Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-10-2011, 12:46   #202
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
...wtedy on tu zostanie i najpewniej umrze. Ale to będzie jego wybór, być może zobaczył tam coś, co kazało mu wracać. Może wpadł w jakiś trans, może nawet jest szczęśliwszy, może coś mu się śni. Wtedy być może będę ostatnim członkiem ekspedycji do Samaris.

On też na pewno gdzieś ma swoją Wolę Życia. Tylko w tym momencie to nie ona wydaje mu rozkazy.



Uderzam, w momencie gdy Vincent prawie już dotyka klamki drzwi tego dziwnego pomieszczenia. Cios, który kazano mi niegdyś powtarzać na treningach niezliczone ilości razy. Pewny, i jeśli prawidłowo wykonany, niepozostawiający ofierze praktycznie szans na zachowanie przytomności. Co prawda...Minęły całe wieki, zanim ostatni raz go używałem.
Mimo wszystko wyuczone ciało reaguje prawidłowo na impuls z mózgu, technika wykonana bardziej odruchowo niż z udziałem woli. Ruch wychodzi mi szybki, prawie niezauważalny nawet dla mnie. Widzę, jak mój przyjaciel zaczyna się osuwać na ziemię i chwytam go, by nie uderzył o stalowe podłoże. Kładę bezwładne ciało ostrożnie, a mojej głowie dopiero wtedy na dobre zaczynają szybko krążyć myśli.






Schody, moja dłoń zaciskająca się na klamce od drzwi tego dziwnego, posadowionego w centralnej części hali pomieszczenia. Naciskam klamkę i nie oglądając się już na Roberta wchodzę do środka. Od razu zalewa mnie światło, w którym dopiero po dłuższej chwili zaczynam dostrzegać zarysy rzeczy. To tak, jakbym widział wszystko w prawie całkowitej ciemności, tylko kontury przedmiotów, tylko w negatywie - czyli ciemniejsze kontury w kryjącej większość białości. Wytężam wzrok, a i on powoli przyzwyczaja się do jasności...Kontur dużego prostopadłościennego ołtarza... Nad nim zarysy lamp, przywodzące na myśl pomieszczenie sali operacyjnej. Na ołtarzu zarysy dużej księgi. Przed ołtarzem od mojej strony zarys krzesła, a na nim siedząca tyłem do mnie kobieca sylwetka. To wszystko, i tylko światłość.

I oświecenie, gdy po kształcie całej sylwetki, ramion i pleców, po rodzaju w jaki układają się na głowie włosy, rozpoznaję w siedzącej na krześle kobiecie moją Żonę...

Idę powoli. Niczym zauroczony. Wiedziałem! Czułem, że budka skrywa jakieś sekrety! Serce bije mi, jak szalone. Nie porusza się. Nie odwraca.
- Judith! - mówię głośno, nie na tyle jednak, by ją spłoszyć. - Judith, kochanie, co ty tutaj robisz?

Mówiąc to zbliżałem się do siedzącej, zmarłej żony. Już nie zaskakiwało mnie to, że widzę martwych ludzi, że rozmawiam z nimi. przecież już to robiłem, tutaj w Samaris. Mieście, które spełnia pragnienia. Mieście, które marzenia zamienia w koszmar niewiedzy, teatr szaleństwa i oniryzmu.
Drgnęła. A może tak mi się tylko wydawało. Wciąż widziałem tylko jej włosy, ale musiała jednak usłyszeć, bo rozległ się Jej cichy, spokojny szept.

- Czekałam...

Ruszam do niej ze łzami w oczach. Klękam u jej stóp spoglądając w ukochaną, opłakiwaną przeze mnie twarz. Była dokładnie taka, jak ją zapamiętałem. Słowa uwięzły mi w gardle, więc jedynie chwytam jej dłonie w swoje i całuję delikatnie opuszki palców.
- Tęskniłem. Nawet nie wiesz jak bardzo.
Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć.
- Kochany...
Jej głos również łamie się. Smukłe palce wczepiają się w moje włosy, pieszczotliwie przebierając ich pasma. Czuję na sobie gorące łzy, kapiące na mnie z góry, gdy przyciskam moją rozgrzaną twarz do Jej kolana. Nie wiem, ile tak trwamy. Każde z nas obawiał się wydawać z siebie głos, by nie spłoszyć tej jasnej, danej nam chwili.

W końcu uścisk Jej dłoni jakby zelżał, łzy obeschły. W zupełnej ciszy odzywa się pierwsza, ale głosem lekko chropowatym i niepewnym. Głosem, który już po pierwszych wyrazach uwiązł jej na powrót w gardle, jakby nie miała sił powiedzieć czego więcej...
- Vincencie, ja...
- Tak - serce bije mi nadal jak szalone. - Tak? Co tutaj robisz? Co chesz mi powiedzieć?
Łzy spływają mi po policzkach i twarzy.
- Jestem tu. Po prostu, tak jak ty, kochany...- Jej głos, w przeciwieństwie do głosu Vincenta, uspokajał się stopniowo - Układałam sobie wszystko, co chciałabym Ci powiedzieć, jeśli dane będzie nam się znów zobaczyć. Tyle rzeczy... A teraz...Mam w głowie pustkę, liczy się tylko to że tu jesteś...

- Rozumiem - mówię. - To znaczy, nie rozumiem. Ale to nie jest ważne. Najważniejsze, ze ty tutaj jesteś. A moje miejsce jest u twojego boku. I boku naszego synka. Widziałaś go? Jest tutaj?
- Jest...ze mną. - uśmiechnęła się blado - Vincent...Ta chwila...Ta chwila nie będzie trwała wiecznie.
Judith odwraca na chwilę wzrok.








Decyzja o ruszeniu tunelem była podjęta, Robert wybrał ten na wprost, jeden z dwunastu koncentrycznie skupionych wokół hali. Wyglądały podobnie i miały prawie identyczne rozmiary. To wzbudziło pewne wahania Voighta. Trzeba było teraz nieść przyjaciela, zakładał, że jest w stanie robić to dość długo. Ale też rury w kanałach...Ustawiając Vincenta pod sobą byłby właściwie w stanie go ciągnąć całkiem sprawnie i przez dłuższy czas, dodatkowo oplatając go chociażby jakimś kablem których tu nie brak). Ściany otworów kanałowych były metalowe i gładkie, więc pewnie śliskie i raczej bez “zadziorów” czy przęseł...
Zamyślił się. Wody nie przybywało aż tak szybko. Akcja z kablem zajęła by tylko parę minut. Na oko wygląda, jeśli tempo przybywania się nie zmieni, że poziom wody w rurze mógłby wypełnić całą rurę po powiedzmy...dwóch/trzech godzinach, szacował Robert. Zalanie groziło im, jeśli w tym czasie nie wydostali się gdzieś z tych rur. To stanowiło pewną alternatywę.

Tunel był oczywiście bezpieczniejszy, ale być może tracili drogę wyjścia - jeśli inne tunele okażą się dokładnie takie jak ten którym przyszli to będą w potrzasku, gorączkowo rozmyślał Voight. Czas płynął. Trzeba było się decydować, bo Vincent pozostawał nieprzytomny.

Robert założył w końcu, że woda musi zalewać kanały cyklicznie. W związku z tym nawet, jeśli tunel to zła droga, to po jakimś czasie znowu otworzy się wyjście kanałem - zaryzykował. Zatem tunel. Jednak tunel. Niech będzie tunel na wprost.

Robert ruszył, ciągnąc bezwładne ciało przyjaciela po stali. Wkrótce zdecydował, że jednak bardziej efektywnie będzie zarzucić je sobie na plecy. Choć obolałe od upadku plecy i żebra protestowały, Voight chwycił mocno przewieszone przez swoją szyję ręce Rastchella i uginając się pod jego ciężarem wstąpił w jedną z odnóg hali.
Tunel wyglądał bardzo podobnie to tego, którym przyszli. Tym razem jednak szło dużo wolniej. Pęknięte żebro dawało znać o sobie, a ciało Vincenta zdawało się ważyć z każdą minutą coraz więcej. Mijali wystąjące ze szczelin w podłodze większe i mniejsze koła, po raz kolejny spocony Voight przyglądał się dziwnym mechanizmom na ścianach. Unoszone z trudem nogi, unoszone wyżej by ominąć pałętające się wszędzie kable produkowały w mięśniach kwas mlekowy w coraz większych ilościach. Po kilkunastu minutach takiego marszu Robert musiał odpocząć, kładąc ostrożnie nieprzytomnego na stalowej podłodze. Potem znowu taszczył przyjaciela, mijając kolejne rezerwuary, do których z hukiem wpadała z wysokich rur woda. Wyglądało niestety na to, że jedynymi widocznymi funkcjami tych tuneli jest gromadzenie energii z takich rezerwuarów i przekazywanie jej do “hali”, gdzie energia musiała być przetwarzana. Przyglądając się niektórym hydrologicznym maszyneriom Voight dochodził też do wniosku, że część wody jest tutaj uzdatniana i odsyłana z powrotem na górę rurami. Obieg zamknięty. Tylko że nic nie wskazywało na to, by ktoś przewidział w tym wszystkim drogę dla ludzi, nie dla wody czy energii.
Myśli te błąkały się w głowie Roberta, na kolejnym odpoczynku przy ogromnym kole do połowy wystającym z podłogi. Musiało minąć conajmniej pół godziny marszu? Niestety, tunel wydawał się bliźniaczo niemal podobny do poprzedniego. Na jego końcu, podpowiadała bezwzględna logika dostrzegająca symetrię budowy hali i jej odnóg, zapewne napotkają taką samą maszynę kończącą przejście.

Voight oddychał ciężko i nagle w jego myśli wkradł się niepokój. Popatrzył na leżącego nieruchomo przyjaciela. Właściwie...powinien już się raczej ocknąć. Cios był potężny, to prawda, a Robert dawno go już nie praktykował. Ale...
Voight przesunął się nerwowo ku Vincentowi i z obawą sprawdził jego stan. Rastchell nie zdradzał nadal żadnych oznak przytomności. Co więcej, tętno wyraźnie osłabło...

Czując narastającą panikę zaczął wykonywać wszystko, co go uczono, by ocucić człowieka. Żadnych efektów. Spokojnie, pewnie to jeszcze nie czas, może cios był nieco za mocny. Voight jakby dodano mu sił chwycił znów przyjaciela na plecy i ruszył dalej tunelem. Szedł szybko, narzucając sobie spore tempo. Niedługi całkiem czas potem stał już dysząc ciężko, przypatrując się ogromnej ścianie machinerii kończącej tunel, podobnie jak to miało miejsce z pierwszym, które zwiedzili.

Zwiesił głowę. Coraz bardziej prawdopodobne stawało się, że symetryczne tunele nie niosły za sobą drogi wyjścia. Do tego Vincent nadal wcale się nie obudził. Voight ostrożnie oparł bezwładne ciało o stalową, gładką konstrukcję. Sprawdził puls i kolejny szok targnął nim jak impuls elektryczny. Było gorzej. Rastchell odpływał...Jego tętno było jak wątła nić.

Vincent umierał.








- Gdy czekałam...- mówiła zamyślona - Było we mnie tyle gniewu. I tyle poczucia winy. Teraz wiem, że to na nic. Liczy się tylko, co zrobisz Ty, ukochany.
- Zostanę z wami. - odezwał się Vincent - To oczywiste. Na zawsze. Bez was świat nie jest już tym samym miejscem. Nigdy was nie opuszczę. Nigdy.








- Nie!
Po raz kolejny Robert rzucił się, by wykorzystać wszystkie znane sobie metody, by sprowadzić z powrotem kogoś, kto prawie już nie oddychał. Z rozpaczą i wściekłością walczył, ale gdy wszystko zawiodło, z jakimś niewytłumaczalnym zdecydowaniem i przekonaniem chwycił Rastchella na ramiona i ruszył w drogę powrotną do hali. W jego głowie szalała burza, a tysiące sprzecznych pomysłów biło się ze sobą, odpychając straszliwe poczucie winy. Nie poddawać się. Sprawdzić inne tunele. Nie, nie sprawdzać. Zaryzykować drogę kanałami. Nie. Tak. Nie. Szukać jakiegokolwiek ratunku dla Vincenta. Zrobić jeszcze coś innego, ale robić coś, robić, nie stać i czekać biernie na to, aż...Gnając jak objuczony koń, wyczerpany i opętany celem, bez zatrzymywania rwał przed siebie, aż do momentu gdy zobaczył znajome przestrzenie hali. Tam starczyło mu siły na tyle, by złożyć przyjaciela na podłodze niedaleko miejsca, gdzie wcześniej zadany został cios.

Potem upadł. Tracił przytomność ze zmęczenia, ale doczołgał się do leżącego Vincenta. Pozostawała już tylko nadzieja. Voight ostatkiem sił sprawdził stan przyjaciela.

Vincent...Chyba...Nie oddychał. Robert nie wyczuwał już jego tętna...








- Zostanę z wami. - szepnął Vincent - To oczywiste. Na zawsze. Bez was świat nie jest już tym samym miejscem. Nigdy was nie opuszczę. Nigdy.
- Świat...- Jej oczy rozszerzyły się lekko, a potem znów stały się szkliste - Możesz zbudować nowy. Musisz. Czekałam, byś to zrozumiał. Ale teraz, gdy jesteś przy mnie, walczę z bezsensownym pragnieniem. Tak jak ty nie przestałeś z nim walczyć, pozwalając by wyżerało Cię od środka. To na nic. Wszystko powtarza się, a choć świat jest zawsze jednym i tym samym miejscem...
Popatrzyła na niego znowu, ujmując jego twarz w dłonie.
-...ty musisz...iść dalej.
- Nie - wykrzesałem z siebie siłę, której się nie spodziewałem posiadać. - Nie bez was. Świat bez was nie ma sensu. Nie jest już tym samym światem. Nie jest światem, który mi odpowiada. Nie pójdę. Nigdzie. Nigdzie bez was. Nie zostawię was, już nigdy. Tylko wędrując przez niego z wami … znajduję cel istnienia.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline