Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-10-2011, 23:02   #31
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
mok. Jest w tych istotach coś, co przykuwa uwagę. Ich sama obecność, nie możliwa do pomylenia z niczym innym. Potęga ciała, umysłu i magii. Poza tym swoje robi ogłuszający ryk i zabójcze wyziewy.

Uciekający, spanikowany tłum tratujący wszystko na swojej drodze to praktycznie żywioł sam w sobie - bezmyślny, niekontrolowany. Utrzymanie się w pionie w sercu fali uciekinierów to nie jest proste zadanie. Utrzymanie się przy życiu pod naporem fali ognia jest jeszcze cięższe. Zoth'illamowi się udało. Xarze już niekoniecznie.

Kamienny bruk nie jest dobrą pożywką dla ognia, ale płonące ciała już tak. A Zoth nigdy nie przepadał za gorącem. Jeśli chciał przeżyć dzisiejszą noc musiał posłużyć się Splotem. Słowa i gesty same układały się w skomplikowane formuły gdy wokół szalał chaos. Ciało mężczyzny nabierało wytrzymałości, kiedy jego oczy śledziły unoszącego się jaszczura. Pani Srebrnych Marchii w starciu z potężnym smokiem. Rozmiar, odcień łuski - ten jaszczur był już stary. Ciekawe czy dość, by zabić Alustriel i jej protegowanego?

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=xIA6MZD4XFk&feature=related[/MEDIA]

Lecz gdy gdym unoszący się znad zwłok zaczynał pokrywać plac gryzącą w oczy osnową, pojawiło się kolejne zagrożenie. Najwyższy czas było zdecydować się, czy atakować, czy uciekać. Naturalnie Zoth podjął decyzję... ale wtedy Xara się poruszyła. A to trochę zmieniało postać rzeczy.
Niestety niezdecydowanie Zoth'illama działało na korzyść... czegoś. Czymkolwiek dwumetrowa masa łusek, rogów i kłów była. Przez ciało mężczyzny odruchowo przebiegł dreszcz magii pobudzający go do działania, lecz nie zdało się to na nic. Mógł tylko czekać na cios potwora, który dobiegł do niego w dwóch susach... i potknął się. Łut szczęścia, który rzadko zdarza się na polu bitwy. Na więcej szczęścia nie można było liczyć.
"Nogi ugięte, środek ciężkości nisko, usuń się poza zasięg wroga" - w głowie Zoth'illam powtarzał sobie regułki, które przez wieki ratowały życie tysiącom żołnierzy. Poza tym wewnętrzny monolog pozwalał się skupić, odciąć od zgiełku, krzyków umierających. "Krótki dystans, żadnych wybuchów, szybko i precyzyjnie" - słowom w myślach towarzyszyły wypowiadane na głos słowa mocy. Chłód towarzyszący sięganiu do Splotu materializował się w palcach Zotha.
Z takiej odległości nie mógł spudłować... ale najwyraźniej mógł nie wyrządzić szkód, bowiem wystrzelony promień nie pozostawił na istocie praktycznie żadnych śladów.
"Rewelacyjnie. Czymkolwiek jest to coś, jest odporne na zimno" - zanotował w pamięci, próbując uskoczyć przed mknącym w jego stronę, zwieńczonym żądłem ogonem. Zdołał usunąć tułów z linii ataku, lecz prawa noga została przebita na wysokości uda. Na szczęście czary ochronne zdawały rezultat - Zoth'illam nie odczuwał bólu, a płomienie pełgające po ogonie stwora nie były w stanie nawet go nawet osmalić.
Kłopot polegał na tym, że i Zoth nie miał specjalnie możliwości na zranienie swego przeciwnika. Czerwona łuska i pchanie się na płonący plac sugerowały kompletne lekceważenie zabójczych możliwości płomieni. Pozostało mieć jedynie nadzieję, że bydle nie było przesadnie odporne. Ani zbyt precyzyjne, bo do rzucania zaklęć Smoczy Potomek potrzebował rąk, co czyniło je bezużytecznymi przy zastawianiu się przed wściekłymi zamachami pazurzastych łap. Machnięcie będące w stanie urwać łeb dorosłego mężczyzny świsnęło centymetry nad głową Zotha, tuż przed tym jak pociski czystej energii rozbiły się o grubą łuskę. Tym razem musiało zaboleć. Potwór ryknął przeraźliwie i zdwoił swe wysiłki. Ataki były niezborne, ale i tak cholernie niebezpieczne. Wszystkie zmysły i mięśnie Zoth'illama współgrały ze sobą, gdy ten uchylał się kłapiącymi zębiskami i silnymi rękami. Kolejne gesty i słowa zaczynały przywoływać Splot, ale tym razem coś zdecydowanie większego kalibru. Mężczyzna nie nadawał się do walki w zwarciu i miał tego pełną świadomość. "Jeśli to się będzie przeciągać, to po tobie" - opieprzał sam siebie.
Choć lepiej byłoby, gdyby uważał na nogi. Tak bowiem, jak leżące zwłoki zmyliły na początku krok potwora, tak teraz na moment pozbawiły równowagi Zotha. Na domiar złego wtedy, gdy skończył zaklęcie. Zabójczy promień zupełnie chybił celu, mknąc obok potwora wprost ku murom jednego z pobliskich domów, w którym wyrwał ogromną dziurę, nie pozostawiając po kamieniach nawet śladu. Oponent doskonale zaś wykorzystał lukę w obronie. Potężne łapy owinęły się wokół ciała zaklinacza. Długie, ostry kły zagłębiły się w barku. Przypływ adrenaliny pobudził wszystkie mięśnie mężczyzny do walki o życie. Gdyby swoje młodzieńcze lata Zoth spędził na księgami, a nie na szlaku, byłby w opłakanej sytuacji. Ale jego ciało nie było słabe, dłonie znalazły uchwyt, a po krótkiej szarpaninie uścisk potwora osłabł na tyle, że Smoczy Potomek zdołał się wyślizgnąć. Łapiąc równowagę i odsuwając się do tyłu nie zdołał jednak uniknąć pazurów, rozdrapujących skórę na piersi.
"Jest silny, ale brak mu techniki. Robi łapami, ale ciężko stoi na nogach. Uderz nisko" - idea ataku krystalizowała się w głowie. Zoth opadł na jedno kolano i wykrzyknął słowa mocy. Tym razem śmiercionośny promień doszedł celu, trafiając prosto w miękkie podbrzusze. Nie miało to jednak w gruncie rzeczy znaczenia. Z czymkolwiek wiązka by się bowiem nie zetknęła i tak pozostawiłaby po sobie popioły. Tak jak w tym momencie.

Teraz, kiedy w najbliższej odległości nie czaiło się żadne zagrożenie (a zagrożenie dla innych obecnych na placu jakoś nie zaprzątało uwagi Zotha), mężczyzna wyłuskał z pojemnej torby leczącą miksturę i podbiegł do Xary. Obiektywnie rzecz biorąc widział w swoim życiu gorsze rany, ale stan kobiety i tak skręcał go w żołądku.
-Wypij to - nakazał podsuwając flakonik do jej ust.
Xara spojrzała na niego półprzytomnie, po czym burknęła coś niezrozumiałego pod nosem. Gdy mężczyzna przystawił do jej spękanych ust niewielką buteleczkę, zaczęła wyjątkowo powoli pić, choć czynność tą raczej można było nazwać ostrożnym wlewaniem mikstury przez Zotha, i powolnym przełykaniem jej przez kobietę. Zbawienna magia w płynie wkrótce nieco polepszyła ogólny stan kochanki "Lucasa". Paskudne oparzenia i bąble zaczęły znikać ze skóry, sama zaś skóra odzyskiwała zdrowy wygląd.
Spalone włosy jednak nie odrosły, i Xara miała je teraz wyjątkowo krótkie.
- Dziękuję - Uśmiechnęła się w końcu do niego, kładąc swoją dłoń na dłoni Zaklinacza.
-Jeszcze podziękujesz mi później - przerwał jej Stobbart. -Na razie musimy się dostać w jakieś bezpieczne miejsce, na przykład tam, gdzie zmierzaliśmy od początku. Możesz wstać?
- Chyba tak... - Powiedziała, po czym wyciągnęła do niego rękę, a gdy pomógł jej już wstać, cicho syknęła. Jedna mikstura nie wyleczyła jej wszystkich ran, i na ciele Xary wciąż jeszcze znajdowały się ślady poparzeń.
- A co zrobimy z tym tam i tą całą resztą? - Wskazała dłonią kolejnego czerwonego rogacza, znajdującego się w oddali, choć na drodze do ich celu.
-Ominiemy - odpowiedział bez wahania.
Ruszyli więc w kierunku Wielkiego Pałacu, a Zoth zachodził w głowę o co tu w ogóle chodziło. Atak był zbyt dobrze skoordynowany jak na orki, a w połączeniu z czerwonym smokiem nie trzeba było geniusza by stwierdzić, że coś tu nie gra.
 
Zapatashura jest offline  
Stary 15-10-2011, 18:32   #32
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
ozmówiwszy się z kobietami, Wulfram Savage kroki swe skierował śpiesznie ku piwnicy Tańczącego Kozła. Miejsce to, z powodu bliskości rzeki, ściany miało grube, kamienne wiecznie zawilgocone nadające całemu pomieszczeniu niezwykle nieprzyjemnego grobowcowego niemal klimatu. W specjalnie wydzielonej komórce, wśród gąbek odbierających wilgoć z powietrza stały skarby karczmarza. Zbroja, hełm oraz inne przedmioty niczym eksponaty kolekcjonera nadziane na stojaki, niegdyś nieodłączni towarzysze - dziś już tylko relikty minionych czasów. Palce zatopionego w przeszłości mimowolnie powędrowały do ekwipunku, pozwalając myślom poszybować niczym ptakom w przeszłość. Opuszki palców natrafiły na wygrawerowany w naramienniku symbol.


Żył większość życia niczym wilk w sworze pełnej podobnych sobie, teraz stał się przewodnikiem podstawowej komórki społecznej - rodziny.Grymas który wystąpił na jego twarz trudno było nazwać mianem uśmiechu. Z przeszłości wyrwała go dopalająca się pochodnia - jedyne źródło światła w mrocznym pomieszczeniu. Jak zawsze robił to co trzeba. Precyzyjnie i nie w panice pakował niezbędne drobiazgi. Wiedział że chaotyczne miotanie się po karczmie nic nie da. Systematycznie acz niezmiernie szybko zbliżał się do wyjazdu. Pochwyciwszy ostatnią sakwę poszedł do stajni, gdzie zarzucił ją na kolasę.


Był to jeden z wielu wspaniałych wynalazków miejscowych rzemieślników którzy słynęli z swej przemyślności. Mimo że pojazd nie posiadał dodatków z swych luksusowych kuzynów, był wymarzonym wehikułem przy obecnej sytuacji. Stojąc przed gotowymi do drogi kobietami oraz małą Neris, nieco przestraszoną, poczuł jak zmieniło się jego życie przez ostatnie lata. Teraz był odpowiedzialny, za dobrobyt i szczęście innych. W zamyśleniu potarł czoło. Wszystko co było dla niego ważne znajdowało się na wozie,jego dom teraz zamknięty na głucho był niczym wymarły. Ktoś mu za to srogo zapłaci...

Chcąc uspokoić swoją córeczkę zagadnął :
-Pobawimy się w taką grę, magowie będą tworzyć iluzje aby nas nastraszyć ale my jesteśmy odważni i nie będziemy się bać prawda ?
Dziecko ufne słowom rodzica posłusznie kiwało główką, wpatrując się swymi wielimi oczkami w twarz ojca. Ten zaś czuł że nie może po sobie dać poznać burzy emocji panujących wewnątrz duszy. Uśmiechnął się więc pokrzepiająco by pocieszyć dziecko.Czas ruszać.

(***)

Już poganiając konia, wśród wąskich miejskich uliczek nakładał na siebie kolejne warstwy pancerza. Czuł tak jakby świat cofnął się nagle o niemal dekadę - wprost do czasu śmierci,krwii i pogardy dla strachu. Powrót do starej skóry niosącego śmierć. Nie był już spokojnym i opanowanym karczmarzem, lecz najprawdziwszym wilkiem wojny któego jedynym zadaniem była obrona swojej sfory. W jego oczach ponownie rozpalił się żar bitwy, zaś serce przepełniła żądza krwii.
 

Ostatnio edytowane przez Grytek1 : 15-10-2011 o 18:37.
Grytek1 jest offline  
Stary 15-10-2011, 21:28   #33
 
Velo's Avatar
 
Reputacja: 1 Velo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znany
Baator nie było najprzyjemniejszym z miejsc, szczególnie dla zwykłego impa - mnogość zagrożeń, jakie czyhały tam na małego diabła, była wprost proporcjonalna do poczucia humoru jego przełożonych, a tego nigdy nie brakowało. Zdarzały się jednak chwile, gdy Irq mimo wszystkich traumatycznych wspomnień tęsknił za wysuszonymi polami Acheronu i wstrzymującym krew w żyłach mrozem Canii.

Jedna z owych chwil miała właśnie miejsce.

- Mistrzuuuu - zawył Irq, dalej w kruczej postaci, wskazując drżącą łapką w kierunku hordy zielonoskórców rozlewających się po ulicach jeszcze do niedawna spokojnego, idyllicznego wręcz miasta.

-...niczym mrowie owadów dopadające do martwego korpusu... Do zimnego, martwego korpusu - poprawił się arcymag, skreślając z notatek wraże słowa.

- Pozabijają nas! Rozczłonkują! Wygarbują skórę, a ze skrawków uszykują buty! - Zawodził Imp, lawirując w panice między meblami.

- O, właśnie! - Skinął w kierunku swojego chowańca arkanista, po czym wrócił zaraz do intensywnego notowania. - Nieuniknione widmo odrażającej śmierci rozpaliło desperacki opór wśród systematycznie masakrowanych obrońców - to zapisawszy, mag zmarszczył brwi, spoglądając krytycznie w kierunku wyżynanych na ulicach ludzi, sprawdzając, czy aby nie przekoloryzował. Stwierdzając, że nie, wrócił do notowania.

"Systematycznie? Czy to aby dobre słowo? Może "śpiesznie", albo "błyskawicznie?" E, nie jest tak źle, niech zostanie systematycznie."

Irq gotów był poświęcić się próbom otwarcia bramy do Acheronu przy pomocy hubki i krzesiwa, gdy Morvin skończył wreszcie dręczyć swój wysłużony notatnik, wstając raźno na nogi.

- Uciekamy? Opuszczamy to miasto? Odchodzimy, odjeżdżamy, odlatujemy, gdziekolwiek, jakkolwiek, byle dalej stąd? - Zapytał z nadzieją w głosie Irq, nieomal przyklejając się się twarzy arcymaga. Morvin strącił go na ziemię nonszalanckim trzepnięciem w dziób.

- Tak.

Oczy chowańca zaszkliły się.

- Ale nie teraz.

Irq rozpłakał się. Morvin obserwował przez chwilę tarzającego się na podłodze diablika, po czym otworzył drzwi. Zatrzymał się na chwilę, by odetchnąć powietrzem płonącego miasta, po czym ruszył dalej, zatrzymując się na maleńkim placyku przed przybytkiem.

- Dlaczeeego? - Załkał chowaniec, podążając w ślad za swoim mistrzem, który opuściwszy karczmę zaczął wypowiadać tajemne inkantacje, tonem tak spokojnym i obojętnym, iż niemal nierealnym w obliczu powszechnej paniki i chaosu rozrywającego miasto.

- Synowie Thunthallaru nie biorą nóg za pas na pierwszą oznakę niebezpieczeństwa... - Prychnął arcymag, wykonując gwałtowne szarpnięcie ręki, zupełnie jakby zrywał widoczna tylko dla niego zasłonę.

W reakcji na ową gestykulację powietrze zadrgało, pociemniało, zaś od ścian stłoczonych gęsto budowli odbiło się jakby stłumione, ledwie słyszalne rżenie konia. Rzeczony rumak zaraz się pojawił, wpadając na bruk zdawałoby się znikąd, nie robiąc przy tym żadnego hałasu.

-...co najwyżej na drugą, po starannym przeanalizowaniu okoliczności - przyznał Morvin, oglądając krytycznie przywołanego, jakby utkanego z mgły wierzchowca, ciemnoszarej maści, z grzywą i ogonem przypominającymi blade płomienie. Stwierdziwszy, iż stworzenie spełnia wymagania, wdrapał się na jego grzbiet, po czym sięgną po wodze, które pojawiły się dosłownie znikąd i przypominały bardziej cieniutkie strużki dymu niż cokolwiek innego. - Ale na pewno nie przed daniem przeciwnikowi grzecznościowego prztyczka w nos - uśmiechnął się pod nosem, rozprostowując palce, między którymi przeskoczył cieniutki, elektryczny łuk. - Nie martw się, moja nieustraszona bestio, wkrótce przeniesiemy się w bezpieczniejsze miejsce. Przedtem jednak chciałbym zobaczyć jak ci zieloni degeneraci zareagują na zdrową dawkę wysokiej próby magii.

To rzekłszy, arcymag skierował półmaterialnego rumaka w kierunku rozgrywającej się nie tak znowu daleko rzezi. Irq - jak setki chowańców przed i po nim - mógł tylko jęknąć i podążyć w ślad za swoim panem.
 
Velo jest offline  
Stary 16-10-2011, 08:33   #34
DrD
 
DrD's Avatar
 
Reputacja: 1 DrD nie jest za bardzo znany
"Goniący Chmury" potwierdzał zasadność swojego przydomka bezszelestnie biegnąc i skacząc po dachach budynków Silverymoon. Spanikowani ludzie tłoczący się w dole nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Nagle, gdy już zamierzał się do skoku z dachu inwokatorium na drugą stronę ulicy zauważył ogromną ilość zielonoskórych pędzących na obrońców miasta. Szybko oszacowawszy liczbę obu stron niespokojnie położył po sobie uszy. Orkowie przerąbią się przez obrońców zanim zdąży dotrzeć do Wysokiego Zamku. Rozejrzał się wkoło i podjął szybko decyzję. Kilkanaście sekund później usadowił się wygodnie na szczycie komina, z którego roztaczał się czysta linia strzału na okolicę. Wytężył wzrok starając się dostrzec w zielonej masie szamanów, dowódców i inne bardziej wartościowe cele. Gdy już namierzył kilka takich postaci, uniósł łuk, napiął cięciwę i w pełni skoncentrowany zaczął kolejno zdejmować obrane cele. Po krótkiej chwili masa tłoczących się orków zaczęła falować. Trafione cele wybuchały wielokolorowym błyskiem żywiołów dezorientując sąsiednich orków, którzy zaczynali wypatrywać miotających owe "zaklęcia" magów. Założenie owo wydawałoby się słuszne, biorąc pod uwagę zwęglone od elektryczności zęby, rozległe poparzenia i zmrożone na kość mięso, zwłaszcza że wszystkie trzy efekty znajdowały się na każdym trupie.
Obrońcy miasta nie byli jednak tak do końca głupi - szybko zauważyli zamęt jaki zapanował pośród orkowej hordy i ze zdwojoną siłą rzucili się do walki wgryzając się w zieloną masę i stopniowo, kawałek po kawałku rozdzielając ją na mniejsze części, które łatwiej było wyrżnąć do nogi. Łuny pożarów odbijały się w toczącej się rynsztokami krwi orków i ludzi. Dasser zaś powoli i systematycznie spuszczał cięciwę, trzydziesty raz, czterdziesty, pięćdziesiąty...
W końcu sytuacja się odwróciła i obrońcy spychali atakujących w stronę bramy. Dasser opuścił łuk, napełnił oba kołczany świeżymi strzałami wyciągniętymi z magicznego plecaka. Upewniwszy się, że obrońcy, przynajmniej na razie, dadzą sobie radę podjął bieg w kierunku wysokiego pałacu. Zastanawiał się, czy wielcy magowie będą w stanie otworzyć magiczny portal do jakiegoś bezpiecznego miejsca.
Po kilku minutach biegu dotarł do mostu zastanawiając się czemu tak wielkie miasto posiada tylko jeden most? Dzięki temu obecnie panował na nim ogromny tłok i ścisk, a Dasser nie czuł się na tyle pewnie aby próbować biec po ludzkich głowach - na krótkim dystansie może i owszem, ale nie przez cała szerokość rzeki... Cóż było jednak robić? "Goniący Chmury" zacisnął zęby i skoczył do wody. Ten kotek nie lubił kąpieli, ale jeszcze bardziej nie lubił bycia zjadanym przez orków. Przepłynąwszy rzekę starannie otrząsnął się z wody. Na widok cisnących się ulicami tłumów westchnął ciężko i kilkoma szybkimi podciągnięciami wdrapał się na dach najbliższego budynku, skąd roztaczał się widok na duży kawałek okolicy. W tym plac targowy przed Wysokim pałacem, obecnie pokryty zwęglonymi zwłokami i nagrzany tak, że aż parował śnieg spadający na popękane od żaru płyty. "Co tu się stało? Na litość duchów..."
 
__________________
I saw what you did there.

Ostatnio edytowane przez DrD : 18-10-2011 o 00:46.
DrD jest offline  
Stary 16-10-2011, 13:24   #35
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Było źle. Co z tego, że Astegor zdołał powstrzymać orków z taranem pod bramą, skoro przyleciał smok i ją podpalił? Na dodatek żołnierz, którego wysłał do sprawdzenia więźniarki wciąż nie meldował. Paladyn miał coraz gorsze przeczucia odnośnie... wszystkiego.

I jeszcze ta strzała. No nie, oni sobie chyba z niego kpią... Paladyn wyrwał pocisk ze swojego boku i wyleczył ranę niewielką porcją “nakładania rąk”, po czym prędko zbiegł po murach do płonącej bramy. Bił od niej niemiłosierny żar, zaś ogień ją trawiący z pewnością nie mógł być ugaszony za pomocą zwykłych wiader z wodą. Trzeba było sięgnąć po nadzwyczajne środki. W tym celu właśnie Astegor wyciągnął z sakiewki małą kryształową kulę o szafirowym kolorze i zgniótł ją w dłoniach.

Kawałki klejnotu, spadając na ziemię, zamieniały się w wodę.. dużo wody, która uformowała po chwili istotę.


Żywiołak stanął przed Astegorem i, wyraźnie nierad z przyzywania go do takiego miejsca, czekał.
- Ugaś tą bramę! - rozkazał czym prędzej paladyn, zaś istota usłuchała. Po kilku chwilach po płomieniach nie było śladu, jednak ciężko było ocenić stan faktyczny bramy, bo ciągle się trochę dymiła. Poza tym nikt (przynajmniej z obrońców) nie miał zamiaru teraz sprawdzać jej wytrzymałości.

Paladyn postanowił wykorzystać obecność żywiołaka do maksimum, kierując go do kolejnych płonących budynków i każąc mu je gasić. Jednocześnie miał na uwadze, żeby nie odciągać stworzenia za daleko od miejsca gdzie je przyzwał, bo wtedy czar natychmiast by prysł.
Przyzwane stworzenie wkrótce powróciło na swój plan egzystencji - takie zaklęcia nigdy nie trwały zbyt długo... a szkoda. Teraz zaś Astegor miał nie lada problem - biec do wieży Obserwatora, by sprawdzić co się dzieje z zabójczynią, albo niczym rycerz z bajki rzucić się bohatersko na smoka.

Z tego krótkiego zamyślenia wyrwał go Amazer.
- Na co ty czekasz?! - krzyknął miecz. - Chcesz, żeby ten jaszczur spalił całe miasto?!
Strażnik miał oczywiście rację... jednak... no SMOK! Mówić o takich wielkich gadach to jedno, ale ruszać na nie “za ojczyznę” to zupełnie inna sprawa.
W końcu jednak Astegor podjął decyzję i choć jego twarz wyrażała bardziej zrezygnowanie i obawę, niż wielką chęć do ubicia jaszczura, paladyn ruszył na plac.

Jednak szybko się okazało, że jego zapał (jakkolwiek marny) okazał się zbyteczny - smok bowiem nigdzie nie stał, a latał sobie w najlepsze nad miastem.
- O ile mi nie wyrosną zaraz skrzydła, to nic na niego nie poradzę! - powiedział do Amazera, ten zaś musiał mu przyznać rację.
I tak o to jego dylemat rozwiązał się sam - Astegor pobiegł czym prędzej do przybytku Obserwatora, sprawdzić co się działo w celi numer jedenaście.
 
Gettor jest offline  
Stary 16-10-2011, 18:00   #36
 
Qumi's Avatar
 
Reputacja: 1 Qumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetny
-No i to jest, kurwa, właśnie to czego mi było potrzeba! – wciąż przechodziły go ciarki na myśl o czasie spędzonym na uspokajaniu sąsiadki, ale dobra jatka zawsze wprawiała go w dobry nastrój.

Wiedział oczywiście, że sytuacja jest nagląca i wielu cywilów jest zagrożonych, ale jak mawiał jego ojciec: „Synu, jeśli trudnisz się jakimś zawodem lub pracą, upewnij się, że nie tylko zysk z tego niezły, ale i zabawa przednia!” Mimo to Dagor nie był bezmyślnym rębajło. Choć bywał opryskliwy, chamski, pił na umór piwo i nie pogardził żadną dziewką o ile miała co trzeba do roboty, to w trakcie walki był zdyscyplinowany i myślał strategicznie. Umysł miał bystry i pozbawiony zbędnych myśli. Ruszył do boju najpierw w stronę drabin opartych o mury. Ich trzeba było się pozbyć najszybciej, nie tylko zrzucić z murów, ale spalić.

-Czas na pokazać tym kozojebcom dlaczego nazywają mnie „Suchy Rębajło”!- krzyknął do Bruny. Topór najpierw zaczął lśnić żółtą poświatą a następnie zapłonął złotym ogniem. Osobiście woleliby zwyczajny czerwono-pomarańczowy ogień, ale drowy lubiły ekstrawagancję.

Jednak ogień nie był jedyną właściwością Bruny. Jej uderzenie dosłownie wysuszało przeciwnika, wysysało z niego wodę i pozostawiało odwodnionego na polu bitwy. Właściwość ta szczególnie przydawała się przy niszczeniu bram i innego drewnianego sprzętu. Wysuszone drewno wspaniale się paliło. Drabiny nie miały szans w starciu z nim, tak samo jak orki blokujące mu przejście.

Krasnolud celował zwykle w bok, tak aby trafić w nerki co by w zupełności wystarczyło do pozbycia się natrętnych orków. Czasami jednak jeśli cel był dobrze opancerzony celował w nogi, zwykle mniej opancerzone aby swobodnie się poruszać w zbroi. Dzięki temu efektywnie unieruchamiał wroga, którego nawet amator mógł wtedy dobić.

~*~

Z daleka widział jak jakiś rycerz nagle urósł i zaczął walczyć z orkami na murach.

-Może i ma jaja, ale im większe jaja tym łatwiej je uciąć…- skrzywił się. To nie było taktyczne myślenie, to było myślenie siłowe. Nie miał jednak czasu do zmarnowania i dalej pomagał na murach. Aż do przybycia smoka…

- O w pytę! – otworzył szeroko oczy widząc nadlatującego smoka. Chwilowo skupił całą swoją uwagę na nim i o mało nie dostałby jedną ze strzał w żebro gdyby nie ostrzeżenie [b]Bruny[/i]

-Dzięki.- odparł ponuro i ruszył do schodów z murów. Na murach mogą sobie jeszcze poradzić, ale smok… do tego trzeba profesjonalistów.
 
Qumi jest offline  
Stary 17-10-2011, 16:37   #37
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dobry pies pasterski. Albo, i to by było jeszcze lepsze, całe stado takich psów. Tuzin co najmniej. Może to by starczyło, by to całe podpite towarzystwo utrzymać w ryzach. Parę trzeźwych (lub prawie trzeźwych) osób, z Loridian, jej małżonkiem Zannanem i Tarinem na czele, na próżno usiłowało zagnać śpiewające, tańczące, pijące i przewracające się towarzystwo w gościnnie (acz nie dla wszystkich) otwarte wrota Wielkiego Pałacu. Po jakimś czasie połowa mniej więcej gości, pod światłym (i bardzo pijanym) przewodnictwem Zangeona, udała się w odpowiednim kierunku co dawało cień nadziei, że i reszta da się skłonić do pójścia w ich ślady.

Byli jednak tacy, co nie potrafili zrozumieć, co znaczy słowo “niebezpieczeństwo”, a pojęcia “orki” czy też “pożar” kojarzyły im się tylko i wyłącznie z opowieściami bardów.
- Orki? Zannanie... piłeś za dużo! Gdzie ty orki widzisz?
- Nadobna Loridian... Co z tego, że coś się pali? Zgaśnie.
- No... Właśnie... Nic nie pali się wiecznie... A my nie jesteśmy od gaszenia.
A byli też i tacy co uważali, że to wszystko zorganizowano tylko po to, by uatrakcyjnić weselne przyjęcie.
I jedni, i drudzy, mimo protestów paru osób, radosną gromadką udali się na plac.
- O, patrzcie, co tam leży...
- Skąd się wziął ten głaz? Wczoraj jeszcze go nie było...
- Niby kamień, a się pali. Dziwne...
- Wziąłbym ćwiartkę i postawił na kominku... Wszyscy by się dziwili...
- Ćwiartkę? Kto powiedział ćwiartkę? Ma ktoś coś do picia?

Ciekawość, prawią mądrzy ludzie, pierwszym stopniem jest do piekła. No i niektórym się sprawdziło. A że przez nich inni cierpieli? Tak już niestety urządzony jest ten świat.

***

Smokowi, ponoć, podstawić przed jaskinią owieczkę należy. Albo i barana, gdy bestia znaczniejsza. Nie dla ugłaskania smoczyska bynajmniej. Siarką i innym świństwem najpierw wypchać trzeba, albo i trucizną, jeśli takowa jest dostępna, i silna na dodatek. Szansa jest wtedy, że smok zeżre i zdechnąć raczy.
Bywa jednak i tak, że nie w jaskini bestia siedzi, tylko łazi gdzie popadnie, jednego miejsca nie pilnując. Albo też, co niekiedy bywa, lata. A wtedy trafić na takiego przez przypadek nieszczęśliwy można.
Mówią niektórzy, że gdy człek nieruchomo stoi, to smok może nie zobaczyć takiego kogoś i ku innemu, ruchomemu celowi się obróci.
Schować się też radzą, jeśli jest gdzie, tudzież czas po temu. Na polu pustym na przykład trudno to zrobić, jako że człek nie kret i czasy dużo na zakopanie się w ziemi potrzebuje.
Ucieczka powieść się może tylko wówczas, gdy osób kilkanaście daje drapaka, w różne strony na dodatek. Smok, choć szybki, nie każdego złapać zdoła i zawsze liczyć można na to, że szczęście się do nas uśmiechnie. Liczyć na to jednak zbytnio nie można, bowiem spotkanie ze smokiem jawnie o jego braku (szczęścia, znaczy się, nie smoka) świadczy.

Gdy bestia wielka w oczy ci patrzy, wtedy jedynie wybór masz - czy stawisz mu czoła i umrzesz jak mężczyzna, czy też życie swe oddasz bez walki. Koniec co prawda taki sam, lecz sposób odejścia z tego świata inny nieco, no i w pamięci potomnych zapisać chwalebnie się można.

Smok, który oprócz innych osób spalił garstkę weselników, Tarinem nie zdążył się zająć z (tak zwanych) niezależnych powodów. Można by powiedzieć, że miał na głowie ważniejsze sprawy. No i trudno by mu się dziwić, skoro zainteresowała się nim sama Alustriel. Na jego miejscu Tarin też poczułby się zaszczycony i jej właśnie poświęcił całą uwagę.
Mimo tego aż tak zachwycony nie był z okazanego mu lekceważenia. Poza tym ubicie tego akurat smoka stało się, można by rzec, sprawą rodzinną. W końcu bestia nie dość że poparzyła Loridain, to (co gorsza) uczyniła z niej wdowę w dniu ślubu. Niestety latanie nigdy nie było mocną stroną Tarina. Cóż mu więc pozostawało? Jedynie posłać w smoka garść magicznych pocisków i rozejrzeć się za jakimś gryfem czy pegazem, by móc pogonić za oddalającą się bestią, która (zajęta walką z Alustriel) nie zareagowała na zaczepkę.

Ani pegaza, ani gryfa nie było. Były za to stwory, które na wierzchowce niezbyt się nadawały. Stwory, które łakomym wzrokiem wpatrywały się w mniej czy bardziej przypieczonych mieszkańców miasta.
- Na Tymorę - mruknął Tarin, sięgając po sztylet.
Krótkie ostrze niezbyt nadawało się do walki ze stworem, mającym długie zębiska i jeszcze dłuższe pazury, ale w tym przypadku Tarinowi przyświecała inna idea..
- Hitam sesungut - powiedział, wskazując smokopodobnego stwora.
Z bruku wyrósł nagle tuzin długich, czarnych macek, machających na różne strony w poszukiwaniu jakiejś ofiary. O rozminęły się co prawda z jednym z weselników, który siedział oszołomionym wzrokiem wpatrując się w to, co się stało z najokazalszym placem Silverymoon, ale właściwego celu zaklęcia, abishai’a, nie chybiły. Potwór usiłował się wyrwać i szarpał się z nimi, lecz bezskutecznie. Dysponujące ogromną siłą macki nie zamierzały wypuścić z objęć swej ofiary, powoli acz systematycznie wyciskając z niej życie. Abishai usiłował długimi pazurami rozerwać jedną z macek, długie zębiska zacisnęły się na kolejnej. Na próżno. Po paru chwilach trzask łamanych żeber i struga krwi, która wypłynęła z ust potwora zaświadczyła o tym, że jego życie dobiegło końca.
Jednak to nie potwór i jego jak najszybszy kres był tym, co najmocniej zajmowało Tarina. Przede wszystkim chodziło o znajdującą się w kiepskiej kondycji Loridian.
W dłoni Kenninga pojawiła się czerwono-złota różdżka ozdobiona symbolem wschodzącego słońca.
- Tiba.
Leczące, złocisto-czerwone promienie spłynęły na leżącą dziewczynę. Po sekundzie Tarin powtórzył działanie.
- Wstawaj! - przyklęknął przy swej kuzynce. - Zanim smok wróci musisz się znaleźć pod dachem.
Loridian nawet nie drgnęła. Z jej słów, a przynajmniej z tego, co z jej cichej wypowiedzi dotarło do Tarina, wynikało, że bez swego Zannana nie ma zamiaru żyć. Że woli zostać tu na placu i dać się spalić smokowi czy też pożreć orkom.
Tarin nie był do końca pewien, czy dziewczyna trafiłaby od razu do gardła jakiegoś orka, czy też wcześnie nie spotkałoby jej czasem kilka bardzo nieprzyjemnych rzeczy, ale nie miał zamiaru z nią dyskutować na tematy ‘co by było, gdyby’. Miał zamiar dostarczyć ją do Pałacu nawet gdyby miał ją wcześniej ogłuszyć.
- Nie histeryzuj! - powiedział. - Wstawaj i do roboty. Zacznij myśleć. Trzeba go zabrać do jakiejś świątyni, gdzie go ożywią. W pałacu z pewnością znajdzie się wielu kapłanów.
Zarówno Harwellów, jak i Pegasonów stać było na taki wydatek. Stać ich było nawet na większe wydatki.
- Mówisz? - Błękitne, pełne łez oczy Loridian spoczęły na Tarinie.

Nie można było powiedzieć, że ‘dostarczenie’ całego towarzystwa do pałacowych bram było lekkie, łatwe i przyjemne. Ale udało się. Udało się nawet zmusić Bella i Normana do tego, by wzięli Zannana na utworzone z płaszcza nosze i zabrali ze sobą. Z pewnością nie zrobili tego z dobroci serca czy też ze współczucia dla panny młodej. Obaj młodzieńcy, gdy wytrzeźwieli wreszcie, zaczęli przejawiać przeogromną chęć znalezienia się pod bezpiecznym dachem Pałacu. Jednak obietnica Loridian, która w bardzo obrazowy sposób poinformowała ich, co im zrobi, jak jej nie pomogą, skłoniła ich do zmiany zdania. Obietnica oraz widok tego, co stało się z abishai’em. A Tarin stał tuż za plecami Loridian i wystarczyło jedno jego spojrzenie, by resztki wątpliwości co do posiadania zadatków na porządnych noszowych wyleciały im z głów.

Gdy wreszcie Loridian znalazła się za bramą pałacu Tarin ruszył z powrotem do miasta.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 07-11-2011 o 20:02.
Kerm jest offline  
Stary 17-10-2011, 20:25   #38
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Smok.
Duży czerwony smok latał nad miastem, wzbudzając popłoch swoją obecnością.


Raetar przyglądał mu się z obojętnością na obliczu. Niewiele wszak mógł zrobić. Był sam w tym mieście i nie przygotowywał się na walkę ze smokiem, a na ewentualną ucieczkę śledzącym go osobom. Zresztą, to nie była jego walka.
Był tu tylko obserwatorem. Silverymoon miało wszak swoją armię, miało magów, miało jedną z najpotężniejszych czarodziejek w Faerunie. Miało dość sił, by walczyć nawet z tak liczną inwazją.
O Dottcie, zapomniał. Zapomniały zresztą również głosy w jego umyśle, nieumyślnie przekręcając jej imię. Nie miał też całej nocy na jej poszukiwania. I nie miał powodu by jej szukać. Choć mogła być przydatna, to spokojnie obejdzie się bez niej. Potrzebuje tylko spokojnego kąta na rytuały.
Na razie obserwował zmagania ze smokiem, trzymając się z dala od bitewnego zgiełku. Sytuacja na ulicach miasta stawała się coraz dramatyczniejsza.

Abishai'e. Czerwona odmiana demonicznego pomiotu Tiamat. Taka właśnie bestia zaszczyciła dach, na którym przyczaił się mag. Samotnik obrzucił stwora złowrogim spojrzeniem lustrzanych oczu. I po chwili skupienia wyrzekł krótko.- Zgiń, przepadnij
Z dymów płonącego miasta uformowała się przed demonem sylwetka uzbrojona w kosę, szepnęła cicho grobowym głosem.-Tiamat wzywa cię do siebie Arshenandarze.



I wykonała zamach bronią.
Przerażony abishai wpatrywał się w ruch kosy niczym zahipnotyzowany. Ostrze opadło, demon zadrżał i upadł na dach swym cielskiem. Zwłoki stwora powoli przesuwały się po jego dachówkach ciągnięte w dół siłą grawitacji. Martwy, mimo że na jego ciele nie było żadnej rany.
Raetar przyglądał się z obojętnością martwemu demonowi. Nie słyszał słów przywołanej istoty, nie widział dokładnie jej kształtów. To nie miało znaczenia. Wszak liczył się efekt, a nie środki do niego prowadzące. Gdy więc adwersarz zginął samotnik ponownie skupił swe spojrzenie na smoku.
Nie był przygotowany na mierzenie się z czymś takim. Nie planował w ogóle walk. Może później spróbuje, gdy będzie gotów. A na razie...
Samotnik nie widział więc powodu, by narażać swoje życie. Nie widział też powodu, by nie pomóc... o ile nie wiązało się to z ryzykiem.
Oddalał się więc od skrzydlatych bestii, szukając czegoś. W końcu to znalazł.
Stojący w jednej z uliczek, spory drewniany wóz.


Idealny...

Raetar zsunął się po ścianie, po czym skoczył na drewnianą skrzynię. I po chwili wóz ożył. Koło ruszyły z miejsca, dyszel się uniósł w górę. Posłuszny woli Samotnika pojazd ruszył ulicami miasta, wioząc go na sobie, i wywołując po paru chwilach niemałe zdziwienie na twarzach przypadkowych osób, które Raetar mijał na - z pozoru - samoistnie toczącym się wozie. Zmierzał on zaś na południe miasta... mijając po drodze również jakiś wóz prowadzony przez zbrojnego, wyglądającego na kogoś więcej niż nieokrzesanego prostaka z mieczem. Na tamtym wozie siedziały zaś jeszcze dwie kobiety i mała dziewczynka, wszyscy zaś pchali się właśnie na plac pełen skrzydlatych poczwar, by stamtąd z pewnością dostać do Wielkiego Pałacu, gdzie to też (och i ach), jakże to wielce mieli być wszyscy bezpieczni.

....

Raetar widział już "Księżycowy Most", łączący obie części miasta, gdy nagle owy ożywiony wóz został gwałtownie zatrzymany, niemal powodując wyłożenie się na nos stojącego na nim mężczyzny. Spojrzał nieco zdziwiony w tył.

- Witaj "Samotniku" - Osmolona od dymu Dotta puściła w końcu wóz, który... na chwilę zatrzymała siłą własnych rąk - Gdzie to sobie jedziesz? - Spytała.
-W tamtym... kierunku.- wskazał jej najbliższą uliczkę palcem.-Ogólnie rzecz biorąc... jadę dokądkolwiek.
- Tak sobie, bez powodu?
- Zadała kolejne pytanie, i dodała - Nie masz zamiar w żaden sposób pomóc?. Chociażby przez wytłuczenie paru Orków?.
-Pomóc? Czemu? Co do moja pomoc temu miastu? Co zmieni w tej sytuacji kilku martwych orków?
- spytał retorycznie Raetar. Przez chwilę milczał, po czym rzekł.- Tyle pomogę, ile będę w stanie bez narażania siebie na zagrożenie. To nie jest nasza wojna. I nie mamy powodu, by ginąć.
- Nasza? -
Zdziwiła się kobieta - Dobra, to co, pora wiać w siną dal?.
-Czy to nie ty przed kilkoma godzinami nie wieszałaś psów na tym mieście? Zdołałaś je przez ten czas naszej rozłąki polubić, na tyle by... zmienić zdanie o Silverymoon? A może już cię wynajęli do obrony?-
spytał w odpowiedzi mag. I wzruszył ramionami. -W tej chwili oddalamy się od smoka. Są zagrożenia, z którymi nie warto mierzyć się, o ile nie jest się przypartym do ściany.

Nie otrzymał odpowiedzi, nie zainteresował się czemu mu jej nie udzieliła. Ulice w tej części miasta były już opustoszałe, otwarte drzwi świadczyły od pośpiesznym ich opuszczeniu.
Wóz poruszany niemalże wolą Raetara przejeżdżał więc bez problemu. A mag szukał czegoś rozglądając się dookoła. Przyglądał się okolicy.
Ta w której się obecnie znajdował była... idealna. Orki tu jeszcze nie dotarły, ale mieszkańcy uciekli. Pożary im nie zagrażały. Mógł sobie zrobić to co planował.
Zatrzymał wóz skinieniem dłoni, zeskoczył z niego i rzekł do Dotty.- Zostań tu i czekaj na mnie.
Po czym ruszył do środka najbliższej karczmy. Czuł jak głosy w głowie zanikają. Potrzebował ich przebudzić ponownie. Ruszył w kierunku piwnicy. Potrzebował bowiem kilku minut spokoju. Wziął pochodnię zawieszoną na jednej ze ścian i ruszył do piwniczki.
Drzwi były zamknięte, więc wyciągnął miecz. Jeden zamach i potężna siła uderzyła w drzwi. Pod jej naporem drewno uległo i drzwi zostały wyważone, a sam Samotnik zszedł do środka.
Następnie zatknąwszy pochodnię w uchwycie zamocowanym w piwniczce.
Po czym sztyletem zaczął kreślić pierwszą z pieczęci.


Pieczęć Tenebrousa.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 17-10-2011 o 21:17.
abishai jest offline  
Stary 17-10-2011, 22:41   #39
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon

1 Ches(Marzec)
trzy kwadranse od początku natarcia, godzina 1 w nocy





Sir Astegor Ravillin



"Inkwizytor" opuścił północne mury, po czym pognał ile sił w nogach na rynek. Miał zamiar stawić czoła Czerwonemu Smokowi, i choć była to raczej misja samobójcza, był gotowy zmierzyć się z tym wielkim cholerstwem zionącym ogniem. Na miejscu okazało się jednak, że Smok wzniósł się już w przestworza, tocząc właśnie bój ponad Silverymoon z samą Alustriel.

Skoro więc sprawa rozwiązała się niejako sama, Astegor ruszył czym prędzej do przybytku Helma, gdzie zresztą znoszono już pierwszych rannych. Ominął więc cały bajzel i krzątaninę, jakie panowały w świątyni, ignorując przy okazji liczne jęki poszkodowanych. Mężczyzna zszedł dwa poziomy niżej, mając dosyć dziwne przeczucia, odnośnie miejsca do którego zmierzał.

Zostały one szybko potwierdzone, ledwie pokonał kolejny zakręt.

Dwóch strażników, mających pilnować drzwi celi z uwięzioną Theronną Fiedlerson, leżeli na korytarzu martwi. Z okolic ich serc wystawały zaś małe bełty, trafiające witalne organy z dokładną precyzją. Astegor mieląc przekleństwo na ustach, zacisnął dłoń na rękojeści miecza, wpadając do celi. I został po raz kolejny dosyć nieprzyjemnie zaskoczony. Theronna nie zniknęła, jak można było przypuszczać, lecz wisiała nadal na łańcuchach w swej celi. Martwa, z wystającym i u niej bełtem z piersi.

- Pięęęęęknie - Podsumował wszystko oręż "Inkwizytora".

....

Astegor pojawił się ponownie na rynku, mając zamiar - jakkolwiek to miało brzmieć - postrzelać sobie do wielkiej gadziny. Problem jednak polegał na tym, iż Czerwony Smok unosił się przynajmniej ze sto metrów ponad miastem, było to więc zdecydowanie poza zasięgiem posiadanej przez mężczyznę kuszy. Sam rynek z kolei był w paru miejscach zaścielony spalonymi trupami mieszkańców... Ravillin zwrócił uwagę na innego, wartego choć chwilę zachodu oponenta.

Humanoidalne, rogate coś pożerało właśnie jakiegoś zbrojnego.





Zoth'illam


Zaklinacz wraz z towarzyszką zaczęli się wkrótce przepychać przez tłum rozwydrzonych mieszczan, cisnących się przed bramą do Wysokiego Pałacu. Mimo początkowego wzbraniania wkroczenia do środka zbawiennego miejsca innych osób poza kobitami i dziećmi, rycerze w srebrze szybko zmienili swoje zdanie, wspierani świadomością obecności wielkiego, czerwonego smoka, latającego obecnie nad Silverymoon.

Co prawda, po pierwszym, zabójczym dla wielu ataku, gadzina przebywała obecnie w przestworzach, mając na swej łepetynie samą Alustriel i jej protegowanego, zbrojni jednak szybko zrozumieli stan rzeczy, wpuszczając już kogo popadnie... Zoth, znajdujący się o krok od wejścia do pałacu, zaczął jednak poważnie się nad wszystkim zastanawiać. Ogarnęły go bowiem wielkie wątpliwości z cyklu "czy wypadało...". Wszak był bowiem kimś więcej, niż zwyczajnym człowiekiem, robiącym niemal w portki na widok chociażby zwyczajowego Ogra.

Co więcej, Smoczy Potomek, był znacznie potężniejszy, niż niejeden praktykujący Sztukę w "Klejnocie Północy", należało się więc poważnie zastanowić nad faktem schronienia w podziemiach zbawiennego miejsca, a możliwością przyczynienia się do... zapamiętania jego imienia. Oczywiście nie za darmo.

- Biegiem! - Ponaglali strażnicy, wpuszczający już naprawdę wszystkich do pałacu - Biegem lecz spokojnie, nic wam już nie grozi, zachowajcie spokój! -

- Lucasie... - Odezwała się nagle podtrzymywana przez niego, nadal ranna Xara - Nie przejmuj się mną, poradzę sobie, pędź zapłacić pięknym za nadobne tym świniom, które się do tego wszystkiego przyczyniły, zrób to dla mnie...

....

Zoth po wylewnym pożegnaniu odstawianej kochanicy w "Wysokim Pałacu", nieco się od niego oddalił, mając zamiar zagadnąć kogoś, kto wyglądał na osobę pracującą dla Silverymoon. Owy ktoś miał jednak być kimś więcej, niż zwykłym gwardzistą, ponieważ takiej osoby właśnie w tej chwili potrzebował.

Niczym w jakiejś banalnej bajeczce dla dzieci, pojawił się nadobny rycerz.


Jegomość najwyraźniej miał głowę na karku, wydawał bowiem właśnie zdecydowane rozkazy jakiemuś tuzinowi zbrojnych. Decyzje jakie podejmował, wykonywano natychmiastowo, istniał więc drobny płomyk nadziei, iż "tym u władzy" uda się jakoś zapanować nad panującym w Silverymoon burdelem.





Wulfram Savage


Mężczyzna znalazł się na rynku wioząc swe trzy kobietki wozem ku Wysokiemu Pałacowi. Problem, jaki pojawił się po drodze, miał jednak kilka istotnych czynników. Po pierwsze, na rynku leżało wiele martwych osób, spopielonych ognistym oddechem Czerwonego Smoka, w chwili obecnej toczącego bój w przestworzach z samą Alustriel. Po drugie, na drodze ku zbawiennemu schronieniu stała jakaś czerwona, pokryta łuską i posiadająca rogi humanoidalna poczwara, z całą pewnością nie mająca przyjaznych zamiarów wobec Silverymoonczyków.

Wulfram jednak postanowił zignorować oba fakty, mając na względzie bezpieczeństwo swojej rodziny. W normalnych okolicznościach rzuciłby się prosto na czerwone paskudztwo, tym razem jednak miał na głowie przede wszystkim bezpieczeństwo swojej rodzinki. Ominął więc szerokim łukiem złowrogo łypiącego na okoliczne, "żywe mięso" Abishaia, powożąc prosto do pałacu jednej z Siedmiu Sióstr.

- Papo, dlaczego oni tam sobie leżą? - Spytała Neriss na widok nadal wciąż dymiących trupów po ataku smoka, spoczywających na bruku placu.

Wulfram robił co mógł, by jego córeczka nie pojęła tragizmu całej sytuacji, nawet jeśli równało się to z wielkimi kłamstwami. Po kilkuset metrach powożenia jednak nawet najlepsze łgarstwa nie były w stanie wyjaśnić sytuacji, jaka przed nimi zaistniała.

Oto bowiem, w mieście pojawili się zupełnie znikąd nowi przeciwnicy, wprawiając w panikę tłum zmierzający do "Wysokiego Pałacu". A koń ciągnący wóz z trzema bliskimi sercu Savaga niewiastami zyskał automatycznie z całą pewnością miejsce pierwszego dania na jadłospisie cholernych bestii pojawiających się w mieście. Mężczyzna pogonił konia ciągnącego wóz, licząc na przedostanie się bokiem, Czerwony Diabeł miał jednak ochotę na koninę... rzucając się od boku na zwierze pociągowe, i przetrącając jednym zamachem ogona koński kark.

Rumak, będący w truchcie, padł jak długi, wóz przyrżnął w jego ciało, a syczący Abishai zwrócił swoje ślepia na pasażerów powozu...





Tarin Harvell


Po odstawieniu swej kuzynki, własnych rodzin, oraz weselnego towarzystwa do pałacu, Harvell mógł w końcu odetchnąć, pozbywszy się ze swych barków szeroko pojętej roli nietypowej niańki. Potruchtał więc ponownie na rynek, na którym działo się naprawdę sporo.

A to jakiś wyjątkowo przerośnięty jegomość samotnie ścierał się właśnie z kolejną, czerwoną paskudą na północy rynku. Inny osobnik, na południu, bronił wozu pozbawionego siły pociągowej - a na którym znajdowały się krzyczące kobiety i dzieci - przed pobratymcem nie tak dawno ukatrupionego przez samego Tarina podobnego czerwonego.

Jakiś konny wydawał pospieszne rozkazy paru gwardzistom, niedaleko niego, ekstrawagancko ubrany mężczyzna, w którym wyraźnie było czuć Splot, zbliżał się od tyłu do rycerza... czyżby wróg??. Wszak cały ten atak śmierdział Tarinowi na wiele mil, a nawet najbardziej łebscy zielonoskórzy nie byliby raczej w stanie zorganizować tak dobrze poprowadzonego najazdu. Za wszystkim stał zapewne ktoś inny, pociągając za odpowiednie sznurki, a owa siła mogła mieć w mieście chociażby szpiegów. Przeprowadzić ciche likwidacje odpowiednich osób osłabiając obrońców, zebrać potrzebne informacje, tu i tam dokonać może sabotażu?.

Harvell nie tyle co miał wybujałą wyobraźnię, lecz sporo oleju w głowie...

Coś z przeciągłym świstem przecięło przestworza, po czym jak nie gruchnęło!. Jeden z pobliskich budynków niemal przestał całkowicie istnieć, trafiony głazem z katapulty, jakby na potwierdzenie myśli mężczyzny. Tarin spojrzał na moment w niebiosa, obserwując walkę Czerwonego Smoka z Alustriel. Na tle nocnego nieba co prawda nie było za wiele widać, jednak oddech smoka, i odpowiadająca na niego błyskawica były wyraźnie dostrzegalne.

Gdzieś w południowej części miasta pojawiły się nieco niepokojące odgłosy.





Morvin Lirish


Mag przywołał do istnienia "Widmowego rumaka", po czym zasiadając na owym wierzchowcu ruszył w przestworza Silverymoon, siejąc spustoszenie wśród Orczych mord, zostawiając za sobą karczmę, i problem służki i Gryfa...

"Łańcuch błyskawic" położył trupem piętnastu atakujących, pierwszego z nich zwęglając aż do kości. Takie przetrzebienie wrogich oddziałów naturalnie nie obeszło się bez echa, zwłaszcza, że wśród napastników znajdowali się i zielonoskórzy szamani. Jeden z nich, o wielkim imieniu "Thogg Przebiegły", widząc co się też wyprawia, złożył szybkie modły do samego Grummsha, powołując do istnienia niezwykle zabójczy w skutkach efekt. Na drodze powietrznej Maga siedzącego na magicznym rumaku pojawiła się bowiem "Bariera z ostrzy".

Wierzchowiec zarżał, wpadając na ostre niczym brzytwy ostrza, wirujące wokół własnych osi. Te poszatkowały go na drobny mak, przez chwilę prezentując Morvinowi wielką nieprzyjemność znajdowania się w samym środku przerabianej na plasterki koniny. Nie to jednak było w tej chwili dla Maga najgorsze. On sam bowiem również znalazł się w efekcie czaru, odczuwając na własnej skórze skutki niszczycielskiej Sztuki.

Choć na drobny moment zdążył się schylić, czy też i skurczyć w sobie, starając się choć minimalnie zniwelować efekty zabójczego czaru, tnące na drobne manifestacje dopadły i jego, choć oczywiście nie z tak strasznym skutkiem jak rumaka... Lirish spadał w dół, brocząc krwią. Spotkanie z twardym brukiem nie należało do najprzyjemniejszych, mimo desperackich prób uniesienia go w powietrzu przez Irqua, będącego już pod postacią Impa.

Bolało.

Morvin chwilowo skończył rozplaszczony na jednym z dachów Silverymoon, siłą grawitacji zsuwający się i z niego na bruk ulicy. Efektem tego był podwójny upadek, niemal łamiący tuzin kości, nie wspominając o tnących wcześniej ciało ostrzach...

- Wstawaj!! - Ryknął piskliwym głosem Irqu, targając brutalnie zakrwawionego Maga za włosy, i kierując jego twarz w stronę nadbiegających Orków.




Dagor "Suchy Rębajło"


Dzielnie walczący na południowych murach Krasnolud wyciął już tuzin Orczych mord, pozbył się do tego i trzech drabin, gdy zauważył Czerwonego Smoka nad północną częścią Silverymoon. Postanowił więc zająć się owym faktem osobiście, mając... naprawdę zamiar się z nim zmierzyć??. Opuścił więc mury, po czym ruszył biegiem przez miasto w kierunku gdzie ostatni raz widział ową gadzinę.

Miało to w pewnym sensie dosyć fatalne w skutkach konsekwencje.

"Ucieczka" Dagora z murów zdziwiła, a nawet i nieco wystraszyła obrońców. Skoro bowiem dzielny brodacz brał (w ich oczach) nogi za pas... kilku żołdaków postanowiło uczynić to samo. W serca paru innych wstąpiło zaś zwątpienie, a kolejne wydarzenia potoczyły się niczym lawina. Opór na murach zmalał, drabin przybyło, do tego pojawiła się i wieża oblężnicza, opuszczając wkrótce rampę z napastnikami, wbiegającymi na mury.

- Wracać tchórze!! - Krzyknęła złotowłosa, butna Zaklinaczka, posyłając właśnie kolejny "Magiczny pocisk" w przeciwnika na murach.

Kobieta o urodzie mogącej zawrócić w głowie niejednemu, nawoływała jednak na próżno. Obrońcy zostali zalani falą wrogów, i kolejni mężczyźni padali pod ciosami pordzewiałych mieczy i toporów. Mury spłynęły krwią...

Dzięki kolejnemu zaklęciu wzniosła się w powietrze, uciekając przed napastnikami. Nie pokonała jednak więcej niż pięć metrów, gdy w sam środek jej torsu wbił się oszczep. Krzyknęła krótko, po czym runęła w dół, rozbijając swoje ciało o bruk.


~


Południowo-wschodnia brama została zniszczona, same południowe mury również zdobyte. Orczy najeźdźcy wdarli się do Silverymoon, niszcząc i zabijając wszystko na swej drodze. Nie miało dla nich znaczenia, czy młody czy stary, kobieta czy mężczyzna. Niemal równali wszystko z ziemią, drąc się gardłowo, i wciąż brnąc do przodu, ulica za ulicą, dom za domem. Wkrótce dotarli do rzeki...




Dasser "Goniący Chmury", Raetar Delacross


Kotowaty pędził przez miasto w kierunku "Księżycowego Mostu" będącego jedynym sposobem przeprawy do innej części miasta. Zostawił za sobą wiele orczych trupów, umożliwiając obrońcom zepchnięcie wrogich sił w kierunku zniszczonej bramy, gdy jednak Silverymoonczycy byli już o krok od sukcesu, spadły na nich ze skrzydła posiłki zielonoskórych, wdzierające się z innej strony do miasta.

Walczyli do samego końca...

Dasser po akrobatycznym pokonaniu mostu, i wyminięciu dziwnego jegomościa, spokojnie wpatrującego się w owy bajzel panujący na moście, wspiął się na pobliski budynek, by przyjrzeć się dalszemu rozwojowi sytuacji w mieście.


~


Raetar, po niedługim czasie spędzonym w karczmie, pojawił się ponownie na ulicach. Nadal miał zamiar przedostać się na południową część miasta, i obserwował właśnie, jak jakiś humanoidalny futrzak, pokonywał szybko most wśród paru akrobatycznych popisów. Mężczyzna spojrzał na znajdujący się przed sobą widok i przeciągle westchnął, kiwając do tego nieco głową. Most był bowiem zapchany do granic możliwości przez uciekających z południowej części miasta mieszkańców. Krzyczący mężczyźni i kobiety, płaczące dzieci, nawoływania, złorzeczenie, przepychanki, zbrojni starający się bezskutecznie jakoś opanować cały ten cyrk, jeden wielki jazgot.

I do tego jazgotu, dołączył szybko kolejny, o wiele bardziej złowrogi.

Narastający odgłos na moment uciszył wszystkich zebranych przed "Księżycowym Mostem", zwracając ich oczy w tamtym kierunku. A gdy spomiędzy budynków wypadła Orcza armia, tłum ryknął aż pod niebiosa. Panika, jaka ogarnęła pechowców, w niczym im i tak już nie pomogła. Zdesperowani wizją ucieczki tratowali się na moście, i zaczęto nawet rzucać się do rzeki. W tłumie tym, ramię w ramię z jakimiś przypadkowymi czterema zbrojnymi, znajdował się Dagor.

Opadły topory, miecze, i włócznie, szczękneły kusze i brzdęknęły łuki, nie szczędząc nikogo. Mężczyźni, kobiety, dzieci...

Raetar spoglądał szarym wzrokiem na rozgrywającą się na jego oczach masakrę.





















***

Komentarze itd. jutro
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 17-10-2011 o 22:56.
Buka jest offline  
Stary 18-10-2011, 22:16   #40
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wysoki Pałac wchłonął wszystkich, którzy zapragnęli się tam znaleźć, jednak Tarin nie znalazł się wśród tych, co w bezpiecznych murach zamierzali przeczekać napad orków. Pozostawiwszy swych ‘podopiecznych’ w bezpiecznym miejscu wrócił na rynek. Bynajmniej nie po to, by dokonać tu jakichś zakupów. W tej chwili było to raczej niemożliwe. Ale zakupy są raczej domeną płci pięknej i Tarin nigdy za nimi nie przepadał. Ale na targu zawsze można było znaleźć coś ciekawego...

Zamieszanie na placu, mimo braku smoka, niewiele się zmniejszyło, a chociaż orki do tego miejsca jeszcze nie dotarły i tak można było znaleźć jakiś obiekt, którego tutaj akurat nie powinno być. Czy do tych należał rzucający się w oczy człek, równie dobrze mogący być kuglarzem, bardem czy magiem w przebraniu, zbliżający się do jeźdźca, usiłującego wprowadzić tutaj jakiś porządek? Niekoniecznie musiał to być jeden z tych sabotażystów, co biegali po dachach i informowali atakujących o tym, gdzie skierować pociski z katapult. Równie dobrze mógł być zainteresowany niesieniem pomocy. W przeciwieństwie do brata-bliźniaka potwora, którego wcześniej unicestwiły rzucone przez Tarina czarne macki. Niesienie pomocy zwykle nie polega na tym, że zabija się zwierzę pociągowe, a potem dobiera do pasażerów.
Pół setki metrów to było troszkę daleko, ale niektórym zaklęciom to nie przeszkadzało.
- Asam bola! - powiedział Tarin. W jego dłoniach uformowała się żółtawo-zielona kula, która pomknęła w stronę abishai’a. Nawet gdyby to nie starczyło, to z pewnością osłabiłoby znacznie potwora i broniący kobiet i dzieci mężczyzna powinien sobie dać z nim radę.
Abishai nie był zachwycony tym niespodziewanym podarunkiem, ale miał na głowie inne kłopoty - zdawał się dostrzegać, że przekąska, na jaką się szykował, jest nieco niestrawna.

Zostawiwszy potwora w odpowiednich rękach Tarin rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu innego przeciwnika.
Smok był nieco zbyt wysoko. Oczywiście Tarin nie sądził, że jego wkład w pokonanie bestii byłby naprawdę wielki, ale zabranie bestii odrobiny życia byłoby czymś niezłym. Tyle tylko, że mogło się okazać, że zaklęcia rzucone przeciwko smokowi byłyby bardziej przydatne tu, na ziemi. Dobiegające z południowej części miasta odgłosy świadczyły o tym, że ktoś ma kłopoty poważniejsze, niż mógłby je spowodować byle smok.
A nuż orki wpadły na kolejny genialny pomysł i spróbowały dokonać desantu na tratwach?
Tarin ruszył w stronę rzeki.


____________________________________
Tarin rzuca kulę kwasową = kula ognista+zamiana energii (kwas)
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 18-10-2011 o 22:26.
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172