się jej pod dłonie i przerzuciła przez ramię. Zaraz potem oparłą się całym ciężarem ciała na kosturze, jakby ta prosta czynność wyssała z niej całą energię. Wiele było w tym prawdy. Ruchem głowy, strząsnęłą kroplę potu spływającą łaskotliwym szlakiem po ostrym grzbiecie nosa. Dwa, trzy głębokie wdechy. Cztery, pięć, nim minęły najgorsze zawroty głowy. Powoli ruszyła w stronę drzwi.

- Zapłacisz... pokój? - zapytała niewyraźnie.

- Zapłacę, zapłacę. Trochę zyskałem ostatnio na grosiwie - potwierdził zza jej pleców Albrecht.

Pokiwała głową, zbyt zmęczona, żeby okazywać zainteresowanie jego nagłym przypływem gotówki. Otworzyła szerzej nogą uchylone drzwi, przesunęła spojrzeniem po zgromadzonych w sali osobach i powoli ruszyła w kierunku pierwszego pokoju, w którym znajdowało się suche łóżko.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 15-10-2011 o 14:24. Powód: literówki
obce jest offline