Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-10-2011, 16:37   #37
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dobry pies pasterski. Albo, i to by było jeszcze lepsze, całe stado takich psów. Tuzin co najmniej. Może to by starczyło, by to całe podpite towarzystwo utrzymać w ryzach. Parę trzeźwych (lub prawie trzeźwych) osób, z Loridian, jej małżonkiem Zannanem i Tarinem na czele, na próżno usiłowało zagnać śpiewające, tańczące, pijące i przewracające się towarzystwo w gościnnie (acz nie dla wszystkich) otwarte wrota Wielkiego Pałacu. Po jakimś czasie połowa mniej więcej gości, pod światłym (i bardzo pijanym) przewodnictwem Zangeona, udała się w odpowiednim kierunku co dawało cień nadziei, że i reszta da się skłonić do pójścia w ich ślady.

Byli jednak tacy, co nie potrafili zrozumieć, co znaczy słowo “niebezpieczeństwo”, a pojęcia “orki” czy też “pożar” kojarzyły im się tylko i wyłącznie z opowieściami bardów.
- Orki? Zannanie... piłeś za dużo! Gdzie ty orki widzisz?
- Nadobna Loridian... Co z tego, że coś się pali? Zgaśnie.
- No... Właśnie... Nic nie pali się wiecznie... A my nie jesteśmy od gaszenia.
A byli też i tacy co uważali, że to wszystko zorganizowano tylko po to, by uatrakcyjnić weselne przyjęcie.
I jedni, i drudzy, mimo protestów paru osób, radosną gromadką udali się na plac.
- O, patrzcie, co tam leży...
- Skąd się wziął ten głaz? Wczoraj jeszcze go nie było...
- Niby kamień, a się pali. Dziwne...
- Wziąłbym ćwiartkę i postawił na kominku... Wszyscy by się dziwili...
- Ćwiartkę? Kto powiedział ćwiartkę? Ma ktoś coś do picia?

Ciekawość, prawią mądrzy ludzie, pierwszym stopniem jest do piekła. No i niektórym się sprawdziło. A że przez nich inni cierpieli? Tak już niestety urządzony jest ten świat.

***

Smokowi, ponoć, podstawić przed jaskinią owieczkę należy. Albo i barana, gdy bestia znaczniejsza. Nie dla ugłaskania smoczyska bynajmniej. Siarką i innym świństwem najpierw wypchać trzeba, albo i trucizną, jeśli takowa jest dostępna, i silna na dodatek. Szansa jest wtedy, że smok zeżre i zdechnąć raczy.
Bywa jednak i tak, że nie w jaskini bestia siedzi, tylko łazi gdzie popadnie, jednego miejsca nie pilnując. Albo też, co niekiedy bywa, lata. A wtedy trafić na takiego przez przypadek nieszczęśliwy można.
Mówią niektórzy, że gdy człek nieruchomo stoi, to smok może nie zobaczyć takiego kogoś i ku innemu, ruchomemu celowi się obróci.
Schować się też radzą, jeśli jest gdzie, tudzież czas po temu. Na polu pustym na przykład trudno to zrobić, jako że człek nie kret i czasy dużo na zakopanie się w ziemi potrzebuje.
Ucieczka powieść się może tylko wówczas, gdy osób kilkanaście daje drapaka, w różne strony na dodatek. Smok, choć szybki, nie każdego złapać zdoła i zawsze liczyć można na to, że szczęście się do nas uśmiechnie. Liczyć na to jednak zbytnio nie można, bowiem spotkanie ze smokiem jawnie o jego braku (szczęścia, znaczy się, nie smoka) świadczy.

Gdy bestia wielka w oczy ci patrzy, wtedy jedynie wybór masz - czy stawisz mu czoła i umrzesz jak mężczyzna, czy też życie swe oddasz bez walki. Koniec co prawda taki sam, lecz sposób odejścia z tego świata inny nieco, no i w pamięci potomnych zapisać chwalebnie się można.

Smok, który oprócz innych osób spalił garstkę weselników, Tarinem nie zdążył się zająć z (tak zwanych) niezależnych powodów. Można by powiedzieć, że miał na głowie ważniejsze sprawy. No i trudno by mu się dziwić, skoro zainteresowała się nim sama Alustriel. Na jego miejscu Tarin też poczułby się zaszczycony i jej właśnie poświęcił całą uwagę.
Mimo tego aż tak zachwycony nie był z okazanego mu lekceważenia. Poza tym ubicie tego akurat smoka stało się, można by rzec, sprawą rodzinną. W końcu bestia nie dość że poparzyła Loridain, to (co gorsza) uczyniła z niej wdowę w dniu ślubu. Niestety latanie nigdy nie było mocną stroną Tarina. Cóż mu więc pozostawało? Jedynie posłać w smoka garść magicznych pocisków i rozejrzeć się za jakimś gryfem czy pegazem, by móc pogonić za oddalającą się bestią, która (zajęta walką z Alustriel) nie zareagowała na zaczepkę.

Ani pegaza, ani gryfa nie było. Były za to stwory, które na wierzchowce niezbyt się nadawały. Stwory, które łakomym wzrokiem wpatrywały się w mniej czy bardziej przypieczonych mieszkańców miasta.
- Na Tymorę - mruknął Tarin, sięgając po sztylet.
Krótkie ostrze niezbyt nadawało się do walki ze stworem, mającym długie zębiska i jeszcze dłuższe pazury, ale w tym przypadku Tarinowi przyświecała inna idea..
- Hitam sesungut - powiedział, wskazując smokopodobnego stwora.
Z bruku wyrósł nagle tuzin długich, czarnych macek, machających na różne strony w poszukiwaniu jakiejś ofiary. O rozminęły się co prawda z jednym z weselników, który siedział oszołomionym wzrokiem wpatrując się w to, co się stało z najokazalszym placem Silverymoon, ale właściwego celu zaklęcia, abishai’a, nie chybiły. Potwór usiłował się wyrwać i szarpał się z nimi, lecz bezskutecznie. Dysponujące ogromną siłą macki nie zamierzały wypuścić z objęć swej ofiary, powoli acz systematycznie wyciskając z niej życie. Abishai usiłował długimi pazurami rozerwać jedną z macek, długie zębiska zacisnęły się na kolejnej. Na próżno. Po paru chwilach trzask łamanych żeber i struga krwi, która wypłynęła z ust potwora zaświadczyła o tym, że jego życie dobiegło końca.
Jednak to nie potwór i jego jak najszybszy kres był tym, co najmocniej zajmowało Tarina. Przede wszystkim chodziło o znajdującą się w kiepskiej kondycji Loridian.
W dłoni Kenninga pojawiła się czerwono-złota różdżka ozdobiona symbolem wschodzącego słońca.
- Tiba.
Leczące, złocisto-czerwone promienie spłynęły na leżącą dziewczynę. Po sekundzie Tarin powtórzył działanie.
- Wstawaj! - przyklęknął przy swej kuzynce. - Zanim smok wróci musisz się znaleźć pod dachem.
Loridian nawet nie drgnęła. Z jej słów, a przynajmniej z tego, co z jej cichej wypowiedzi dotarło do Tarina, wynikało, że bez swego Zannana nie ma zamiaru żyć. Że woli zostać tu na placu i dać się spalić smokowi czy też pożreć orkom.
Tarin nie był do końca pewien, czy dziewczyna trafiłaby od razu do gardła jakiegoś orka, czy też wcześnie nie spotkałoby jej czasem kilka bardzo nieprzyjemnych rzeczy, ale nie miał zamiaru z nią dyskutować na tematy ‘co by było, gdyby’. Miał zamiar dostarczyć ją do Pałacu nawet gdyby miał ją wcześniej ogłuszyć.
- Nie histeryzuj! - powiedział. - Wstawaj i do roboty. Zacznij myśleć. Trzeba go zabrać do jakiejś świątyni, gdzie go ożywią. W pałacu z pewnością znajdzie się wielu kapłanów.
Zarówno Harwellów, jak i Pegasonów stać było na taki wydatek. Stać ich było nawet na większe wydatki.
- Mówisz? - Błękitne, pełne łez oczy Loridian spoczęły na Tarinie.

Nie można było powiedzieć, że ‘dostarczenie’ całego towarzystwa do pałacowych bram było lekkie, łatwe i przyjemne. Ale udało się. Udało się nawet zmusić Bella i Normana do tego, by wzięli Zannana na utworzone z płaszcza nosze i zabrali ze sobą. Z pewnością nie zrobili tego z dobroci serca czy też ze współczucia dla panny młodej. Obaj młodzieńcy, gdy wytrzeźwieli wreszcie, zaczęli przejawiać przeogromną chęć znalezienia się pod bezpiecznym dachem Pałacu. Jednak obietnica Loridian, która w bardzo obrazowy sposób poinformowała ich, co im zrobi, jak jej nie pomogą, skłoniła ich do zmiany zdania. Obietnica oraz widok tego, co stało się z abishai’em. A Tarin stał tuż za plecami Loridian i wystarczyło jedno jego spojrzenie, by resztki wątpliwości co do posiadania zadatków na porządnych noszowych wyleciały im z głów.

Gdy wreszcie Loridian znalazła się za bramą pałacu Tarin ruszył z powrotem do miasta.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 07-11-2011 o 20:02.
Kerm jest offline