Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-10-2011, 10:19   #26
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016. 09:11 czasu lokalnego.
Gdzieś w górach stanu Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK, WILLIAMS

Ciężko było stwierdzić jednoznacznie kim jest ten dziwny człowiek w kurtce Umbrelli. Wydawało się, że groźby i jawne zagrożenie życia powinny go skłonić do dokładniejszych odpowiedzi, albo do odpowiedzi w ogóle, bowiem zamknął się w sobie, spiął i milczał jak zaklęty. Thomson pierwszy stracił zainteresowanie, a on był tu prawem. Miał w końcu najdłuższą broń, więc nawet Jilek nie miał się co sprzeczać. Zresztą czy było o co? Ten tu najwyraźniej nie miał nic ciekawego do powiedzenia, nie chciał współpracować, obojętny był na pomoc, jakiej mogliby mu udzielić. Gdyby tylko chcieli, a ich chęci były mniej więcej zerowe - tak samo jak w przypadku przerażonej dziewczyny, która uspokoiła się na szczęście trochę i widząc wśród zebranych także inne kobiety - przyjęła to co jej dawali. Także obietnicę wypuszczenia.
Nie żeby miała jakiś wybór, ale może wcale nie była taka głupia. Bo to co myśleli o facecie w kurtce pewnie nie należało do najmilszych.

Nie mieli w tym miejscu wiele więcej do zrobienia, zbierając swoje rzeczy i pakując je do Humvee. Boven nakreśliła na mapie kilka kółek, z których najbliższe znajdowały się niedaleko Twisp oraz Conconully.
- Te miasta się pojawiały w różnych informacjach, o których wiem. Obawiam się jednak, że to może być szukanie igły w stogu siana, nie znam nawet kierunku.
Jilek wiedział po tym trochę więcej, ale wciąż prawie nic. Bo przecież wszystko to mógł być ślepy trop. Co mu pozostało? Postanowił wyruszyć razem z resztą grupy, na co pewnie by się nie zgodzili, ale w swoim wozie i tak nie mieli miejsca, a przed motelem parkowały dwa inne. Wystarczyło wybrać jeden z nich. Marie także już nic nie mówiła, nie nalegając na nic, wręcz poddając się woli pozostałych. A dokładniej: woli Thomsona, bowiem to głównie jego decyzja kierowała ich teraz na południe, najpierw w stronę lotnisk.
Pochmurna pogoda nie zachęcała do lotów, ale teraz potrzebowali każdej możliwości, czegokolwiek, co dawałoby nadzieję. Nawet jeśli było to coś prawie niemożliwego. Wyruszyli w drogę, pozostawiając w motelu dziewczynę i faceta w kurtce Umbrelli. Ją uwolnili, jemu zostawili kluczyki do kajdanek, nieco poza zasięgiem. Nie ufali mu zupełnie, dając sobie trochę czasu na oddalenie się. Dziewczynie zostawili także rewolwer z garścią nabojów.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER

Decyzja została podjęta. Czy mieli wyjście? Możliwe, ale nie wszyscy. I tak ryzykowali, od poprzedniego dnia nie robili przecież nic innego od ryzykowania. Mogliby uciec w góry, do jakiegoś zakątka na takim zadupiu, na które nie trafiłby nikt inny. Ale ile by tam pożyli? Czy w ogóle mieli umiejętności do tego, aby przetrwać w takim miejscu?
Zawsze było cholernie dużo pytań, dlatego zdecydowanie lepiej było zwyczajnie wsiąść do samochodu i pojechać we wskazane miejsce. Humvee był w paskudnym stanie, ale umiejętności Swena i Gorana pozwoliły przynajmniej połatać go na tyle, aby dojechać do Conconully bez poważnych problemów. Na niewiele więcej, ale na dobrą sprawę więcej przecież nie było im trzeba.
Wóz albo przewóz jak to mówiono.

Jorgensten tym razem nie mógł szarżować, spokojnie pokonując zakręty i czując, jak samochód ze sporym trudem utrzymuje się na jezdni. Oszczędzał opony, ale nie było to takie proste na wciąż pokrytej cienką warstwą lodu szosie. Jednakże, czy to dzięki Umbrelli, czy zwykłemu szczęściu, nie spotkali innych użytkowników dróg i po jakimś czasie ujrzeli pierwsze zabudowania miasteczka, a raczej zwykłej górskiej osady wypoczynkowej, w której nawet w środku lata niewielu było stałych mieszkańców. Gdy dojeżdżali, poranna mgła uniosła się już trochę, także deszcz przestał padać, dlatego mieli dość dobry widok na kawałek tutejszego jeziora i puste uliczki. Conconully wydawało się tak samo wyludnione jak Winthrop, tyle, że tutaj szybko rzuciły im się w oczy dwa czarne Land Rovery, ustawione przez sporą knajpą. Neonowy szyld nie świecił się, co nie przeszkadzało im dojrzeć nazwy, której poszukiwali: "Sit'n Bull" miał już pierwszych gości, nawet jeśli gospodarz dawno uciekł, to ludzie Umbrelli czekali na swoich gości. Dostrzegli także dwóch na zewnątrz budynku, przyglądających się im bez specjalnego zainteresowania - a przynajmniej takie sprawiających wrażenie. Nie byłoby dziwne, gdyby przynajmniej kilku innych patrzyło na to z ukrycia.

Swen zatrzymał Humvee przy wyjściu, ukrywanie się nie miało w tym miejscu najmniejszego sensu. Drzwi do środka były uchylone, a gdy je przekroczyli, powitała ich spokojna muzyka, mająca dużo wspólnego z country, ale słowa były w zupełnie innym, brzmiącym słowiańsko języku. Był też prąd, a w pomieszczeniu było ciepło i przyjemnie. Przynajmniej jeśli chodziło o temperaturę, bowiem pomieszczenie ze stolikami wypełniali ludzie Umbrelli, wszyscy ubrani na czarno, z pistoletami maszynowymi przewieszonymi przez ramię. Nie byli oczywiście zaskoczeni, a jeden z nich wstał i wskazał na ladę.
- Broń. I tak się wam nie przyda.
Nie był bez racji. Szybkostrzelne karabinki zrobiłyby z nich sito, nawet jeśli udałoby się rozwalić jednego czy dwóch. Odkładając broń uniknęli dokładniejszego przeszukania, bowiem z głębi sali rozległ się donośny głos z obcym, rosyjskim akcentem.
- Nie czyńcje naszym goscjom nieprzyjemnoścji, njech wejdą.
Zaciągał strasznie, ale dało się to przełknąć. Bardziej na pewno niż widok bocznego pomieszczenia i znajdującego się tam człowieka. Wyraźnie przystosowano je do wygód, najwyraźniej takie spotkania odbywały się tu regularnie.


Mężczyzna uśmiechał się do nich krzywo, popatrując kątem oka także na całkiem ładną kobietę, która dotrzymywała mu towarzystwa razem z kilkoma kolejnymi gorylami, ustawionymi po bokach. Na nich zaś czekał stół, od którego gospodarz odprawił kobietę.
- Natasza, pobaw się z chłopcami przez jakiś czas.
Kobieta odeszła, a jeden z goryli nalał do kubków czegoś, co wyglądało jak woda, ale smakowało jak gorzała. Człowiek przed nimi zdecydowanie nie był tym, który do nich dzwonił.
- Rozgoścje się, jesteśmy teraz przyjaciółmi.
Wyszczerzył się jeszcze bardziej i łyknął wódkę jednym haustem, zachęcając do tego samego.
- Jak już wam mówjono, możemy wam pomóc. Lekarz, medykamenty, broń, narkotyki, dzjewczynki, co chcecie. My chcemy wszystko co wjecie o Marje Boven, co usłyszeliscje, widzjeliście. I pomoc w jej złapanju, żywej.
Nie powiedział dlaczego, nie powiedział w zasadzie nic, ale czego mogli się spodziewać? Zaczął dolewać gorzałki, poganiając ich.
- Mówcje, mówcje.


MONTROSE, THOMSON, JILEK

Mgła okrywała szczelnie całą okolicę, gdy wsiadali do samochodów i odjeżdżali w stronę lotniska. Znów zostawiali za sobą ludzi, ale nie byli im nic winni, a i tym razem opuszczonym nie groziła śmierć, nie bezpośrednio oczywiście, bo pośrednio groziła absolutnie wszystkim na planecie. Thomson pojechał pierwszy, zaraz potem Jilek, który zabrał należącego do zabitych pickupa, mającego więcej paliwa i nie cuchnącego zakrzepłą krwią. Nawet jeśli pozostali nie przepadali za jego towarzystwem, to przynajmniej jechał osobno a i nie bardzo ich pytał o zdanie.
Przemknęli przez Winthrop z jednym tylko incydentem, gdy z komisariatu policji wypadł jakiś koleś w policyjnej czapce i wypalił w ich kierunku z rewolweru przynajmniej kilka razy. Wszystkie kule posłał gdzieś w niebo, a sam wyglądał jakby miał się zaraz przewrócić. Gliną też rzecz jasna nie był, prędzej naćpanym facetem z tej bandy, którą sami także mieli nieprzyjemność poznać w nocy. Szkoda było tracić na niego czasu, skierowali się od razu na południe, ku oddalonemu o jakieś osiem kilometrów lotnisku.

Thomson jechał powoli, mimo, że mgła podniosła się już i widoczność była całkiem dobra. Deszcz chwilowo nie padał, a dookoła rozciągała się spokojna, wiejska wręcz atmosfera, której zupełnie nie podzielali w głębi swoich serc. Ponownie nikt nie miał ochoty się nawet odzywać, przynajmniej dopóki nie skręcili w prawo, wjeżdżając między spore budynki. Niedaleko widać było już małą wieżę kontroli lotów, długi pas startowy i stojące dalej trzy awionetki. Jeszcze dalej były hangary, nie widzieli natomiast żadnego śmigłowca, co zresztą nie było dziwne. Mógł się znajdować w jakimś baraku, ale na to pewnie też nie było wielkich szans - piloci najpewniej zmyli się stąd jak najdalej zaraz po wybuchu epidemii. Tylko czy było gdzieś dalej?
Detektyw nagle skręcił w bok, wyłączając światła i parkując za jakimś budynkiem. Dał znak Jilekowi, aby ten zrobił to samo. Widoczność była już wystarczająca, aby ujrzeli drugi koniec pasa startowego, na wjeździe do którego ustawiono lekki samolot transportowy.


Jego wygląd nie mówił im zupełnie nic, ale po pasie startowym podjeżdżały właśnie dwa czarne samochody terenowe, które wszyscy siedzący w Humvee rozpoznali natychmiast, nawet z tak dużej odległości. Przez lornetkę widać byłoby lepiej, ale nie mieli jej na wyposażeniu. Z trudem dostrzegli sylwetki ludzi wysiadających z wozów. Najwyraźniej przenosili jakieś spore pojemniki do samolotu, ale nie dało się dostrzec co dokładnie. W okolicy nie stały też inne Land Rovery, na parkingu były tylko dwa inne samochody. Szansa na skryte podjechanie do tamtych była zerowa, ale samolot jeszcze nawet nie grzał silników, więc do odlotu brakowało mu przynajmniej kilku chwil. Czy w kabinie był pilot - nie wiedzieli. Najbliżej nich była wieża kontroli lotu, przyległa do jakiegoś sporego budynku, na którym wyróżniał się tylko symbol spadochronu i napis wskazujący, że mieści się tu baza smoke-jumperów. W oknie na wieży zauważyli jakąś postać.
Jeśli chcieliby odlecieć, najwyraźniej musieliby najpierw zrobić coś z ludźmi Umbrelli. No i wciąż potrzebowali pilota.


WILLIAMS

Odjechali. Słyszał wyraźnie warkot dwóch samochodów, szybko niknący w oddali. Dziewczynę uwolnili i ta szybko z tego skorzystała, wybiegając z pokoju. Najwyraźniej zostawili jej też broń, ale już zabrać ze sobą nie mieli ochoty. Jego zostawili przykutego, nie ufając całkowicie. I najwyraźniej było to spowodowane tylko tym jednym cholernym znaczkiem na kurtce, znaczkiem, który sprawił, że zachowywali się jak obłąkane sukinsyny, kpiąc i wymachując bronią przed jego nosem.
Gdy się głębiej zastanowić to trochę dał im powodów sam, nie odpowiadając w pełni na żadne ich pytanie. Zresztą, zaufanie to w takich czasach ciężka rzecz. Prawie niemożliwa, jak się zdawało. Zaczął się szarpać z kajdankami, ale to cholerne łóżko było ciężkie i wystarczająco solidne, by go zmęczyć, nawet jeśli kluczyk leżał prawie w jego zasięgu. Prawie. Zasapał się lekko, gdy nagle drzwi otworzyły się znowu i do środka weszła dziewczyna, ubrana już porządniej i cieplej. Umyła się też, chociaż ślady poprzedniej ciężkiej nocy wciąż było po niej znać. W jednej dłoni trzymała rewolwer, ale podeszła do niego ostrożnie, podnosząc kluczyk i rzucając mu go.


Gdy się odpinał, cofnęła się nieco, głośno przełykając ślinę. Musiała się go bać, ale najwyraźniej jeszcze bardziej bała się tego, co było na zewnątrz tego motelu.
- Zostawili jeden z samochodów, ten którym przyjechałeś. I niewiele więcej, nie wiem gdzie pojechali. Dlaczego im czegoś nie powiedziałeś? Mógłbyś jechać z nimi!
Najwyraźniej gdy już zaczęła mówić, chciała wyrzucić z siebie jak najwięcej słów. Mogła mieć ze dwadzieścia lat i raczej nikt nie dałby jej wiele więcej.
- Oni złapali mnie i moją siostrę, gdy... gdy moi rodzice...
Rozpłakała się nagle, siadając na łóżku. Była praktycznie bezbronna mimo rewolweru w dłoni. Nie była silna, już nie. Z łatwością by ją obezwładnił, gdyby chciał.
- Samemu nikt tam nie przeżyje... słyszałam przed chwilą strzały w Winthrop... nie wiem co teraz...
No właśnie. Co teraz?
Najwyraźniej w tworzącym się nowym świecie, wola życia była podstawowym składnikiem do przetrwania.
 
Sekal jest offline