Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-10-2011, 20:06   #151
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=oStkVV-5Xak&feature=related[/MEDIA]



KRISTI J. LENOX

Fortel okazał się być dobrym rozwiązaniem. Wzięcie prywatnej ochrony wybiło z głowy ludziom Grafa Zero jakiekolwiek głupie pomysły. O ile w ogóle je mieli. Lepiej jednak było dmuchać na zimne, niż skończyć jak Raina.

Korytarze GEHENNY były dla Krsiti zawsze nieprzyjaznym i przerażającym miejscem. Te ponure, ciemno odgałęzienia, ci milczący więźniowie, którzy przemieszczali się pomiędzy sekcjami z różnych powodów. Te dziwaczne odgłosy dochodzące z głębi statku.

Co prawda główne magistrale pomiędzy sekcjami miały ochronę i były teoretycznie bezpieczne, ale ... ale i tak ginęli na nich ludzie.

Tym razem jednak, poza złowrogimi spojrzeniami jakie posyłali sobie członkowie ich dwóch „eskort” nic złego się nie wydarzyło. I w końcu dobijali się już do zewnętrznej grodzi wejściowej do serca Gildii Zero. Do Agrodomów. To właśnie tutaj urzędowała „wierchuszka” Gildii. Najważniejsi jej członkowie.

* * *

Wystarczyła tylko wzmianka o tym, że ma spotkać się z ZiZim i po chwili Kristi szła w towarzystwie dwóch ludzi z GO w stronę Agrodomów.

Bywała już tutaj i widok ogromnych instalacji – rur doprowadzających ciepło i niezbędne do wzrostu roślin substancje, oszklonych ścian, za którymi kwitły plantacje roślin. Sama pracowała w czymś podobnym, tylko na mniejszą skalę, ale czasami – tak jak ostatnio – dostawała jakąś robotę w Agrodomach.

Dreptała, nieco już zmęczona, przez labirynt korytarzy i hal, aż dotarła do pomieszczeń technicznych, które bossowie G0 przebudowali na swoje mieszkania. Przestrzeń w nich była oszałamiająca, dla kogoś, kto spał i funkcjonował w celi – klitce.

Krsiti widziała coraz więcej strażników. Znak, że dochodzili do ważnych miejsc. W końcu, po zrewidowaniu i odebraniu broni, Kristi została wprowadzona do pomieszczenia, w którym znajdowało się jeszcze dwóch ludzi.

Jednym z nich był ZiZi, którego znała z widzenia, jak większość ludzi z G0. Drugim, nieznany jej mężczyzna, przebywający tutaj ewidentnie wbrew swojej woli.
Przywiązany pasami do metalowego łóżka, z rozległą opuchlizną na połowie głowy, wyglądał prawie jak Hiena w eksperymentach, w których asystowała Kristi.

ZiZi oderwał wzrok od jeńca. Kristi zauważyła, że szef G0 ma założony świeży opatrunek.

- Ty jesteś Krist J. LEnox, tak – przywitał ją ZiZi. – Ponoć jesteś bio-inżynierem, tak?

Głos miał słaby, ale jego ton powodował, że Kristi czuła się zagrożona. Przy nim Tatko Shorze zdawał się być niegrzecznym dzieciakiem. W ZiZim było coś takiego, co powodowało skurcz żołądka w Kristi. Był ... straszny. Emanował jakąś paskudną energią. Instynkt ostrzegał ją, by trzymała się od tego człowieka z daleka.

- Świetnie się składa. Pomożesz mi ... wyciągnąć wiadomości ... z tego dupka.

Nagle, niespodziewanie ZiZi przewrócił oczami i osunął się bezwładnie na ziemię.

- Nie teraz, kurwa ... – usłyszała, że tracący przytomność mężczyzna wyjąkał jeszcze to jedno zdanie. – Nie teraz ....




ALAN MELLO


Wstał, pożegnał klapsem śpiącą kobietę i wyszedł na korytarz. Cel miał prosty. Wielki Q. Sprawdzić, czy palanta zżarł demon, czy też nie.

Dopiero po przejściu kilkunastu krokach korytarzem zorientował się, że coś jest nie tak. Absolutnie nie tak.

Światło na korytarzu migotało niespokojnie, a z cel dochodziły dziwne, jękliwe dźwięki. But Mello zaciamkał na czymś, co było gęstą, lepką mazią. Jak kisiel. Kisiel cuchnący krwią.

- M E L L O – szept, silny niczym wicher, dotarł do jego uszu.

Korytarz przed nim zafalował, ściany zaczęły wybrzuszać się, puchnąć, jak topiąca się skóra. Z powstających bąbli, które pękały z przyprawiającym o mdłości dźwiękiem, bryzgała na ściany i podłogę breja, w którą wdepnął więzień.

- M E L L O .

Głos rozległ się tuż za plecami Alana. Więzień odwrócił się gwałtownie, lecz zobaczył jedynie psuty korytarz.

- M E L L O

Znów ten upiorny szept za plecami. I dotyk jakiejś lepkiej dłoni na ramieniu.
Kolejny obrót i tym razem jednak korytarz nie był pusty.

To był demon z kantyny, w której stracił przytomność i swoją samoróbkę.
Breja oblepiała ściany, rozciągnęła się – niczym zdarta, galaretowata narośl, na szerokości korytarza. W tej falującej, obrzydliwej masie, ukształtowała się twarz. Twarz Czarnej Alis.

- M E L L O

Usta dziewczyny otworzyły się i wylała się z nich krwista masa.

- JESTEŚ NASZ M E L L O! NASZ!

Obudził się gwałtownie, lądując na podłodze. Maska klauna spadła z jego twarzy.

Spojrzał w górę i zamrugał oczami.

Na pryczy leżało to, co zostało z Lolipop. Okrwawiona ręka. Krew była wszędzie. Na nim. Na niej. Na pryczy. Na ścianach. Tym razem się nie budził. Tym razem chyba faktycznie ... narozrabiał.

- jesteś nasz M e l l o! Nasz!

Tym razem nie był to donośny głos, ale szept słyszalny na granicy słyszalności.




FILOZOF


Przewieziono go do samego serca terenów Gildii Zero. Do Agrodomów. Do jakiegoś pomieszczenia śmierdzącego tytoniem i środkami czyszczącymi. Tam ZiZi odesłał ludzi i zaczął pytać.

Sytuacja Filozofa nie była ciekawa. ZiZi pytał, z beznamiętną twarzą, z oczami zimnymi, jak oczy węza. Filozof znał takich ludzi. Władza upajała ich, dawała im poczucie siły, dawała im poczucie potęgi. Pozwalała panować nad ludzkim życiem, nad ludzkim losem. Byli panami życia i śmierci i gdzieś, w trakcie tego, przekraczali granicę.

Filozof był podobny tam, w zapomnianym życiu na Terze, kiedy uprawiał politykę. Zatracił granicę i znalazł się w miejscu, z którego nie było powrotu. Ale on miał wizję. Własną wizję nowego świata.

Jednak leżąc tutaj, przykuty do łóżka, mógł jedynie współpracować albo iść w zaparte. Kogoś takiego, jak ten psychopata, nie sposób było okłamać. Nawet ktoś taki jak Filozof miałby z tym problem. To było jak gra pozorów. Gra półsłówek i niedopowiedzeń. Mistrzowska konwersacja odbywająca się między słowami. W innym przypadku Filozof byłby zachwycony rozmówcą. W tym mógł odczuwać niepokój. Ba. Mógł odczuwać grozę. Miał prawie całkowitą pewność, że ZiZi nie wypuści go żywego.

* * *

W pewnym momencie do pomieszczenia, po uprzednim zaanonsowaniu przez pilnującą wejścia ochronę, weszła kobieta. W średnim wieku, kiedyś nawet atrakcyjna – jak mógł ocenić Filozof. ZiZi na chwilę stracił zainteresowanie swoim więźniem. Odwrócił się do nowo przybyłej, nazywając ją Kristi J.Lenox. Bio-inżynier.

- Świetnie się składa – powiedział ZiZi do kobiety. - Pomożesz mi ... wyciągnąć wiadomości ... z tego dupka.

Nagle, niespodziewanie ZiZi przewrócił oczami i osunął się bezwładnie na ziemię.

- Nie teraz, kurwa ... – wyjąkał jeszcze. – Nie teraz ....




KRISTI J. LENOX i FILOZOF

ZiZi upadł na podłogę, lecz jego ciało poruszało się konwulsyjnie, dziwacznie kopiąc nogami i rękami. Wyglądało to, jak atak padaczki, ale ... to nie była epilepsja. Zarówno Kristi jak i Filozof byli ludźmi wykształconymi i wiedzieli, że to nie jest atak chorobowy.

- Drehem, ahranh, Shyn’neshall, mugharak degran – ZiZi usiadł.

Jego oczy zrobiły się czarne, a z ust wypłynęły słowa, od których tonu pozostała dwójka dostała dreszczy.

- Wielki. Jestem gotów. Wszystko jest gotowe. Powiedz tylko słowo, a dokonamy tego. Krew popłynie do jedzenia. Ci, co ją przyjmą, staną się tobą. Jestem gotów. Usunąłem przeszkodę. Ostatnią.

Kiedy to mówił, oczy wywróciły mu się bielmem w górę, a z ust popłynął szlam.

- Eheram, anghaergh, ghugher ebekh, ehmm, eharaman ludekh nemeknherez.

Oczy ZiZiego zrobiły się czarne, jakby .... jakby jego ustami przemawiał ktoś inny.

- Tak. Pozbędę się ich. Nie musisz się obawiać, mój panie.

Oczy znów wywróciły się bielmem.

Zizi jęknął przeciągle i legł plecami na podłodze. Powróciły drgawki, które jednak z chwili na chwilę słabły.

Wiedzieli, że cokolwiek zdarzyło się przywódcy Gildii Zero, ten niedługo dojdzie do siebie.




TÖLGY

Skoczył do ciemnej, brudnej celi przechodząc przez zamykający się ... portal.

Oczy zapiekły go poranione nagle jaskrawym blaskiem słońca. Zamrugał nimi oślepiony. A kiedy je otworzył, zamarł. Znikła pustynia i góry, które widział wcześniej. Stał teraz na czymś, co wyglądało jak spopielone nuklearnym atakiem pustkowie. Wszędzie, gdzie sięgnął wzrokiem, widział jedynie morze popiołu, hałdy żużlu, ponure, zniszczone do cna pustkowie.

Ale nie do końca. Tam, gdzieś niedaleko, stał blaszany barak. Drzwi do niego uderzały z łoskotem, szarpane wiatrem. Metaliczny dźwięk był jedynym odgłosem wypełniającym pustkowie.

Na drzwiach wisiało dziecko. Rozkawałkowane, spopielone. Takie bestialstwo ruszało nawet Cygana. Owszem, był zbirem i mordercą, ale gdzieś w nim tkwiła granica, której nigdy jeszcze nie przekroczył.

Kiedy podszedł bliżej zorientował się jednak, że padł ofiarą własnej wyobraźni.

To nie było dziecko, ale lalka. Stopiona, poczerniała, zniekształcona przez ogień, dziecięca zabawka.

Która jednak otworzyła jak najbardziej żywe oczy, kiedy zbliżył się do niej na kilka kroków.

- Zabijaj dla mnie! – wysyczała zabawka głosem przypominającym skrzyżowanie węża z czymś mechanicznym. – Zabij dla mnie pozostałą dwójkę, w wyprowadzę cię żywego. Uratuję z piekła, w jakim istniejesz. Poniesiesz śmierć, a ja ocalę cię przed własną śmiercią.

Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, gwałtowne szarpniecie w tył pozbawiło go równowagi.

Uderzył w coś boleśnie plecami. W ścianę celi. Jęknął z bólu i szybko rozejrzał się wokół. Z boku widział otwarte drzwi. Widział korytarz, z którego dochodził do niego gwałtowny, metaliczny brzdęk i krzyk. Rozpoznał głos Spook.

Ostrożnie wyjrzał na korytarz.




TÖLGY i APACZ


Spotkali się na korytarzu. Ich spojrzenie skrzyżowały się. Widzieli też nogi Spook znikające w niemożliwie wąskim szybie wentylacyjnym. Dziewczyna wrzeszczała coś przerażona, ale kanał zagłuszał jej słowa.

- Zabijaaaaajcie – przeciągły szept przeszedł przez korytarz. – Zooostanie jeden. Rozpacz drugiego nakarmi mnie. Zaaaabijajcie.

Nie odrywali od siebie oczu. Zamknięci w korytarzu. Zdani na łaskę i niełaskę demona, który nim rządził. Demona, który potrafił omamić ludzki umysł wizjami z sennych koszmarów.

Dwóch skazańców. Dwóch morderców. Jakże podobnych do siebie. Jeden wielki i silny, ale niedawno ranny. Drugi nieco mniejszy, ale zwinny. Widzieli siebie w akcji. Wiedzieli, że jeśli dojdzie do walki jej wynik nie będzie pewny. Nie będzie przesądzony.

- Zaaaabijajcie – w przeciągłym syku demona była niepowstrzymana pożądliwość. Był głód.
 
Armiel jest offline