Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-10-2011, 19:45   #21
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Okrutnym kłamstwem byłoby stwierdzenie, że rozpaczał. Że źle było mu z faktem, że rozwalili kolejnych trzech gości z bronią, która skierowana była zdecydowanie w złą stronę. Takie wymierzanie sprawiedliwości było mu nawet na rękę, chociaż mocno zahaczało o anarchię, coś, z czym przecież walczył całe życie.
Kto jednak mógłby nie doceniać takiego rozprawiania się z bandziorami? Kulka w łeb i sprawa załatwiona na wieki wieków, ani społeczeństwo nie musi skurwiela utrzymywać, ani nigdy już nie wyjdzie z kicia, aby popełnić dokładnie te same zbrodnie, za które go wsadzili. Albo gorsze.
Sumienie gryzło lekko, gdy zaciągał ciała za motel, przykrywając jakąś płachtą dla stworzenia pozorów. Nawet strzelił każdemu w łeb, marnując amunicję ze starego rewolweru dzierżonego wcześniej przez tego, który tak urządził tę młodą laskę. Ośmiostrzałowiec, gościu wyglądał jakby trzymał go w łapach po raz pierwszy. Zresztą, teraz jego mózg był tylko krwawą papką. Nowy rodzaj składania hołdu martwym - sprawianie, aby już nie wstali.
Ironiczny był ten fakt, że faktycznie mogliby powstać. A raczej nie, nie ironiczny. To było zwykłe kpienie z praw natury, do których zdążono się już przyzwyczaić. Teraz, by pozostało po staremu, trzeba było zmarnować zdecydowanie za dużo energii.

Zanim wrócił do motelu, przetrzepał zarówno trupy jak i samochody, zgarniając całą broń. Bezpieczniej było mieć to wszystko pod ręką, a trochę na dodatek ciekawiło go skąd ten ćpun wytrzasnął uzi, karabinek rzadko wykorzystywany nawet przez zawodowych gangsterów. Być może Jorg i jego kumpel mogliby bardziej mu naświetlić całą sprawę tutejszego zaopatrzenia w broń, ale Thomson wiedział, że musieliby najpierw wiedzieć, że od tych odpowiedzi zależy ich życie a i tak pewnie nie dowiedziałby się wszystkiego. Zabrał jeszcze kluczyki ze stacyjek, porzucając rozważania. Tylne siedzenie jednego z samochodów było pokryte krwią. Ciekawy szczegół.
Gdy był już w środku, sprawdził jeszcze czy koleś w kurtce Umbrelli się nie wymknie, a kobieta nie zamarznie. Oboje traktował tak samo obojętnie, życie ludzkie trochę straciło na wartości w ostatnim czasie, a wyrzuty sumienia znikały bardzo szybko. Zresztą, ci którzy zrobili to tej lasce byli już martwi. Zazwyczaj w takich chwilach przestawał przejmować się ofiarą, inaczej dawno zwariowałby ze swoją fuchą.
Gdy wrócił do apartamentu, ziewnął przeciągle.
- Jest już bezpiecznie, ale miejcie na oku tę drogą, zwłaszcza jak zacznie świtać. Jak skuty zacznie się rzucać to rąbnijcie go łeb lub coś, muszę się przespać.
Może ze trzy minuty później już spał.

***

Obudził się cały zesztywniały i bynajmniej nie wypoczęty. Stęknął, jęknął i zaklął głośno, z trudem się podnosząc. Noc przestała ich kryć i nawet nie w pełni jeszcze rozbudzony zdawał sobie sprawę, że muszą niedługo stąd znikać. Włożył coś do ust i przełknął, zapijając zimną wodą. Za gorącą kąpielą niewątpliwie też zatęskni bardzo szybko. Potem zapalił, wychodząc na korytarz i z niego przysłuchując się rozmowie Boven z tym jej zdziwaczałym znajomkiem. Ten to już od dawna musiał tęsknić za kąpielą, wcale niekoniecznie gorącą. Gdy skończyli dodał swoje trzy grosze.
- Widzisz przecież, że ona niewiele wie. Umbrella jest jak terroryści, pionki nie mają pojęcia o niczym, co jest wyżej od nich. Po nitce do kłębka, ale musisz znaleźć czynną placówkę. Mają w nich spore kłopoty od kilku dni jak się zdaje, tyle, że nas znaleźli już kilka razy. Jak poczekasz na kolejny atak i uda ci się złapać któregoś żywcem to może się coś dowiesz. A może ten w kurtce z parasolką coś wie? Bo na razie to najwyraźniej nie masz żadnej wiedzy i miałeś farta, że w ogóle nas spotkałeś. I nie baw się przy mnie tym nożem, bo robię się nerwowy. Na tych z Umbrelli możesz sobie polować zdrów, ale jak dla mnie to szkoda czasu z takim bieganiem. Sam bym się czegoś konkretnego dowiedział, pytania chcę jednak zadawać gdzie indziej.
Nie mógł powiedzieć, by gościa polubił. A może to była kwestia tego, że czepiał się Marie? Thomson nie miał pojęcia, miał zwyczajnie wrażenie, że to kawał degenerata. Potrafił z takimi współpracować, jak wcześniej z Jorgensternem czy jak mu było, ale tylko przez krótki czas. Odwrócił się i poszedł do jeńca, ciekawy jego historyjki. Bo albo koleś miał strasznego pecha, albo był strasznym kretynem.
On swoją decyzję już podjął. Najpierw lotnisko, potem na południe. Nawet samemu, jeśli będzie trzeba.
 
Widz jest offline  
Stary 15-10-2011, 20:44   #22
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Zacisnęła dłonie w pięści gdy rozległy się strzały. Znowu walka. Kolejne ofiary. Czy to się nigdy nie skończy? Czy tak będzie wyglądało odtąd ich życie? Najwyraźniej należało się do tego przyzwyczajać. Czy jednak przyzwyczajanie się do widoku śmierci, zobojętnieniu na nią, nie świadczyło o umieraniu wewnętrznego „ja” człowieka? Stajemy się zwierzętami. Determinuje nas walka o przetrwanie, a w czasach walki przetrwają tylko najsilniejsi.
Najsilniejsi... nie Nathali... nie Ethan... najsilniejsi.
Wolała o tym nie myśleć.
Potrzebowała snu.
Słyszała płacz siostrzeńca.
On potrzebował go bardziej niż ona.
Popatrzyła w oczy Dotti, która miała ją zmienić w czasie czuwania, kobieta obejmowała ramieniem córkę, a na drugim trzymała synka, który zanosił się płaczem. Ogromne oczy Nathali lśniły od łez. Obok stał Nathan, wyraźnie niepewny co powinien robić:
- Połóż i uspokój dzieci – powiedziała jej i podeszła do fotela na którym wcześniej siedziała – jeszcze trochę popilnuję. Ty też się wyśpij przed swoją wartą rzuciła do chłopaka. Pan Thomson poradzi sobie sam.
Nie chciała by oglądał kolejne obrazy przemocy. Był jeszcze taki młody... zdecydowanie za młody.

***

Kiedy w końcu mogła się położyć. Usnęła jak kamień, a jednak obudziła się o świcie.
Sama nie wiedziała co nią kierowało, że poszła sprawdzić czy człowiek w kurtce Umbrelli jest już przytomny. Ostrożnie przekręciła klamkę i uchyliła drzwi i zerknęła do środka.
Patrzył jej prosto w oczy... przez chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się, ale Liby nie weszła do środka i nie powiedziała ani słowa.
Zamknęła ponownie drzwi i wróciła do reszty. Powiedziała im.
Thomson poszedł bez słowa. Dziwaczny znajomy Boven poszedł tam także. Pomyślała sobie, że chce wiedzieć o czym będą rozmawiali i poszła za nimi.
Czekała na odpowiedź. Umbrella była wrogiem, którego musieli się bardziej wystrzegać niż stworzonych przez nią zombie.

Rozmowa nie toczyła się gładko. Ze strony obcego nie było konkretnych odpowiedzi. Gdy z nadzieją w oczach zapytał o nadzieję popatrzyła na mężczyznę z uwagą. Jeśli byłby naprawdę z Umbrelli wiedziałby, że istnieje szczepionka. Z drugiej strony jego słowa mogły być podstępem by wyciągnąć z nich informacje. Z trzeciej strony gdyby był z Umbrelli wiedziałby więcej od nich. Z czwartej strony mógł do nich trafić przypadkiem i nie wiedzieć że podróżują z Marią Boven. Z piątej strony może to był podstęp i jego martwi towarzysze tylko udawali ćpunów i bandytów? Ale w takim razie chyba nie włożyłby tej kurtki wcale? Za dużo było tych stron, by Liberty zdecydowała się na szczerość.
Czekała jak odpowie na pytanie “kloszarda”, jak w myślach zaczęła nazywać dziwaka, którego spotkali wczoraj.

Nie była policjantem, czy żołnierzem, nie potrafiła przesłuchiwać ludzi. wolała się zając czymś konstruktywnym, więc kiedy Thomson zwrócił jej uwagę na żałosny stan ubrania dziewczyny
skinęła głową i wyszła przeszukać swoje rzeczy. Wzięła t-shirt i jeden z ciepłych swetrów i wróciwszy do pokoju zbliżyła się do dziewczyny:
- Możesz to potem ubrać. Niedługo będzie śniadanie. Nie bój się. Nic ci nie zrobimy. Kiedy wyjedziemy będziesz wolna - powiedział spokojnie, choć nie była pewna czy dziewczyna ją w pełni rozumie.

Wiedziała już że pojedzie z Thomsonem niezależnie od tego co zdecyduje. Był jedyna osobą, która mogła zapewnić bezpieczeństwo jej rodzinie i jej samej. Bez niego nie mieli najmniejszej szansy na przetrwanie.
Znowu naszła ją myśl, że twarz znajomego Boven nie jest jej obca. Musieli się kiedyś spotkać... jak jednak mogła nie zapamiętać kogoś tak charakterystycznego? Może wtedy wyglądał całkiem zwyczajnie? Spróbowała go sobie wyobrazić w normalnym ubraniu i bez tatuaży. Coś zaczęło jej świtać...
 
Eleanor jest offline  
Stary 16-10-2011, 20:34   #23
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Coś skrzypiało i trzaskało we wnętrzu jego głowy dzisiejszego poranka. Mógłby rzec, że dostał to, co chciał przez większość swojego żywota – szybkiego, pełnego akcji życia rodem z Hollywoodu. Tylko teraz okazywało się, że razem z przegonieniem nudy zaczynało jej brakować. Tęsknił za starym życiem, tego jeszcze kompletnie nie pojmował, nie potrafił się w nim poruszać, a co dopiero odpowiadać na pytania.

- Ona mnie nie interesuje – wskazał czubkiem noża w stronę kobiety. Zaczął obcesowo, jednak obcesowość wcale nieźle leży na człowieku, który wygląda jak holocaust szmacianych lalek. - Interesuje mnie twoja kurtka, a w zasadzie to, co ta twoja kurtka ma na sobie. Białe i czerwone kolorki, tak jak krew i kokaina. Umbrella, wiesz.
Ja i moi nowi przyjaciele nie lubimy tych kolorów za cholerę. Niektórzy by zaszlachtowali cię za samo pokazanie się w nich, w tym ja, gdyby nie podejrzenie, że możesz znać coś naprawdę dobrego. Wiesz, informacje. Potrzebujemy wiedzieć, co tutaj robicie i co to byli za jedni, którym parę godzin temu poderżnęliśmy gardła. Hmm?


Naszywka na kurtce. Poza paroma plotkami jeszcze ze starych czasów nigdy nie interesowała go ta organizacja. Teraz jednak, składając do kupy ostatnie wydarzenia, w tym mężczyznę próbującego wyśledzić, w jego umyśle zaczął kreować się zamysł tego, o co może chodzić tym ludziom.
-Długa historia. – widząc grymas po takiej odpowiedzi na ustach oprawcy, stwierdził, że musi zaryzykować – A ta kurta to pamiątka, trofeum. Przecież to chyba logiczne, że to oni stoją za tym całym syfem. Zresztą… - pokręcił znowu głową, patrząc przez chwilę na dziewczynę skuloną w rogu – To i tak nie ma znaczenia. Lepiej mnie zabijcie, nie chce skończyć jak ta dziewczyna.

- W dzisiejszych czasach lepiej nie prosić o śmierć - powiedziała Liby z powagą patrząc na mężczyznę - zbyt łatwo można ją otrzymać.

Przygryzł wargi.
- Wczoraj ledwo, co uszedłem z życiem, a wcale nie prosiłem o śmierć. Teraz jednak myślę, że czasem lepiej po prostu obudzić się z koszmaru zamiast go drążyć. W końcu nie mamy drogi ucieczki, przy najmniej z tego, co słyszałem, więc umrzemy prędzej czy później. No chyba, że macie jakiś magiczny plan?
Nóż coraz szybciej wędrował w dłoniach mężczyzny, jakby był niezadowolony z braku informacji. A zimny, metalowy pobłysk na ostrzu sprawił, że Robert przełknął ślinę. Ból stopniowo ustępował i pozwalał rzeczywistości przycisnąć go do samej ziemi swoim odwiecznym ciężkim brzemieniem.
- Nie mam pojęcia, co to była za banda świrów. Zatrzymali mnie w drodze do Winthrop, wzięli pod broń. Zresztą z tego, co widzę, niewiele się od was różnili. – powiedział patrząc na wijącą się dziewczynę, to na nóż. – Wszystkich was kurwa pojebało, co? – warknął zdenerwowany pod presją psychicznego ciśnienia.

- Trudne czasy wymagają szybkich decyzji. Od trzech dni żyjemy w świecie, w którym od tej prędkości zależy nasze przetrwanie. - Liberty wzruszyła ramionami jakby całkowicie obojętna na wzburzenie mężczyzny. Jej wzrok podążył za jego wzrokiem:
- Może rzeczywiście powinniśmy ją rozwiązać i wypuścić? - Powiedziała kierując wzrok na Thomsona

Thomson najpierw spojrzał na chojraka w kurtce Umbrelli, a kąciki jego ust drgnęły w rozbawieniu. Z trudem powstrzymał się przed uniesieniem broni i posłaniu kulki obok głowy tamtego, z czystej chęci sprawdzenia czy narobi w gacie. Zamiast tego mruknął tylko pod nosem i skinął głową Liberty.
- Gdy będziemy się zbierać. Wciąż jest w szoku, może pobiec do reszty tak zwanych kumpli. Rzuć jej jakieś ubranie, jedzeniem też możemy się podzielić. Na razie nic złego się jej nie dzieje.
Uznając sprawę za załatwioną, nachylił się nad związanym facetem.
- Imię, nazwisko, gdzie dokładnie kropnąłeś gościa, któremu zwinąłeś kurtkę w najbardziej idiotycznym geście kozactwa, jaki widziałem od jakiegoś czasu? Jak wyglądał, jak był ubrany, jaką miał broń i gdzie ta broń teraz jest?
Thomson nie ufał temu gościowi, najłatwiejszym testem zawsze były serie pytań. Łatwo było w nich wykryć kłamstwo.
- I chyba faktycznie chcesz kulkę. Umbrella rozwaliłaby cię, bo nie należysz do nich a masz coś, co do nich należy. A gdyby było jaśniej, ja wpakowałbym ci kulkę za ten znaczek.
Wciąż był rozbawiony. I całkiem gadatliwy, czym najwyraźniej odreagowywał.

- Uuu. Nie mówisz żadnych przydatnych informacji - powiedział Jilek. - Wiesz, mam pomysł: co zrobisz, jak tak na wszelki wypadek zostawię na twojej mordce pamiątkę? Wiesz, taki krzyżyk na drogę albo, kurwa, gwiazdki?
Twarz Jileka układała się w bardzo, bardzo dziwne oblicze.
- Gdybym był na twoim miejscu, zacząłbym mówić... Mówić cokolwiek.
Nóż tańczył w rękach Jileka jakby chciał się wyrwać w stronę skóry tego człowieka. Być może naprawdę był przypadkowym głupcem, który przypadkiem miał na sobie kurtkę Umbrelli? A jednak przypadki nie zdarzały się.
Nóż wreszcie wypadł z jego rąk, uniósł się w powietrzu i wbił się w stół.
- Wiesz co? Zdecydowałem. Przepytam sobie jeszcze później twoją koleżankę. I módl się, żeby coś wiedziała, bo jeśli nie, to dostaniesz pamiątkę. Może tylko krzyżyk, a może poćwiczę sobie geometrię na tych twoich plecach. Bo wiesz... W sumie głupio by było, gdybyś dostał wpierdol z powodu swojej kurtki, nie?
Oblizał się.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3ukTlMonUAo[/MEDIA]

Już dawno temu miał popełnić samobójstwo, teraz tylko będzie to zapewne dużo bardziej bolesne. No, ale jak widać za brak odwagi trzeba płacić. A tak po za trzeźwym myśleniem w środku denerwował się okropnie. Zdecydowanie nie chciał być wzięty po nóż żadnego z tych psycholi. Serce łomotało mu straszliwie sprawiając, że każda sekunda zamieniała się w wieczność. Do głowy biły mu się setki pomysłów, powodów, pragnień, jego instynkt przetrwania darł się po raz kolejny i po raz kolejny nie mógł nad nim zapanować. Tylko tym razem to nie zależało od niego. Siedział wciąż trzęsąc się lekko, chowając w sobie strach na ile mógł. Gdyby ktoś dał mu możliwość zarżnięcia ich obu, zrobiłby by to. Zaciupałby ich bez zastanowienia, gdyby była choćby szansa sukcesu, nawet po to by zginać w ferworze walki, mniej boleśnie. Śmierci się nie bał, ale towarzyszący temu ból zawsze go przerażał. Tortury, jakie mogli wymyślić ci szaleńcy były niewyobrażalne. Oczekiwał, więc na jakąkolwiek szanse od losu, na jakikolwiek sygnał, po mimo bycia w sytuacji krytycznej jego umysł zadziałał w dziwny sposób, przedstawiając mu plan rewolucji. Zresztą skoro to wszystko było jak jeden wielki sen to akcja wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Wszystkie te krążące w jego głowie emocje zadziałały jak jakiś cholernie dziwny narkotyk. A może była to tylko ogromna dawka adrenaliny. Teraz zrozumiał jak bardzo chce żyć, jak bardzo jest w stanie zaryzykować, poświęcić się choćby dla kilku chwil dłużej. Rozpalał się, czuł okropne ciepło na swoim ciele, jednak umysł na widok broni palnej i noży jakoś przygasił chęć wyzwolenia się. Przynajmniej do czasu…
 
Libertine jest offline  
Stary 16-10-2011, 22:20   #24
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3MLp7YNTznE[/MEDIA]


Wyrywając się odgryzającym się karabinowymi salwami żołnierzom Swen zagryzając zęby skupiał się na drodze ale widać było, że wściekłość kipiała mu uszami. Humvee przedarł się przez blokadę, lecz wojsko, które było na moście podjęło pościg.

Kiedy Green zapytał o dalsze plany Swen prychnął kiwając głową. Za kogo on go miał?

- Przeżyć facet! Przeżyć. Nie dać się zjeść ani zabić. Ot i cała psychologia! - warknął w lusterku obserwując pościg i kręcąc kierownicą na ostrych zakrętach spiralnej górskiej szosy. - Przeczekać wirus w górach. A potem? Przeżyć każdy kolejny dzień. Jeden na raz... Potem od zmiechrzu do świtu.

Zboczyli z szosy w leśny trakt gubiąc ogon ale on odetchnął dopiero kiedy wysiadł z auta przy schronisku i przez lornetkę obserwował las. Udało się.

Był przekonany, że strzały przy moście wynikły z komplikacji. Ze czerwoni zostali namierzeni przez wojaków i dlatego go nie zaminowali. Tylko drzewo. Gdyby znał faktyczny przebieg wydarzeń i improwizatorski plan czerwonych strzelających do ładunków, to ich krótka znajomość skończyłaby się na wysłaniu ich na zwiad. Gdyby czekał w lesie na Indian po ich głupim wybryku utknęliby kilka mill za Wintrop na dobre w znacznie gorszej sytuacji niż przed planowanąakcją. Skoro jednak wiedział jak niebezpieczne było to zadanie i albo puściły nerwy młodemu lub palec starego zadrżał na spuście to nie chciał wnikać kto i czemu rozpoczął strzelaninę. Odegrali swoją rolę. Wszystko skończyło się prawie dobrze. Bo Humvee dostał w dupę konretnie. Koło było w fatalnym stanie a zapasowe jeszcze w gorszym. Zostało z niego sito.

Wracając do auta klepnął starego po ramieniu.

- Dobra robota dziadku. - po czym uśmiechnął się półgębkiem mijając młodego i kuśtykając sprawdził najbliższą okolicę wokół domków.

Byli póki co w miarę bezpieczni, więc można było pomyśleć o odpoczynku. Przeczekać pościg wojskowy. Wymyślić gdzie dalej.

Green mimo fatalnego stanu wzią na siebie rolę gosposi-kwatermistrza. Skinieniem głowy podziękował za gorący kubek.

Kiedy zadzwonił telefon i Green wyjaśnił o co chodzi, Swen odruchowo doskoczył do murzyna sięgając po komórkę. Czarny nie zamierzał sie z nią rozstać zasłaniając ją własnym ciałem i mową o bliskich.

- Green nie pierdol mi o rodzinie kiedy mamy ogon! - warknął Jorg wyrywając telefon z zaciśniętych na nim palców.

Wyjął baterię i kartę SIM, którą schował do kieszeni. Odrzucił murzynowi aparat. Podszedł do okna wyglądając na niebo. Skurwysyny mogły oglądac ich przez satelity.

Czynność powtórzył ze swoim telefonem, mimo, że był do tej pory wyłączony. To samo zrobił Goran.

- Jak macie komórki to wyjmijcie karty! - Swen powiedział do Indian. - Nie chcecie żebym o to prosił...

Potem usiadł na tapczanie i schował twarz w dłoniach.

Nosz kurwa mac!

- Może czarny ma rację. - bąknął Goran. - Może to jest jakieś wyjście. - powiedział patrząc na przesiąkniętą krwią chustę, która była dociśniętado spodni paskiem. - Jak nas namierzyli i jak zechcąna nas dorwą tak czy siak...

- Właśnie kurwa. Nas namierzyli a Boven nie mogą? - wypalił Swen do kumpla nie zwracając uwagi na pozostałych. Jakby reszta była nieobecna. Lub nieistotna. - W chuja nas chcą zrobić... Tylko po co?

Goran wzruszył ramionami.

Jorgensten wiedział, że daleko nie zajadą. Umbrella chciała wyrwać z nich informacje o tej suce, obiecując cuda na kiju. Garść rannych ludzi była tym skurwielom potrzebna jak koszula w dupie. Jednak bez sprawnego auta mieli i tak małe szanse na cokolwiek. Na piechotę dogonią ich choćby i pełzające trupy. A mutanty? Zreszta kto wie. Może w nowym układzie tacy ludzie jak Jorgenten są na dzień dzisiejszy rzeczywiście potrzebni Umbrelli? A co będzie jutro, to pal go licho. Dość ma dzień swojej biedy.

- Okay. - powiedział Swen wstając z łóżka. - Spotkamy sie z nimi. - popatrzył na Greena, któremu chyba ulżyło.

Potem poszedł do auta i przyniósł materiały wybuchowe. Z pasów i mocowań plecaków i czego się dało zrobił dwie pary szelek mocując do nich C4, którym objuczył się jak islamski terrorysta. Wyglądało całkiem solidnie i dyskretnie pod wojskowa kapotą.

- Jak nas zrobią w chuja to wszyscy razem odejdziemy z wielkim hukiem. - stwierdził odpalając papierosa.

Potem spojrzał na chyba jakby naburmuszonego czarnego, któremu na czoło wystąpiły krople potu. Gorączkował. Odrzucił mu SIM z wymownym spojrzeniem i rzucił krótkie.

- Włożysz jutro przed spotkaniem. Oszczędzaj baterię.

Potem przyjrzał się czerwonym, którzy właśnie wpakowali się w jeszcze większe gówno i zaciągnął się papierosem.

- Kto założy drugą niespodziankę? - zapytał wypusciwszy dym tym razem patrząc już po wszystkich.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 17-10-2011, 16:26   #25
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Spodziewali się huku i błysku pozostawionego ładunku. Zamiast tego zobaczyli błysk reflektora i usłyszeli huk licznej broni skierowanej w swoją stronę. Przerażeni zerwali się do ucieczki o wiele mniej zorganizowanej, niż planowana. Michael był kompletnie oszołomiony. Jedynie Dean zachował odrobinę trzeźwości umysłu.. A doszczętnie oprzytomniał, gdy jakaś kula drasnęła go w ramię.

- Spróbuj jeszcze trochę szybciej, tato! - krzyknął do staruszka.

I wtedy dopiero rozległ się wyczekiwany przez nich wybuch rzucając nimi o ziemię. Mieli szczęście, że nie Michaelowi nie udało się wysadzić ładunku w ten prowizoryczny sposób, bo szybko dołączyliby obaj do Charliego.

Zerwali się szybko i Dean pociągnął pozbawione chwilowo woli i zdolności pojmowania chodzące ciało ojca w stronę zatrzymującego się samochodu. Ze środka wyskoczył kierowca i rzucił czymś w stronę atakujących. Tym czasem egzekutor najmłodszej latorośli rodu Carterów osłaniał go z karabinu. Władowali się do środka w momencie, gdy Hummer już ruszał. Z drogi zapamiętali obaj tylko wstrząsy, huki i paraliżujący strach. Gdyby wiedzieli, do czego doprowadzą, woleliby zaryzykować skradanie się pod sam most.

Po zatrzymaniu wysiedli nie otrząsnąwszy się jeszcze z szoku. Michael stanął zapatrzony bezmyślnie w widocznie nawet w ciemności pokiereszowany, doszczętnie zniszczony samochód. Tym czasem Dean zauważył, że stary Murzyn mówi coś do niego i natychmiast domyślił się, o co chodzi, mimo, że nie słyszał słów. Pomógł mu iść, ale zerkał cały czas na ojca, czy przypadkiem on też nie potrzebował pomocy. Co prawda w samochodzie znalazł tyle siły i świadomości, żeby opatrzyć bark syna, ale zaraz na powrót popadł w amok. Szli wszyscy w kierunku jakiejś chatki.

Na miejscu ciemnoskóry podziękował i zajął się przygotowaniem czegoś rozgrzewającego, mimo swojego fatalnego stanu, za co Dean był mu bardzo wdzięczny. Wypił nieco, napoił ojca i bez słowa nie zwracając uwagi na innych – tym bardziej, że Murzyn też już spał – położyli się.

Rano Michael był już całkowicie przytomny. Po wczorajszym szoku nie było śladu nie licząc zauważonej przez syna zgryzoty z powodu zasugerowania tak głupiej rzeczy…

W pewnym momencie telefon samozwańczego, ofiarnego „kucharza” zadzwonił. Nie powiedział nic do dzwoniącego. Odezwał się za to do białych:

- Swen. To chyba była Umbrella. Szukają tej lekarki, co zostawiła nas w moteliku. Chcą spotkać się w Conconully, w Sit’n Bull. Oferują pomoc lekarzy i sprzęt. To pewnie pułapka. Ale ... – Murzyn zawahał się – Ale bez pomocy lekarskiej nie mam szans. Chcę się z nimi spotkać. Pogadać. Potrafię negocjować. Nawet z takimi skurwysynami powinienem dać sobie radę. Ten koleś mówił do mnie w liczbie mnogiej. Więc chyba brał i was pod uwagę. Chcą naszej pomocy. A my potrzebujemy kilku rzeczy. Pytam krótko. Ryzykujemy? Czy nie? Ja jestem gotów pojechać na spotkanie. Tylko ... Sam pewnie nie dam rady, no i nie mam samochodu.

Na chwilę zamilkł. Indianin patrzył na niego bez cienia zrozumienia.

- Wchodzicie w to? Swen? Goran?

”A więc jednak!” – pomyślał Michael – ”Pokazałeś drogę, czerwońcu, to teraz rób, co chcesz! My cię tu zostawimy… Szlag by to… I to jeszcze kto to wymyślił? Murzyn! Ten, którego uważałem za największego sojusznika!”

Gdyby miał słabsze nerwy wyciągnąłby pistolet i palnął sobie w łeb. Ale ku swojemu zdumieniu zaobserwował, że biały wyraźnie wściekł się na tą propozycję. Wyrwał Murzynowi telefon.

W wyniku dziwnej sytuacji, jaka miała miejsce, wszystkie telefony zostały pozbawione baterii, a wczorajszy kierowca stał na środku pokoju z ładunkiem wybuchowym na sobie i pytał, kto pójdzie w jego ślady.

Żeby zapobiec zgłoszeniu się syna Michael szybko wziął co trzeba i bez słowa zaczął na siebie zakładać. Przerażony Dean zaprotestował.

- Słuchaj, synu – zaczął staruszek głosem nieznoszącym sprzeciwu – Nie wiem, czy o tym wiesz, ale zabiłem kiedyś człowieka z zimną krwią i zrobiłbym to jeszcze raz. Zdajesz sobie sprawę, że gdyby twoja żona wróciła, zabiłbym też ją. Nie jestem dobrym człowiekiem bez względu na to, co myślisz. Przynajmniej tym ci się przysłużę, że to nie na tobie wybuchnie bomba. Albo spójrz na to z innej strony, może to cię przekona. W razie wybuchu będę najbliżej, więc rozerwie mnie od razu i nie będę długo cierpiał.

Dean nie zareagował. Skinął lekko głową zrezygnowany.

- Dobra, panie przywódco – zwrócił się do białego – Nie mam pojęcia, o co chodziło, ale potrzebujemy lekarza. Zaryzykuję. Co teraz?
 
Grzymisław jest offline  
Stary 20-10-2011, 10:19   #26
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016. 09:11 czasu lokalnego.
Gdzieś w górach stanu Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK, WILLIAMS

Ciężko było stwierdzić jednoznacznie kim jest ten dziwny człowiek w kurtce Umbrelli. Wydawało się, że groźby i jawne zagrożenie życia powinny go skłonić do dokładniejszych odpowiedzi, albo do odpowiedzi w ogóle, bowiem zamknął się w sobie, spiął i milczał jak zaklęty. Thomson pierwszy stracił zainteresowanie, a on był tu prawem. Miał w końcu najdłuższą broń, więc nawet Jilek nie miał się co sprzeczać. Zresztą czy było o co? Ten tu najwyraźniej nie miał nic ciekawego do powiedzenia, nie chciał współpracować, obojętny był na pomoc, jakiej mogliby mu udzielić. Gdyby tylko chcieli, a ich chęci były mniej więcej zerowe - tak samo jak w przypadku przerażonej dziewczyny, która uspokoiła się na szczęście trochę i widząc wśród zebranych także inne kobiety - przyjęła to co jej dawali. Także obietnicę wypuszczenia.
Nie żeby miała jakiś wybór, ale może wcale nie była taka głupia. Bo to co myśleli o facecie w kurtce pewnie nie należało do najmilszych.

Nie mieli w tym miejscu wiele więcej do zrobienia, zbierając swoje rzeczy i pakując je do Humvee. Boven nakreśliła na mapie kilka kółek, z których najbliższe znajdowały się niedaleko Twisp oraz Conconully.
- Te miasta się pojawiały w różnych informacjach, o których wiem. Obawiam się jednak, że to może być szukanie igły w stogu siana, nie znam nawet kierunku.
Jilek wiedział po tym trochę więcej, ale wciąż prawie nic. Bo przecież wszystko to mógł być ślepy trop. Co mu pozostało? Postanowił wyruszyć razem z resztą grupy, na co pewnie by się nie zgodzili, ale w swoim wozie i tak nie mieli miejsca, a przed motelem parkowały dwa inne. Wystarczyło wybrać jeden z nich. Marie także już nic nie mówiła, nie nalegając na nic, wręcz poddając się woli pozostałych. A dokładniej: woli Thomsona, bowiem to głównie jego decyzja kierowała ich teraz na południe, najpierw w stronę lotnisk.
Pochmurna pogoda nie zachęcała do lotów, ale teraz potrzebowali każdej możliwości, czegokolwiek, co dawałoby nadzieję. Nawet jeśli było to coś prawie niemożliwego. Wyruszyli w drogę, pozostawiając w motelu dziewczynę i faceta w kurtce Umbrelli. Ją uwolnili, jemu zostawili kluczyki do kajdanek, nieco poza zasięgiem. Nie ufali mu zupełnie, dając sobie trochę czasu na oddalenie się. Dziewczynie zostawili także rewolwer z garścią nabojów.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER

Decyzja została podjęta. Czy mieli wyjście? Możliwe, ale nie wszyscy. I tak ryzykowali, od poprzedniego dnia nie robili przecież nic innego od ryzykowania. Mogliby uciec w góry, do jakiegoś zakątka na takim zadupiu, na które nie trafiłby nikt inny. Ale ile by tam pożyli? Czy w ogóle mieli umiejętności do tego, aby przetrwać w takim miejscu?
Zawsze było cholernie dużo pytań, dlatego zdecydowanie lepiej było zwyczajnie wsiąść do samochodu i pojechać we wskazane miejsce. Humvee był w paskudnym stanie, ale umiejętności Swena i Gorana pozwoliły przynajmniej połatać go na tyle, aby dojechać do Conconully bez poważnych problemów. Na niewiele więcej, ale na dobrą sprawę więcej przecież nie było im trzeba.
Wóz albo przewóz jak to mówiono.

Jorgensten tym razem nie mógł szarżować, spokojnie pokonując zakręty i czując, jak samochód ze sporym trudem utrzymuje się na jezdni. Oszczędzał opony, ale nie było to takie proste na wciąż pokrytej cienką warstwą lodu szosie. Jednakże, czy to dzięki Umbrelli, czy zwykłemu szczęściu, nie spotkali innych użytkowników dróg i po jakimś czasie ujrzeli pierwsze zabudowania miasteczka, a raczej zwykłej górskiej osady wypoczynkowej, w której nawet w środku lata niewielu było stałych mieszkańców. Gdy dojeżdżali, poranna mgła uniosła się już trochę, także deszcz przestał padać, dlatego mieli dość dobry widok na kawałek tutejszego jeziora i puste uliczki. Conconully wydawało się tak samo wyludnione jak Winthrop, tyle, że tutaj szybko rzuciły im się w oczy dwa czarne Land Rovery, ustawione przez sporą knajpą. Neonowy szyld nie świecił się, co nie przeszkadzało im dojrzeć nazwy, której poszukiwali: "Sit'n Bull" miał już pierwszych gości, nawet jeśli gospodarz dawno uciekł, to ludzie Umbrelli czekali na swoich gości. Dostrzegli także dwóch na zewnątrz budynku, przyglądających się im bez specjalnego zainteresowania - a przynajmniej takie sprawiających wrażenie. Nie byłoby dziwne, gdyby przynajmniej kilku innych patrzyło na to z ukrycia.

Swen zatrzymał Humvee przy wyjściu, ukrywanie się nie miało w tym miejscu najmniejszego sensu. Drzwi do środka były uchylone, a gdy je przekroczyli, powitała ich spokojna muzyka, mająca dużo wspólnego z country, ale słowa były w zupełnie innym, brzmiącym słowiańsko języku. Był też prąd, a w pomieszczeniu było ciepło i przyjemnie. Przynajmniej jeśli chodziło o temperaturę, bowiem pomieszczenie ze stolikami wypełniali ludzie Umbrelli, wszyscy ubrani na czarno, z pistoletami maszynowymi przewieszonymi przez ramię. Nie byli oczywiście zaskoczeni, a jeden z nich wstał i wskazał na ladę.
- Broń. I tak się wam nie przyda.
Nie był bez racji. Szybkostrzelne karabinki zrobiłyby z nich sito, nawet jeśli udałoby się rozwalić jednego czy dwóch. Odkładając broń uniknęli dokładniejszego przeszukania, bowiem z głębi sali rozległ się donośny głos z obcym, rosyjskim akcentem.
- Nie czyńcje naszym goscjom nieprzyjemnoścji, njech wejdą.
Zaciągał strasznie, ale dało się to przełknąć. Bardziej na pewno niż widok bocznego pomieszczenia i znajdującego się tam człowieka. Wyraźnie przystosowano je do wygód, najwyraźniej takie spotkania odbywały się tu regularnie.


Mężczyzna uśmiechał się do nich krzywo, popatrując kątem oka także na całkiem ładną kobietę, która dotrzymywała mu towarzystwa razem z kilkoma kolejnymi gorylami, ustawionymi po bokach. Na nich zaś czekał stół, od którego gospodarz odprawił kobietę.
- Natasza, pobaw się z chłopcami przez jakiś czas.
Kobieta odeszła, a jeden z goryli nalał do kubków czegoś, co wyglądało jak woda, ale smakowało jak gorzała. Człowiek przed nimi zdecydowanie nie był tym, który do nich dzwonił.
- Rozgoścje się, jesteśmy teraz przyjaciółmi.
Wyszczerzył się jeszcze bardziej i łyknął wódkę jednym haustem, zachęcając do tego samego.
- Jak już wam mówjono, możemy wam pomóc. Lekarz, medykamenty, broń, narkotyki, dzjewczynki, co chcecie. My chcemy wszystko co wjecie o Marje Boven, co usłyszeliscje, widzjeliście. I pomoc w jej złapanju, żywej.
Nie powiedział dlaczego, nie powiedział w zasadzie nic, ale czego mogli się spodziewać? Zaczął dolewać gorzałki, poganiając ich.
- Mówcje, mówcje.


MONTROSE, THOMSON, JILEK

Mgła okrywała szczelnie całą okolicę, gdy wsiadali do samochodów i odjeżdżali w stronę lotniska. Znów zostawiali za sobą ludzi, ale nie byli im nic winni, a i tym razem opuszczonym nie groziła śmierć, nie bezpośrednio oczywiście, bo pośrednio groziła absolutnie wszystkim na planecie. Thomson pojechał pierwszy, zaraz potem Jilek, który zabrał należącego do zabitych pickupa, mającego więcej paliwa i nie cuchnącego zakrzepłą krwią. Nawet jeśli pozostali nie przepadali za jego towarzystwem, to przynajmniej jechał osobno a i nie bardzo ich pytał o zdanie.
Przemknęli przez Winthrop z jednym tylko incydentem, gdy z komisariatu policji wypadł jakiś koleś w policyjnej czapce i wypalił w ich kierunku z rewolweru przynajmniej kilka razy. Wszystkie kule posłał gdzieś w niebo, a sam wyglądał jakby miał się zaraz przewrócić. Gliną też rzecz jasna nie był, prędzej naćpanym facetem z tej bandy, którą sami także mieli nieprzyjemność poznać w nocy. Szkoda było tracić na niego czasu, skierowali się od razu na południe, ku oddalonemu o jakieś osiem kilometrów lotnisku.

Thomson jechał powoli, mimo, że mgła podniosła się już i widoczność była całkiem dobra. Deszcz chwilowo nie padał, a dookoła rozciągała się spokojna, wiejska wręcz atmosfera, której zupełnie nie podzielali w głębi swoich serc. Ponownie nikt nie miał ochoty się nawet odzywać, przynajmniej dopóki nie skręcili w prawo, wjeżdżając między spore budynki. Niedaleko widać było już małą wieżę kontroli lotów, długi pas startowy i stojące dalej trzy awionetki. Jeszcze dalej były hangary, nie widzieli natomiast żadnego śmigłowca, co zresztą nie było dziwne. Mógł się znajdować w jakimś baraku, ale na to pewnie też nie było wielkich szans - piloci najpewniej zmyli się stąd jak najdalej zaraz po wybuchu epidemii. Tylko czy było gdzieś dalej?
Detektyw nagle skręcił w bok, wyłączając światła i parkując za jakimś budynkiem. Dał znak Jilekowi, aby ten zrobił to samo. Widoczność była już wystarczająca, aby ujrzeli drugi koniec pasa startowego, na wjeździe do którego ustawiono lekki samolot transportowy.


Jego wygląd nie mówił im zupełnie nic, ale po pasie startowym podjeżdżały właśnie dwa czarne samochody terenowe, które wszyscy siedzący w Humvee rozpoznali natychmiast, nawet z tak dużej odległości. Przez lornetkę widać byłoby lepiej, ale nie mieli jej na wyposażeniu. Z trudem dostrzegli sylwetki ludzi wysiadających z wozów. Najwyraźniej przenosili jakieś spore pojemniki do samolotu, ale nie dało się dostrzec co dokładnie. W okolicy nie stały też inne Land Rovery, na parkingu były tylko dwa inne samochody. Szansa na skryte podjechanie do tamtych była zerowa, ale samolot jeszcze nawet nie grzał silników, więc do odlotu brakowało mu przynajmniej kilku chwil. Czy w kabinie był pilot - nie wiedzieli. Najbliżej nich była wieża kontroli lotu, przyległa do jakiegoś sporego budynku, na którym wyróżniał się tylko symbol spadochronu i napis wskazujący, że mieści się tu baza smoke-jumperów. W oknie na wieży zauważyli jakąś postać.
Jeśli chcieliby odlecieć, najwyraźniej musieliby najpierw zrobić coś z ludźmi Umbrelli. No i wciąż potrzebowali pilota.


WILLIAMS

Odjechali. Słyszał wyraźnie warkot dwóch samochodów, szybko niknący w oddali. Dziewczynę uwolnili i ta szybko z tego skorzystała, wybiegając z pokoju. Najwyraźniej zostawili jej też broń, ale już zabrać ze sobą nie mieli ochoty. Jego zostawili przykutego, nie ufając całkowicie. I najwyraźniej było to spowodowane tylko tym jednym cholernym znaczkiem na kurtce, znaczkiem, który sprawił, że zachowywali się jak obłąkane sukinsyny, kpiąc i wymachując bronią przed jego nosem.
Gdy się głębiej zastanowić to trochę dał im powodów sam, nie odpowiadając w pełni na żadne ich pytanie. Zresztą, zaufanie to w takich czasach ciężka rzecz. Prawie niemożliwa, jak się zdawało. Zaczął się szarpać z kajdankami, ale to cholerne łóżko było ciężkie i wystarczająco solidne, by go zmęczyć, nawet jeśli kluczyk leżał prawie w jego zasięgu. Prawie. Zasapał się lekko, gdy nagle drzwi otworzyły się znowu i do środka weszła dziewczyna, ubrana już porządniej i cieplej. Umyła się też, chociaż ślady poprzedniej ciężkiej nocy wciąż było po niej znać. W jednej dłoni trzymała rewolwer, ale podeszła do niego ostrożnie, podnosząc kluczyk i rzucając mu go.


Gdy się odpinał, cofnęła się nieco, głośno przełykając ślinę. Musiała się go bać, ale najwyraźniej jeszcze bardziej bała się tego, co było na zewnątrz tego motelu.
- Zostawili jeden z samochodów, ten którym przyjechałeś. I niewiele więcej, nie wiem gdzie pojechali. Dlaczego im czegoś nie powiedziałeś? Mógłbyś jechać z nimi!
Najwyraźniej gdy już zaczęła mówić, chciała wyrzucić z siebie jak najwięcej słów. Mogła mieć ze dwadzieścia lat i raczej nikt nie dałby jej wiele więcej.
- Oni złapali mnie i moją siostrę, gdy... gdy moi rodzice...
Rozpłakała się nagle, siadając na łóżku. Była praktycznie bezbronna mimo rewolweru w dłoni. Nie była silna, już nie. Z łatwością by ją obezwładnił, gdyby chciał.
- Samemu nikt tam nie przeżyje... słyszałam przed chwilą strzały w Winthrop... nie wiem co teraz...
No właśnie. Co teraz?
Najwyraźniej w tworzącym się nowym świecie, wola życia była podstawowym składnikiem do przetrwania.
 
Sekal jest offline  
Stary 20-10-2011, 16:22   #27
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
- Zostawili jeden z samochodów, ten którym przyjechałeś. I niewiele więcej, nie wiem gdzie pojechali. Dlaczego im czegoś nie powiedziałeś? Mógłbyś jechać z nimi!

Milczał. Bo niby co im miał powiedzieć? Że zamordował kochankę, potem cholernym szczęściem zabił polującego na niego gościa z organizacji, której jego oprawcy nienawidzili, a potem został złapany przez bandę ćpunów. Czasami po prostu lepiej jest milczeć. Zresztą, fakt, że ubrał tą kurtkę spowodowany był wieczornym chłodkiem. Wtedy te krzywe, zawszone ryje z nożami w łapach na pewno by się nad nim zlitowały. Ba! Przygarnęliby go za najzabawniejszą historie świata. Musi znaleźć sobie jakąś nową skórę z naszywką Harley’a Davidsona. Jak następnym razem trafi na motocyklistów to się z nimi kurwa zakumpluje.

Usiadł koło niej na łóżku. Uśmiechnął się z dobrego serca i położył swoją dłoń na jej dłoni w geście pocieszenia. Dziewczyna lekko się poruszyła, ale wciąż onieśmielona i bezwładna pozwoliła Robertowi na delikatne wyciągnięcie broni ze swojej ręki. Trzymając rewolwer przybliżył go do swojej twarzy przyglądając się rdzy pokrywającej rączkę. W pokoju panowała kompletna cisza, a jego powolne, miarowe ruchy sprawiły, że czas prawie stanął w miejscu. Dziewczyna znowu dostała lekkich drgawek, a następnie zachlipała przerywając beztroską ciszę. Robert nie zważając na jęki otworzył metalowy bęben. Na sześć komór zapełnione były jedynie trzy. Sprawnie zakręcił bębenkiem, robiąc przy tym grymas zadowolenia. Wycelował z kompletnym spokojem w dziewczynę, która jakby straszliwie obawiała się tego momentu. Zakryła oczy dłońmi i rozbeczała się na dobre.

-Bach

Po raz kolejny na jego ustach namalował się dobroduszny uśmiech. Nakierował lufę na swoją skroń i znowu czując zimna stal uśmiechnął się jeszcze szerzej.

-Bach

Uniósł lufę do góry, jakby od odrzutu i zaśmiał się cicho. Nacelował jeszcze na drzwi i zrobił trzy raz bach na różne cele. Dziewczyna dopiero teraz zorientowała się, że Robert wcale nie wystrzelił żadnego pocisku. Podniosła głowę z kolan i z trudem powstrzymując łkanie wydusiła z siebie.

-Dlaczego?

Robert promieniował uśmiechem. Czuł się jak nowo narodzony. Zdał sobie sprawę, że ten cały piekielny świat co jest na zewnątrz, wszystkie te problemy z tym związane mógł wyrzucić z tego pokoju. Sprawić, że teraz, choć przez jedną chwilę będzie mógł się odprężyć i niczym Indianin cieszyć mijającą chwilą. Znowu miał o co walczyć. Całe życie walczył o kogoś o żonę, o dzieci, o kochankę, a ta ciągła pogoń sprawiała, że w tamtym świecie kompletnie zatracił siebie. Zatracił swoje ja, jego marzenia poszły gdzieś w kąt, ale teraz… mimo iż jest w piekle wciąż ma szanse, ma nadzieje. Skoro jego oprawcy mieli nadzieje, skoro się nie poddawali, a na dodatek tyle wiedzieli to znaczy, że musi być jeszcze wyjście. Uśmiechnął się i klepnął lekko dziewczynę w udo.

- No mała, czas wstawać i skopać światu tyłek.

Rozejrzał się po pokoju próbując zebrać swoje rzeczy. Pierw sięgnął do kurtki Umbrelli, miał gdzieś tam jeszcze paczkę papierosów.

-Masz ogień?

Spojrzał przez ramie z fajką w ustach. Dziewczyna w pośpiechu zrzucała z siebie sweter, żeby ubrać jakaś koszulkę. Spod zsuwającej się bawełny dostrzegł jedwabistą skórę. A gdy sweter uniósł się jeszcze wyżej dostrzegł całkiem kształtne, średniej wielkości piersi, które apetycznie pobudziły jego zmysły. Kiedy zrzuciła z siebie górną część odzienia zauważyła, że się patrzy. Zakryła się rękoma.

Robert stwierdził, że i tak nie ma nic do stracenia, a nie wiadomo czy dożyje jutra. Kolejnym powodem, mimo, że szala była dawno przeważona był fakt, że nie ma dla kogo być już wierny. Zanucił sobie piosenkę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=T3ldsF65cLM[/MEDIA]

Robert’s got a quick hand.
He’ll look around the room,
He won’t tell you his plan.
He’s got a rolled cigarette,
Hanging out his mouth
He’s a cowboy kid.

Podszedł ją od tyłu obejmując ją rękoma. Była słaba, cholernie potrzebowała wsparcia. Nie wahając się zanurzył się w jej włosach szepcząc do ucha.

- Nadal masz siniaki, nie będzie Cię bolało?

Nie odpowiedziała. Nie był pewien czy się bała czy tak bardzo potrzebowała kogoś, komu chociaż przez chwilę będzie na niej zależeć. Pocałował ją w szyje, potem w usta. Była strasznie zimna, teraz dopiero dostrzegł, że płakała przez zamknięte oczy. Wciąż ją obejmując niewielkim użyciem siły położył ją na łóżku. Nie broniła, nie mówiła nie, godziła się na wymianę. Sprzedała się za cenę, która nawet nie była ustalona. Niżej nie można upaść, nie można było być w gorzej sytuacji niż ta biedna desperatka. On też się godził, godził się na zło tego świata, nie chciał się już buntować, nie zamierzał płakać. Teraz będzie próbował przetrwać, a zasady tej gry są dużo trudniejsze niż się spodziewał. Rozpiął jej delikatnie stanik, nie chciał macać, nie chciał być zły, dlatego zrobił to z największą delikatnością. Oboje tego chcieli, on ulgi od świata, chwili zapomnienia, ona relacji, w końcu mężczyźni zawsze najszybciej zawierają relacje z kobiecym ciałem. Ostrożnie rozpiął pasek i zaczął zsuwać jej spodnie.

- To byli źli ludzie.

Rzekł obserwując pojawiające się na udach siniaki. Dziewczyna wciąż przygryzała wargi od psychicznego bólu, więc tylko skinęła głową. Odrzucił spodnie i już miał chwycić za jej bieliznę, ale dziewczyna pokazała mu dłonią, żeby przerwał.

- Ja to zrobię, połóż się, tak będzie zdecydowanie mniej bolało.

Robert się zdziwił, dziewczyna zaczynała brać życie w swoje ręce szybciej niż się spodziewał. Zgodził się, nie czerpał przyjemność z krzywdzenia kogoś. Kiedyś wydawało mu się, że go to kręci, dziki seks, gwałt, kajdanki, bicze, ból. Jednak dzisiaj sam był tego częścią i nie było ani trochę pociągające.

Kochali się jak dwójka kompletnie pogubionych ludzi. Kochali się w świecie, w którym iskierka nadziei była tak mikroskopijnych rozmiarów, że mało kto w ogóle ją dostrzegł. On sam dopiero co otworzył oczy, a teraz byli uczestnikami aktu idącemu w parze z nadzieją. Dosłownie i metaforycznie, w końcu robili to bez żadnego zabezpieczenia, bez nawet pomyślenia o tym. Było spokojnie, było nawet zabawnie, było bardzo klimatycznie, choć ciężko to było nazwać ten klimat romantycznym. Ona wtulona, przestraszona, a on wciąż nie wiedział czy ją obejmować, pocieszać. Gdyby jakiś fizyk oceniał ten stosunek od strony tarcia, to byłoby one minimalne, ale napięcie budujące się pomiędzy jego uczestnikami sprawiło, że ten akt przyprawiłby tego samego fizyka o ciarki na plecach, o dreszcz moralności. Mieszało się dobro ze złem, mieszały się dwa światy kompletnie innych ludzi. Zaufała mu i starała się nabrać przekonania, że dobrze zrobiła. On nie chciał dawać nic. Wiedział, że jeśli cokolwiek zdobędzie to ten świat natychmiast mu to odbierze, że będzie musiał walczyć. Nie chciał, nie miał sił, znał swoje możliwości, a jednak po kilku szeptach obiecał, że ją ze sobą zabierze. To jej wystarczyło.

Kiedy skończyli dziewczynie nieco poprawił się humor, przestała beczeć i leżała wtulona w jego ramie.

- Nawet nie wiesz jak mam na imię.

Uśmiechnął się zapalając papierosa, bowiem okazało się, że miała ogień.

- Desperatka?

Zaśmiał się, ona też, a jej palce powędrowały po jego torsie. Chyba rzeczywiście pokładała w nim nadzieje. Ma szczęście, że nie wie jak skończyła jego ostatnia kochanka – pomyślał biorąc porządnego bucha. Teraz jakby cały ten ciężar co spoczywał na jego barkach minął. Przynajmniej tymczasowo. Poleżeli jeszcze rozkoszując się dymem tytoniowym, potem opłukali się w wiadrze wody, wrzucili na siebie ciuchy. W międzyczasie Robert poszedł sprawdzić czy silnik działa i przy okazji zakrył czerwone plamy kocem. Po niedługim czasie byli gotowi do drogi, pytanie co dalej. Ale Robert wiedział kogo śledzić…

- Wiesz gdzie pojechali prawda?

To była ta nadzieja, którą w niej pokładał. Ale wiedział, był pewien, że wie.

- Podsłuchałam, że chodziło im o jakieś lotnisko, ale nie mam pojęcia gdzie to.

Robert odpalił GPS’a w samochodzie i przeklnął widząc dwie możliwości. Nie miał bladego pojęcia, które sprawdzić pierwsze. To w Twips było bliżej, ale to w Mellow Valley wyglądało na znacznie większe. Zdecydował, że rzuci monetą, a następnie wraz ze swoją nową towarzyszką pojadą tam szukać osób, które wydawały się mieć jakiś sposób na przetrwanie.
 

Ostatnio edytowane przez Libertine : 21-10-2011 o 20:20.
Libertine jest offline  
Stary 23-10-2011, 11:00   #28
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Wszedł do samochodu i zamknął za sobą drzwi. Odpalił. Pickup w żaden sposób nie mógł stanowić jakiejkolwiek ochrony przed zarażonymi lub przed ludźmi Umbrelli. Nie podobał mu się samochód: był głośny i był widoczny, podczas gdy Jilek chciał wyparować ze świadomości niemalże wszystkich.
Poranek przyniósł lekką mżawkę, która ustąpiła równie szybko, jak się pojawiła, pozostawiając za sobą zaledwie opuszczone ulice zanurzone w rosie i krople na liściach. Jilek patrzył w mesmerycznym transie na zaparowaną szybę, gdzie po drugiej stronie pięły się maleńkie strumyki. Niewątpliwie przypominało mu to coś. Zawsze, kiedy tylko pozwalał swoim myślom wędrować, te ciągle przynosiły mu te same obrazy.
Jak ta kurwa-żebraczka.

*

Ledwie wyrwał się ze snu narkotycznego. Zawsze po takich razach był nienaturalnie ospały. Nienawidził tego, kiedy ładowali mu kolejne igły w kark, w ramię czy w udo, tylko po to, żeby przemienić go w posłuszne warzywo, które ból odczuwa co prawda, jednak niewiele sobie z tego bólu robi. A jednak zawsze powroty były największym koszmarem: na jego skórze i ubraniu znajdowały się rude plamy jego własnej krwi. Sam czuł się po prostu jak worek poprzestawianych gnatów, którym co rusz ktoś potrząsał. Szwy na jego ciele były zrobione profesjonalnie i nie byle jak, jednak ich ilość na jego ciele przypominała mozaikę lub tatuaż.
Był teraz w innej celi. Nagle postanowiono go przenieść do innej celi, do tej bardziej szpitalnej, wyłożonej brunatnymi kafelkami. Była tutaj nawet kabina prysznicowa i wychodek; kibel był suchy jak pieprz, a słuchawka i szlauch z prysznica zapodziały się Bóg wie gdzie. Jedynie umywalka działała, dzielna, niezawodna, robiąca za wszystko. Zdarzyło mu się nawet załatwić do umywalki, a gówno przepchać plastikowym widelczykiem zwędzonym jakiemuś sepleniącemu starcowi z sali głównej.
Maleńkie strumyki wilgoci pięły się po kafelkach.
Drzwi były otwarte. Oczywiście, że były otwarte, w tym więzieniu były zamknięte tylko te drzwi, które prowadziły na zewnątrz. Przypominało to jakiś ponury reality show. Ostatecznie, wiele pomieszczeń miało kamery w miejscach niedostępnych dla nikogo.
Wyszedł.

*

Sala główna była jedynym miejscem, do którego mógł pójść, oczywiście. Na szczęście, większość hałastry gdzieś wybyła i było mu obojętne, czy byli w swoich celach, na korytarzach, na testach czy może po prostu byli martwi, co pewnie było najbardziej prawdopodobne.
Usiadł na fotelu, gapiąc się bezmyślnie w telewizor. Kolejny dzień, o którym zapomni.
Już miał zasnąć, kiedy zoczył Panią Doktor.
Jak zwykle, bawiła się klockami. Nie były to jakieś duńskie, plastikowe klocki, tylko stare i poczciwe drewniane, wyrzeźbione przez jednego z tych mniej znanych producentów. Pani Doktor bawiła się swoimi klockami pomiędzy fotelem z roznegliżowaną staruszką pogrążoną w głębokim śnie a człowiekiem tkwiącym w stuporze w niemożliwej pozycji. Jilek gapił się na nią bezczelnie, nie obchodząc się tym, czy jest tego świadoma, czy nie. Zawieszał wzrok, nic więcej. Ostatecznie, wiedziała, że gapi się na nią – nic nienormalnego w quasi szpitalu wariatów, który szpitalem wariatów w ogóle nie jest, gdzie ściany mają oczy.
Obserwował jej ręce, które były upstrzone małymi ranami. Od kiedy zaczął ją obserwować, przestała budować domki. Drewniane bloki układały się...
Coś go tknęło i zaśmiał się głośno na tą myśl. Wstał i skierował się w stronę drzwi, uśmiechając się głupkowato, idąc dokładnie w stronę tego, co myślał, że może być częścią labiryntu. Pierwsze, drugie, trzecie i czwarte drzwi. Tak, tak, tak – to niewątpliwie tutaj. A tu powinno być...
Głupi uśmiech spełzł z twarzy.
Najpierw pomyślał, że to przypadek – zwykła zbieżność głupich kawałków drewna. Wracał parę razy do sali głównej, lustrując jeszcze raz układankę i wracał raz za razem do sali głównej.
Tymczasem tłum wewnątrz niej narastał, jak gdyby miało się tutaj odbyć jakieś zgromadzenie obłąkanych. Co gorsza, Pani Doktor gdzieś znikła. Za to klocki zostały, których to konfigurację solennie przerysował na papier toaletowy.
Musiał ją znaleźć, zanim zniknie na zawsze. Musiał wiedzieć, skąd ona wiedziała o tym, wygląda cała podziemna baza, bowiem układanka z klocków świetnie opisywała pomieszczenia, które znał, jednak rozciągała się dalej, o wiele dalej.
Poza salą główną, istniały jeszcze cztery sektory, w których mieszkały produkty eksperymentów, w tym jeden z nich – sektor D – nie był zamieszkiwany przez nikogo z powodu faktu, że był niemal całkowicie zrujnowany przez zawał, który wydarzył się kiedyś, Bóg wie, dlaczego. Czwarte skrzydło było jednak siedliskiem wszystkiego, co chciało być zostawione w spokoju. On sam nierzadko zapuszczał się tam do czasu, kiedy został zaatakowany przez jednego z mieszkańców. Wiedział jednak, że Pani Doktor pomieszkiwała w jednej z ciemnic w sektorze D, należało więc podjąć ryzyko.

*

Wspomnienia były jak rausz, który przerwał Thomson. Samochody zatrzymały się. On natychmiast wysiadł.
Nie do końca łapał logikę tego... Jak mu tam? Chyba Thomson. Nie był pewien, dokąd chciałby polecieć samolotem bez pilota, zważywszy na to, że cały glob zamienił się w piekło. Jedynym, co było interesujące, były czarne samochody. I ludzie. Ludzie, których można było obedrzeć ze skóry i kazać wyśpiewać im historię ich życia.
Nieważne zresztą. Czuł, że może wkrótce potrzebować tych ludzi do realizacji swoich planów, a poza tym był zainteresowany samolotem i utrzymaniem go na ziemi, póki co. Miał nawet pewien pomysł.
Sądził, że wieża kontrolna może być strzeżona u dołu lub ktoś może być na schodach prowadzących do niej. Sporym ułatwieniem był przylegający budynek do wieży kontrolnej. Wystarczyło się tylko wspiąć. Był dopiero ranek, jednak nie chciał ryzykować ujawnienia się.
Rzekł:
- Zajmę się wieżą kontrolną, bez niej nie polecą nigdzie.
Nie mógł podejść blisko do samolotu, jednak istniało o wiele większe prawdopodobieństwo, że wejdzie do wieży przez tamten budynek.
- Co do was, radzę się gdzieś przyczaić. W końcu ktoś będzie chciał wejść do tej wieży, żeby sprawdzić, o co chodzi. Dobrze by było, żeby nie weszli do środka. Acha, macie krótkofalówkę? Cokolwiek? Przyda mi się.
Poszedł. Biegł lekkim truchtem dopóki, dopóty było oczywiste, że nie zostanie zauważony. Zanim wszedł do budynku, upewnił się, że nie zobaczy go nikt – i przemknął szybko przez odcinek dzielący jego i budynek.
Spojrzał. Tylko ciecie i durnie chodzą schodami, poza tym, on chciał się znaleźć jak najszybciej na najwyższym piętrze – nie na samej górze, gdzie ryzykowałby odkrycie. Nie miał także pewności, czy w budynku nie znajdzie kogoś jeszcze, na czym zależało mu najmniej. Znalazł okno, przez które można było wejść, i zaczął się wspinać po rynnie i gzymsach.
Nie był to częsty widok, widzieć dorosłego człowieka pełznącego niczym pająk po ścianie. Wyglądał niczym dziwaczny owad pełznący po murze.
Niemalże u szczytu, wszedł i nasłuchiwał przez dłuższy czas. Upewniwszy się, że nikogo nie ma, biegł cicho w stronę wieży.
Jak mógł się domyślić, drzwi były otwarte. Najciszej jak tylko mógł, wyłuskał nóż ze zwojów swojego ubrania. Moment przed bawił go najbardziej. Był niemalże taki sam, jak moment przed dojściem: najbardziej naładowany energią, agresywny, nie znoszący odmowy.
Usłyszał jego głos, zanim jeszcze skoczył na niego
A kiedy skoczył, natychmiast zerwał intercom i wepchnął swoją dłoń okutaną w trzy rękawice do jego ust.
Poczekał chwilę, aż się uspokoi, i rzekł:
- Ćśś, skurwielu. No? Słychać mnie?
Poczekał, na znak, że tak.
- A teraz skup się, bo urwę ci głowę. Zaraz wymyślisz mi powód, czemu ten samolot nie może startować i powiesz im go. Rozumiemy się?
Poczekał na znak, że tak.
- Mam nadzieję, że nie chcesz znać alternatywy?
Poczekał na znak, że nie.
Odkneblował go, przycisnął nóż do pleców i pozwolił włożyć znowu mikrofon i słuchawki. Kiedy tylko wypowiedział słowa, które chciał, odwrócił nóż rękojeścią i uderzył z całej siły w potylicę. Kiedy tamten upadł, przeszukał go, zabrał wszystko, co było w miarę wartościowe i odwrócił się. Nasłuchiwał. Nadchodzą? Wyciągnął noże do rzucania.
- Wieża kontrolna załatwiona – rzekł do krótkofalówki.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 23-10-2011, 14:00   #29
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Spokój i opanowanie. Spokój i opanowanie. Nowa pieprzona mantra, a może wcale nie taka znów nowa. Przez chwilę, tam w tym pokoju, miał całkowicie dość. Idiota w kurtce Umbrelli, idiota, który mógł nawet coś wiedzieć, ale zamknął mordę jak obrażony szczeniak. Nie było sensu go krzywdzić, to był już chodzący trup. Bez najmniejszych szans przeżycia, jednostka, która chciałaby mieć wszystkich gdzieś i żyć własnym życiem, tyle, że nie zauważyła, że czas jednostek się skończył.
Bez pomocy jesteś trupem. Thomson nie zostawiłby mu nawet kluczyków do kajdanek, gdyby nie wzrok kobiet. Nie pytał co czuły, nie pytał czym odpowiedziałyby na jego pogardę wobec tego niedoszłego trupa. Nawet sukinsyn nie podziękował za uratowanie życia. Pieprzenie. Prawie stracił przez niego panowanie, a kontrolę nad gniewem odzyskał dopiero w wozie, jadąc powoli w kierunku Winthrop. Taka prędkość była przez chwilę odpowiednia, póki mgła się utrzymywała. A przed nimi ustawiono takie niespodzianki jak przewrócona taksówka.

Otrzeźwiły go strzały. Kilka kulek z jakiegoś marnego rewolweru z efektywnym zasięgiem dziesięciu metrów, ale to wystarczyło. Zmełł w ustach przekleństwo, zły na siebie i na wszystko wokół. Na co oni do cholery liczyli? Że ktoś na nich grzecznie będzie na tym lotnisku czekał, czy co? Gdy już minęli Winthrop, wszystko przestało mieć sens, a jego myśli po raz kolejny zaczęły wybiegać na zachód, ku miejscom, które znał. Ku ludziom, których znał.
Nie było nikogo takiego przy nim w chwili obecnej. Dwa dni wspólnego podróżowania, ucieczki i walki. Tak można było poznać ludzi, przekonać się co siedzi głęboko w nich. Tak głęboko, jak w zwykłych czasach nigdy się nie sięga.
Tak, zwykłych czasach. Już wątpił, że takie powrócą.
Była też inna kwestia, w tym całym poznawaniu. W końcu na dobrą sprawę nawet ze sobą nie rozmawiali. Znał ich lepiej niż oni siebie jeszcze trzy dni temu, a jednocześnie nie znał ich w ogóle.
Musiał kogoś odnaleźć, bo inaczej zwariuje!

Myśli nie przeszkadzały mu mieć oczu szeroko otwartych. Zaklął, tym razem głośno i dobitnie, skręcając za pierwszy lepszy budynek. Umbrella! Pieprzona Umbrella, znów kręciła się pod nogami, choć tym razem najwyraźniej nie polowali na nich, a zwyczajnie załatwiali swoje sprawy. Tylko dlaczego akurat na tym lotnisku, do diabła! Spojrzał na Boven, zastanawiając się nad tym, co mówiła Jilekowi. Jeśli mieli tu wiele swoich kryjówek, może to był sposób na wydostanie z nich tych najważniejszych rzeczy, chociaż samolot to wyglądał prawie na wojskowy. Cywilnych przecież nie malowało się na takie barwy. Oznaczeń nie widział, zdecydowanie w tych całych przygotowaniach do ucieczki powinni wcześniej pomyśleć o lornetce. Teraz było za późno.
A zanim cokolwiek postanowił, włączył się świr, oznajmiając co następuje i zwyczajnie zaczął włazić po ścianie. Kretyn!

Thomson patrzył na to przez chwilę w lekkim osłupieniu, a potem po raz pierwszy podjął głośno kwestię tego świra.
- Marie, kim, do diabła, jest ten człowiek?
Kobieta westchnęła, kręcąc głową z podobnym niedowierzaniem. Ale najwyraźniej nie znała całej historii.
- Jeden z tych, którzy... zgłosili się do testów. Najczęściej nie do końca świadomie, albo nie czytając tego, co było na umowie. Nie wiem co na nim testowano, wiem tylko, że nie były to zwykłe tabletki na pospolitą chorobą. Być może antywirusa? Wtedy oznaczałoby... że jest zarażony.
David po raz kolejny zmełł przekleństwo. Niewiele mogli zrobić, tamten już podjął decyzję. Tyle, że co? Ma zamiar sam walczyć z tymi wszystkimi kolesiami z Land Roverów? Do cholery, przecież oni na bank mają w dupie jakąś wieżę kontroli lotów!
- Kurwa! Niby nie dziwię się, że chce wszystkich rozpieprzyć. Skupmy się teraz na tym co jest. Umbrella ma tu pilotów. Ale nie wiem jak wy, ja nie mam pojęcia, gdzie można lecieć. Które lotnisko nadaje się do lądowania, który pilot posadzi maszynę bez kontroli lotów. Śmigłowiec nadawałby się bardziej, ale pilot samolotu to nie pilot helikoptera. Może coś mają w hangarze, bardziej prawdopodobne, że nie mają.
Uśmiechnął się wrednie.
- Ale mają dobre samochody, a my ckm na dachu. Liberty, możesz zabrać rodzinę i ukryć. Marie, będziesz prowadzić w razie czego. Chcę wiedzieć co oni tu kombinują.

Być może popełniał błąd. Być może niepotrzebnie ryzykował, bo mogli nie napotkać na zwykłych roboli a dobrze wyszkolonych komandosów. Tyle, że dla niego omijanie problemów to było za mało. Zerknął jeszcze na kobiety, wiedząc, że mógł się ugiąć. Gdyby tylko zrobiły coś wspólnie, gdyby...
Zamiast myśleć, chwycił krótkofalówkę.
- W dupie mają wieżę, chyba, że ta im bezpośrednio zabroni. Wymyśl, kurwa, jakiś powód. Do nich nie podjedziemy, musimy poczekać, aż oni wrócą do nas. Jeśli masz tam lornetkę to obejrzyj dokładnie i raportuj. Z góry masz lepszy widok.
Nie wiedział dokładnie co chce zrobić. Ale te Land Rovery muszą wrócić, jeśli ten na górze był od nich. Mieli opancerzone wózki, ale niewiele to się zdawało w przypadku trafień z tego bydlaka na dachu Humvee.
Być może popełniał błąd.
Ale jeśli tak, będzie to ostatni w jego życiu. Umrze nieświadomy.
Nie był w stanie odpuścić. Nie...
Jeszcze raz zerknął na Liberty i jej siostrę, jedyną oznakę normalności w otaczającym świecie.
 
Widz jest offline  
Stary 24-10-2011, 10:16   #30
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Atak Swena zaskoczył Greena kompletnie. Był jednak zbyt wyczerpany, by próbować się opierać. Zresztą, – jaką miał szansę w przepychance z zahartowanym członkiem gangu motocyklowego.

John użył swojej najgroźniejszej broni. Zaczął przekonywać Swena, by ten oddał mu telefon i kartę sim. Poskutkowało. Oba przedmioty znalazły się na powrót w kieszeni czarnoskórego. Nie zamierzał ich łączyć. Rada Swena była w porządku.

Całą drogę na miejsce spotkania John Green milczał. Zbierał siły i myśli. Korporacyjna menda na pewno nie będzie łatwym przeciwnikiem w negocjacjach. A Green nadal czuł się zdechnięty. Miał wątpliwości, czy sobie poradzi z zadaniem. Szybko je stłumił. Kiedy negocjator zaczyna wątpić w sukces podejmowanych rozmów to z takich rozmów wyjdzie prawdziwe gówno. Sukces rodzi się w głowie. Wyświechtany frazes z podręczników „jak być szczęśliwym, bogatym i mieć wielkiego penisa”. Wyświechtany, ale prawdziwy. Jeśli nie wierzysz, że osiągniesz sukces to go nie osiągniesz.

Conconully było dziurą.
Kiedy wjeżdżali do wymarłego miasteczka Greenowi nie wiadomo czemu, przypomniał się durny kawał opowiadany przez wspólnika.

- Panowie – powiedział do towarzyszy. – Przypomniał mi się kawał. Opowiem.

Nie czekając na pozwolenie zaczął:

-Trzech gości chwaliło się, jakie mają żony. Jeden mówi. Moja żona jest jak Paryż. Romantyczna i tajemnicza. Drugi na to. Moja jest jak Nowy Orlean w Mardi Grass. Dzika i szalona. Trzeci na to. A moja jest jak Conconully. Conconully? – dziwią się pozostali dwaj. Tak – mówi spokojnie trzeci. Dziura. Po prostu dziura. .

Kawał był seksistowski, głupi i równie zabawny, co ich sytuacja. Green jednak dzięki niemu zdobył się na pewien dystans do sprawy.

* * *

Jak to była Umbrela, to John Green był członkiem Ku-Klux-Klanu. Ruski akcent. Maniery „ludzi interesów”, tylko takich, które załatwia się po zmroku, z dala od wszelkich oficjalnych instytucji. Mafia. Jak nic. Mafia zainteresowana Bowen musiała szukać jednego. Antywirusa. Szczepionki. Faktycznie. Teraz mogli zarobić na niej fortunę. Im dłużej jednak nie mieli towaru, tym mniej jednak pozostawało im klientów. Chyba że, chyba ze sami byli zarażeni. W tych szalonych czasach nic nie było pewne.

Green napił się wódki, co omal go nie zabiło. Nie wypił za dużo, bo po pierwszym łyku rozkaszlał się mocno. Osłabienie spowodowane upływem krwi i gorączką zrobiło jednak swoje. Dopełnił jednak formalności. Ten człowiek był prawdopodobnie Rosjaninem, a Green już pracował z Rosjanami. Traktowali picie alkoholu, jako obowiązek towarzyski. Podobnie, jak niektóre nacje łamanie się chlebem czy wspólny posiłek.

- Pozwoli … pan - wykrztusił John z trudem. - Że … usiądę.

Nie czekając specjalnie na pozwolenie posadził zmęczony tyłek na krzesło.

- John Green - przedstawił się zmęczonym głosem. - To do mnie państwo zadzwonili. Nie pytam się, skąd wzięliście państwo mój numer. To nie jest przedmiotem tego spotkania. Chcecie rozmawiać o Marii Boven. Świetnie. Osobiście jej nie lubię. Ale … nie znam pana. Sprawia pan wrażenie człowieka interesu. To mnie cieszy. Sam jestem... w zasadzie byłem biznesmenem. Ale czasy się zmieniły, interesy nie. Prawda?

Zmęczony wzrok czarnego powędrował na twarz Rosjanina. To, że mafia miała na niego namiary mogło oznaczać, że ktoś z Umbreli z nimi współpracuje. Że korporacja nie jest tak szczelna, jak by tego chciała. Albo informacje o Boven dotarły też do ludzi z półświatka – zawodowych zabójców, łowców nagród i tym podobnych, a „Rosjanin” po prostu był bystrzejszy. Dodał dwa do dwóch i wyszło mu, że bardziej opłaca się złapać Boven dla siebie, niż dla Umbreli. Kto wie?

- Proszę powiedzieć, jak mielibyśmy państwu pomóc. Co zrobić? To ułatwi nasze negocjacje.

Green spojrzał po reszcie ludzi. Swenie, Goranie, Indianach, których nie znał za dobrze. Dał im czas, bo być może chcieli coś dodać.

Rosjanin wciąż uśmiechał się niemal radośnie, co nie podobało się Greenowi w najmniejszym stopniu, już wcześniej pokazując im krzesła i pozwalając usiąść. Komentarz o tym, że go nie znali zignorował zupełnie.

- Przebywaliścje z Boven – powiedział z tym koszmarnym akcentem - Zacznijmy wjęc od opowjesci o tym, co słyszeliścje i widzjeliście, wszystko o njej.

Nim Green otworzył usta, do negocjacji włączył się Swen. Murzyn musiał przyznać, że był pod wrażeniem sposobu, w jakim Jorgensten prowadził rozmowę. To tylko potwierdzało wcześniejsze przypuszczenia Greena, że mają do czynienia nie z korporacją, lecz bandytami.

Swój ze swoim się dogada – pomyślał John

Nie wychodząc jednak z roli, którą sobie narzucił John starał się pomóc Swenowi.

- Mój … przyjaciel dobrze mówi - pokiwał głową Murzyn. - Pomoc medyczna to dla nas priorytet. Może też jakieś zapasy. I informacje. Co dzieje się w innych regionach kraju, jaka jest sytuacja, co robi rząd, co Umbrella. Wszystko, co może nam i wam pomóc. Bowen... ona ma plan. Tak sądzimy. I będzie chciała go realizować. A ja … - zrobił ponurą minę - … ja mam osobisty powód, by troszkę jej dosrać.

Przyjął pozę twardziela, co w jego przypadku nie było trudne. Czy blefował? Sam nie wiedział? Wszystko zależało od tego, jak potoczą się rozmowy z tymi ludźmi. Zostawiając go w motelu, skazując w zasadzie na śmierć, towarzysze Boven i ona sama przecięli wszelkie więzi, które mogli z nim zbudować.

A negocjacje, jakie kiedyś prowadził Green miały też drugie dno. O wiele paskudniejsze. Gdyby zamieszało się w nim kijem, wypłynęłyby brudy, jakich uczciwi ludzie nie chcieliby widzieć. Kiedyś John obiecał sobie, że się zmieni. Dla bliskich i rodziny. I zmienił się. Może znów musi wrócić Green “skurwysyn”. Też dla rodziny? Może ten świat pozwalał przetrwać tylko takim ludziom.

Zakaszlał w zwiniętą dłoń. Spojrzał w oczy rozmówcy. Czekał. Nie musiał czekać długo. Swen doskonale radził sobie z rozmówcą i zmęczony John mógł zostawić na jego głowę resztę targów. Co też uczynił.


* * *

Ustalono pewne rzeczy. Dograno cenę. Green wstał od stołu i razem z ochroniarzem wyszedł do pomieszczenia obok. Zgodnie ze słowami „Ruskiego” miał tam czekać chirurg i pomoc medyczna. Równie dobrze mógł tam czekać bandzior uzbrojony w pistolet z tłumikiem, który strzeli mu w tył głowy. Gdzieś czytał, że Rosjanie lubili takie metody.

Z drugiej jednak strony nie miał wyboru. Bez pomocy lekarza nie przeżyje zbyt długo. Boven zostawiła go, by się wykrwawił. Nie był jej nic winny. Żadnej osobie z tamtej grupy. Zapłacił za ich bezpieczeństwo cenę krwi, bólu i prawie życia. A zapłatą z ich strony była zdrada i porzucenie. I gdyby strzelaninę przetrwał Radcliffe, a nie Goran lub Swen – zapewne skończyłby z kulą w głowie w motelu.

Ta myśl paradoksalnie dodała mu pewności siebie. Przez ostatnią dobę ocierał się o śmierć już tyle razy, że wchodząc z ochroniarzem na zaplecze nie czuł już strachu. Chyba doszedł do stadium, w którym odczuwał bardziej zobojętnienie na swój los. Zresztą – żył. I tylko to się liczyło. Bo każda przeżyta godzina, każdy przeżyty dzień, zbliżał go do rodziny. Przynajmniej taką John Green łudził nadzieją.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-11-2011 o 17:47.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172