Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-10-2011, 14:12   #201
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Wola życia.

Od początku, poprzez chorobę, rozstanie, list, wezwanie, podróż. W pociągu, na pokładzie, w Urbicandzie, Thramerze, w aeroplanie, w Samaris wreszcie. Towarzyszyła zawsze, nigdy choćby na moment nie opuszczała, jak wierny strażnik. Wola życia była początkiem i końcem tej podróży. Nie pozwoliła chorować, poddawać się ranom, spadać w przepaść, odrywać się od stalowych konstrukcji. Nie pozwoliła tonąć. Zawsze obecna, jak toczące się koło, jak wąż, który połykał własny ogon.

Teraz nie pozwoli mi zginąć.

Dlatego właśnie Was zawiodłem. Ciekawość Samaris to jedno, ale egoistyczna chęć przeżycia – nie byłem godzien Was znowu zobaczyć. Teraz już chyba nawet nie chciałem. Naraziłbym się na cierpienie, na wyrzuty sumienia. W końcu nie odnalazłem Was.

Na początku rzeczywiście chodziło mi o Was. Potem – o odkrycie Samaris.
Teraz – była już pierwotna chęć przetrwania.

To ciekawe, jak bardzo staczałem się podczas podróży. Szlachetne pobudki miłości i tęsknoty, potem ciekawość, a teraz już – wola życia, to najprymitywniejsze ze wszystkich uczucie. Zwierzęce wręcz. Uczucia przeplatające się ze sobą, wymieniające się, zwyciężające jedno drugie. Ale przecież w ostatecznym rozrachunku zawsze wygrywa to, które jest najsilniejsze, najbardziej pierwotne, woła z najgłośniejszych głębin duszy.

Jak jeszcze zmieni się cel podróży. Jeżeli stąd wyjdę, które uczucie zwycięży? Znowu usłyszę wołanie rodziny, zew odkrywcy? Od teraz już będę wiedział, co tak naprawdę mną kierowało i kieruje.

I już na zawsze będzie mi wstyd.

Rozejrzałem się raz jeszcze po Sali. Nie pamiętam, kiedy wyszedłem, a nawet kiedy wszedłem do owej budki. Czym ona była? Sercem Samaris? Jeżeli miałem w niej poznać prawdę o sobie, to chyba się udało. Wola życia. Wąż, który zjadł własny ogon. Jeśli miałem w niej poznać tajemnicę działania Samaris, to nic się nie dowiedziałem. Moja ciekawość pozostała niezaspokojona. Ale przecież ona była teraz na drugim miejscu.

Spojrzałem na Vincenta. Znajdował się w jakimś specyficznym stanie, coś na kształt załamania psychicznego połączonego z transem. Tak by przynajmniej to nazwali w Wydziale. Zaraz jak wyszedł z budki, wbił wzrok w jakiś punkt przestrzeni. Nie widziałem dokładnie, co się z nim dzieje. Jednak najwyraźniej uroił sobie, że musi tam wejść drugi raz. Co takiego zobaczył? Coś przeznaczonego tylko dla niego? Coś ciekawszego niż ja, skoro chciał przejść jeszcze raz? Może nie uwierzył w to, co zobaczył i musiał doświadczyć tego po raz drugi? W każdym razie, nierozsądne w jego obecnym stanie było włażenie kolejny raz. Ja chciałem żyć, on, gdyby mógł myśleć racjonalnie, też by chciał.

Kątem oka dostrzegłem, że woda w kanałach podnosi się coraz bardziej. Były tylko dwie drogi wyjścia z Sali – tymi właśnie kanałami lub jednym z tuneli, podobnych do tego, którymi przyszliśmy. Zrobiło mi się zimno – zaraz jedna z tych dróg się zamknie, kiedy woda podniesie się na tyle, że dalsza droga będzie niemożliwa. Sam mógłbym się przecisnąć, gdybym popędził do kanału. Ale gdybym zaczął przekonywać Vincenta, żeby ze mną poszedł, ta droga ucieczki byłaby odcięta.

Cholera!

Ogarnęła mnie złość – po co on się tam znowu pcha, o co mu chodzi? Trzeba się teraz ratować, uciekać. Nie ma czasu na to, co on właśnie próbował zrobić.

Biję się z myślami – mogę przeciskać się sam przez kanały, wtedy on tu zostanie i najpewniej umrze. Ale to będzie jego wybór, być może zobaczył tam coś, co kazało mu wracać. Może wpadł w jakiś trans, może nawet jest szczęśliwszy, może coś mu się śni. Wtedy być może będę ostatnim członkiem ekspedycji do Samaris.

Ale przecież uratował mi życie. Zostawienie go tutaj będzie sprzeciwieniem się wszelkim zasadom, nie tylko przyjaźni. Przeżyliśmy razem dużo, za dużo, bym nie wiedział, co teraz będzie dla niego dobre. On też na pewno gdzieś ma swoją Wolę Życia. Tylko w tym momencie to nie ona wydaje mu rozkazy.
Ale przecież nawet, jeżeli zaciągnę go gdzieś na siłę, nie przepłynę z nim kanału. Będzie się opierał albo zemdleje i stanie się dla mnie ciężarem, pogrążając nas obu. Zatem pozostawały tunele.

Cholera, Vincencie, dlaczego tak bardzo utrudniasz to wszystko!

Podbiegam do niego, potrząsam go za ramię. Odwraca się, ale nie bardzo kontaktuje. Jak pozbawić go przytomności, nie raniąc jednocześnie? Biję w kark. Podniosę go potem i razem przeciśniemy się tunelami. Dwójka przyjaciół, ostatni odkrywcy Samaris. Raz jeszcze podążymy za swoją Wolą Życia.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 20-10-2011, 12:46   #202
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
...wtedy on tu zostanie i najpewniej umrze. Ale to będzie jego wybór, być może zobaczył tam coś, co kazało mu wracać. Może wpadł w jakiś trans, może nawet jest szczęśliwszy, może coś mu się śni. Wtedy być może będę ostatnim członkiem ekspedycji do Samaris.

On też na pewno gdzieś ma swoją Wolę Życia. Tylko w tym momencie to nie ona wydaje mu rozkazy.



Uderzam, w momencie gdy Vincent prawie już dotyka klamki drzwi tego dziwnego pomieszczenia. Cios, który kazano mi niegdyś powtarzać na treningach niezliczone ilości razy. Pewny, i jeśli prawidłowo wykonany, niepozostawiający ofierze praktycznie szans na zachowanie przytomności. Co prawda...Minęły całe wieki, zanim ostatni raz go używałem.
Mimo wszystko wyuczone ciało reaguje prawidłowo na impuls z mózgu, technika wykonana bardziej odruchowo niż z udziałem woli. Ruch wychodzi mi szybki, prawie niezauważalny nawet dla mnie. Widzę, jak mój przyjaciel zaczyna się osuwać na ziemię i chwytam go, by nie uderzył o stalowe podłoże. Kładę bezwładne ciało ostrożnie, a mojej głowie dopiero wtedy na dobre zaczynają szybko krążyć myśli.






Schody, moja dłoń zaciskająca się na klamce od drzwi tego dziwnego, posadowionego w centralnej części hali pomieszczenia. Naciskam klamkę i nie oglądając się już na Roberta wchodzę do środka. Od razu zalewa mnie światło, w którym dopiero po dłuższej chwili zaczynam dostrzegać zarysy rzeczy. To tak, jakbym widział wszystko w prawie całkowitej ciemności, tylko kontury przedmiotów, tylko w negatywie - czyli ciemniejsze kontury w kryjącej większość białości. Wytężam wzrok, a i on powoli przyzwyczaja się do jasności...Kontur dużego prostopadłościennego ołtarza... Nad nim zarysy lamp, przywodzące na myśl pomieszczenie sali operacyjnej. Na ołtarzu zarysy dużej księgi. Przed ołtarzem od mojej strony zarys krzesła, a na nim siedząca tyłem do mnie kobieca sylwetka. To wszystko, i tylko światłość.

I oświecenie, gdy po kształcie całej sylwetki, ramion i pleców, po rodzaju w jaki układają się na głowie włosy, rozpoznaję w siedzącej na krześle kobiecie moją Żonę...

Idę powoli. Niczym zauroczony. Wiedziałem! Czułem, że budka skrywa jakieś sekrety! Serce bije mi, jak szalone. Nie porusza się. Nie odwraca.
- Judith! - mówię głośno, nie na tyle jednak, by ją spłoszyć. - Judith, kochanie, co ty tutaj robisz?

Mówiąc to zbliżałem się do siedzącej, zmarłej żony. Już nie zaskakiwało mnie to, że widzę martwych ludzi, że rozmawiam z nimi. przecież już to robiłem, tutaj w Samaris. Mieście, które spełnia pragnienia. Mieście, które marzenia zamienia w koszmar niewiedzy, teatr szaleństwa i oniryzmu.
Drgnęła. A może tak mi się tylko wydawało. Wciąż widziałem tylko jej włosy, ale musiała jednak usłyszeć, bo rozległ się Jej cichy, spokojny szept.

- Czekałam...

Ruszam do niej ze łzami w oczach. Klękam u jej stóp spoglądając w ukochaną, opłakiwaną przeze mnie twarz. Była dokładnie taka, jak ją zapamiętałem. Słowa uwięzły mi w gardle, więc jedynie chwytam jej dłonie w swoje i całuję delikatnie opuszki palców.
- Tęskniłem. Nawet nie wiesz jak bardzo.
Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć.
- Kochany...
Jej głos również łamie się. Smukłe palce wczepiają się w moje włosy, pieszczotliwie przebierając ich pasma. Czuję na sobie gorące łzy, kapiące na mnie z góry, gdy przyciskam moją rozgrzaną twarz do Jej kolana. Nie wiem, ile tak trwamy. Każde z nas obawiał się wydawać z siebie głos, by nie spłoszyć tej jasnej, danej nam chwili.

W końcu uścisk Jej dłoni jakby zelżał, łzy obeschły. W zupełnej ciszy odzywa się pierwsza, ale głosem lekko chropowatym i niepewnym. Głosem, który już po pierwszych wyrazach uwiązł jej na powrót w gardle, jakby nie miała sił powiedzieć czego więcej...
- Vincencie, ja...
- Tak - serce bije mi nadal jak szalone. - Tak? Co tutaj robisz? Co chesz mi powiedzieć?
Łzy spływają mi po policzkach i twarzy.
- Jestem tu. Po prostu, tak jak ty, kochany...- Jej głos, w przeciwieństwie do głosu Vincenta, uspokajał się stopniowo - Układałam sobie wszystko, co chciałabym Ci powiedzieć, jeśli dane będzie nam się znów zobaczyć. Tyle rzeczy... A teraz...Mam w głowie pustkę, liczy się tylko to że tu jesteś...

- Rozumiem - mówię. - To znaczy, nie rozumiem. Ale to nie jest ważne. Najważniejsze, ze ty tutaj jesteś. A moje miejsce jest u twojego boku. I boku naszego synka. Widziałaś go? Jest tutaj?
- Jest...ze mną. - uśmiechnęła się blado - Vincent...Ta chwila...Ta chwila nie będzie trwała wiecznie.
Judith odwraca na chwilę wzrok.








Decyzja o ruszeniu tunelem była podjęta, Robert wybrał ten na wprost, jeden z dwunastu koncentrycznie skupionych wokół hali. Wyglądały podobnie i miały prawie identyczne rozmiary. To wzbudziło pewne wahania Voighta. Trzeba było teraz nieść przyjaciela, zakładał, że jest w stanie robić to dość długo. Ale też rury w kanałach...Ustawiając Vincenta pod sobą byłby właściwie w stanie go ciągnąć całkiem sprawnie i przez dłuższy czas, dodatkowo oplatając go chociażby jakimś kablem których tu nie brak). Ściany otworów kanałowych były metalowe i gładkie, więc pewnie śliskie i raczej bez “zadziorów” czy przęseł...
Zamyślił się. Wody nie przybywało aż tak szybko. Akcja z kablem zajęła by tylko parę minut. Na oko wygląda, jeśli tempo przybywania się nie zmieni, że poziom wody w rurze mógłby wypełnić całą rurę po powiedzmy...dwóch/trzech godzinach, szacował Robert. Zalanie groziło im, jeśli w tym czasie nie wydostali się gdzieś z tych rur. To stanowiło pewną alternatywę.

Tunel był oczywiście bezpieczniejszy, ale być może tracili drogę wyjścia - jeśli inne tunele okażą się dokładnie takie jak ten którym przyszli to będą w potrzasku, gorączkowo rozmyślał Voight. Czas płynął. Trzeba było się decydować, bo Vincent pozostawał nieprzytomny.

Robert założył w końcu, że woda musi zalewać kanały cyklicznie. W związku z tym nawet, jeśli tunel to zła droga, to po jakimś czasie znowu otworzy się wyjście kanałem - zaryzykował. Zatem tunel. Jednak tunel. Niech będzie tunel na wprost.

Robert ruszył, ciągnąc bezwładne ciało przyjaciela po stali. Wkrótce zdecydował, że jednak bardziej efektywnie będzie zarzucić je sobie na plecy. Choć obolałe od upadku plecy i żebra protestowały, Voight chwycił mocno przewieszone przez swoją szyję ręce Rastchella i uginając się pod jego ciężarem wstąpił w jedną z odnóg hali.
Tunel wyglądał bardzo podobnie to tego, którym przyszli. Tym razem jednak szło dużo wolniej. Pęknięte żebro dawało znać o sobie, a ciało Vincenta zdawało się ważyć z każdą minutą coraz więcej. Mijali wystąjące ze szczelin w podłodze większe i mniejsze koła, po raz kolejny spocony Voight przyglądał się dziwnym mechanizmom na ścianach. Unoszone z trudem nogi, unoszone wyżej by ominąć pałętające się wszędzie kable produkowały w mięśniach kwas mlekowy w coraz większych ilościach. Po kilkunastu minutach takiego marszu Robert musiał odpocząć, kładąc ostrożnie nieprzytomnego na stalowej podłodze. Potem znowu taszczył przyjaciela, mijając kolejne rezerwuary, do których z hukiem wpadała z wysokich rur woda. Wyglądało niestety na to, że jedynymi widocznymi funkcjami tych tuneli jest gromadzenie energii z takich rezerwuarów i przekazywanie jej do “hali”, gdzie energia musiała być przetwarzana. Przyglądając się niektórym hydrologicznym maszyneriom Voight dochodził też do wniosku, że część wody jest tutaj uzdatniana i odsyłana z powrotem na górę rurami. Obieg zamknięty. Tylko że nic nie wskazywało na to, by ktoś przewidział w tym wszystkim drogę dla ludzi, nie dla wody czy energii.
Myśli te błąkały się w głowie Roberta, na kolejnym odpoczynku przy ogromnym kole do połowy wystającym z podłogi. Musiało minąć conajmniej pół godziny marszu? Niestety, tunel wydawał się bliźniaczo niemal podobny do poprzedniego. Na jego końcu, podpowiadała bezwzględna logika dostrzegająca symetrię budowy hali i jej odnóg, zapewne napotkają taką samą maszynę kończącą przejście.

Voight oddychał ciężko i nagle w jego myśli wkradł się niepokój. Popatrzył na leżącego nieruchomo przyjaciela. Właściwie...powinien już się raczej ocknąć. Cios był potężny, to prawda, a Robert dawno go już nie praktykował. Ale...
Voight przesunął się nerwowo ku Vincentowi i z obawą sprawdził jego stan. Rastchell nie zdradzał nadal żadnych oznak przytomności. Co więcej, tętno wyraźnie osłabło...

Czując narastającą panikę zaczął wykonywać wszystko, co go uczono, by ocucić człowieka. Żadnych efektów. Spokojnie, pewnie to jeszcze nie czas, może cios był nieco za mocny. Voight jakby dodano mu sił chwycił znów przyjaciela na plecy i ruszył dalej tunelem. Szedł szybko, narzucając sobie spore tempo. Niedługi całkiem czas potem stał już dysząc ciężko, przypatrując się ogromnej ścianie machinerii kończącej tunel, podobnie jak to miało miejsce z pierwszym, które zwiedzili.

Zwiesił głowę. Coraz bardziej prawdopodobne stawało się, że symetryczne tunele nie niosły za sobą drogi wyjścia. Do tego Vincent nadal wcale się nie obudził. Voight ostrożnie oparł bezwładne ciało o stalową, gładką konstrukcję. Sprawdził puls i kolejny szok targnął nim jak impuls elektryczny. Było gorzej. Rastchell odpływał...Jego tętno było jak wątła nić.

Vincent umierał.








- Gdy czekałam...- mówiła zamyślona - Było we mnie tyle gniewu. I tyle poczucia winy. Teraz wiem, że to na nic. Liczy się tylko, co zrobisz Ty, ukochany.
- Zostanę z wami. - odezwał się Vincent - To oczywiste. Na zawsze. Bez was świat nie jest już tym samym miejscem. Nigdy was nie opuszczę. Nigdy.








- Nie!
Po raz kolejny Robert rzucił się, by wykorzystać wszystkie znane sobie metody, by sprowadzić z powrotem kogoś, kto prawie już nie oddychał. Z rozpaczą i wściekłością walczył, ale gdy wszystko zawiodło, z jakimś niewytłumaczalnym zdecydowaniem i przekonaniem chwycił Rastchella na ramiona i ruszył w drogę powrotną do hali. W jego głowie szalała burza, a tysiące sprzecznych pomysłów biło się ze sobą, odpychając straszliwe poczucie winy. Nie poddawać się. Sprawdzić inne tunele. Nie, nie sprawdzać. Zaryzykować drogę kanałami. Nie. Tak. Nie. Szukać jakiegokolwiek ratunku dla Vincenta. Zrobić jeszcze coś innego, ale robić coś, robić, nie stać i czekać biernie na to, aż...Gnając jak objuczony koń, wyczerpany i opętany celem, bez zatrzymywania rwał przed siebie, aż do momentu gdy zobaczył znajome przestrzenie hali. Tam starczyło mu siły na tyle, by złożyć przyjaciela na podłodze niedaleko miejsca, gdzie wcześniej zadany został cios.

Potem upadł. Tracił przytomność ze zmęczenia, ale doczołgał się do leżącego Vincenta. Pozostawała już tylko nadzieja. Voight ostatkiem sił sprawdził stan przyjaciela.

Vincent...Chyba...Nie oddychał. Robert nie wyczuwał już jego tętna...








- Zostanę z wami. - szepnął Vincent - To oczywiste. Na zawsze. Bez was świat nie jest już tym samym miejscem. Nigdy was nie opuszczę. Nigdy.
- Świat...- Jej oczy rozszerzyły się lekko, a potem znów stały się szkliste - Możesz zbudować nowy. Musisz. Czekałam, byś to zrozumiał. Ale teraz, gdy jesteś przy mnie, walczę z bezsensownym pragnieniem. Tak jak ty nie przestałeś z nim walczyć, pozwalając by wyżerało Cię od środka. To na nic. Wszystko powtarza się, a choć świat jest zawsze jednym i tym samym miejscem...
Popatrzyła na niego znowu, ujmując jego twarz w dłonie.
-...ty musisz...iść dalej.
- Nie - wykrzesałem z siebie siłę, której się nie spodziewałem posiadać. - Nie bez was. Świat bez was nie ma sensu. Nie jest już tym samym światem. Nie jest światem, który mi odpowiada. Nie pójdę. Nigdzie. Nigdzie bez was. Nie zostawię was, już nigdy. Tylko wędrując przez niego z wami … znajduję cel istnienia.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 20-10-2011, 12:47   #203
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Vincent... Nie oddychał. Nie poruszał się. Zginął. Z jego dłoni.

Demony rozpaczy wydzierały już drzwi do duszy Voighta, sięgając do wewnątrz chciwymi pazurami, ale właśnie wtedy...

Rastchell poruszył się! Robert, jeszcze niepewny czy nie jest to halucynacją ze łzami w oczach uchwycił ponownie nadgarstek. Tętno! Było! Słabe jak nić, ale znowu dawało się wyczuć!








- Nie - wykrzesałem z siebie siłę, której się nie spodziewałem posiadać. - Nie bez was. Świat bez was nie ma sensu. Nie jest już tym samym światem. Nie jest światem, który mi odpowiada. Nie pójdę. Nigdzie. Nigdzie bez was. Nie zostawię was, już nigdy. Tylko wędrując przez niego z wami … znajduję cel istnienia.
- Zawsze, kiedy wędrujesz...- Jej oczy, które znał tak dobrze, zmrużyły się - ...wszyscy, których znałeś i kochałeś, wędrują razem z Tobą. Zawsze, gdy się poddajesz, zostajesz sam. Prawdziwe życie...Jest podróżą, nie celem.

Wstała nagle. Dłoń kobiety zaczęła wyślizgiwać się z mojego uścisku. Spojrzenie stało się płochliwe, jak wejrzenie sarny.
- Podróż bez celu …. To jak negocjacje bez ustalonego sensu. - starałem się trzymac jej dłoń, nie wypuszczać. - Wiem, że kiedy idę, zawsze myślę o was. O tamtej chwili. O tym, co mogłoby być, gdyby …. Nie mam już sił, kochanie. Czuję się zmęczony. Zmęczony, wypalony w środku, pusty. Nie zostawiajcie mnie. Nie zniosę tego po raz drugi. Nie zniosę …
- To jest właśnie ten moment. - stanęła prosto i sztywno, choć nie cofnęła dłoni - Człowiek potrafi znieść wiele. A po tym, gdzie jest jego granica, znać jego człowieczeństwo. To spotkanie jest próbą także dla mnie, ukochany. Spotykamy się w Samaris, by wypowiedzieć to co zostało niewypowiedziane i podjąć decyzję, którą każde z nas powinno podjąć już dawno. Ja...
Judith otarła cisnące się znowu do oczu łzy.
- Czekałam, by Ci powiedzieć. Powiedzieć ten banał, że nie warto rozpamiętywać tego co się stało i że nie było w tym twojej winy.
- Nie warto. Nie warto - jęknąłem. - Ale trzeba. Jakim bym był człowiekiem, gdybym nie pamiętał o tym, co było dla mnie najważniejsze w życiu. Kochałem was bardziej niż siebie, bardziej niż życie. A kiedy ruszyłem do Samaris... ruszyłem, by umrzeć. Teraz to rozumiem. Liczyłem, że w ten sposób znów się z wami spotkam.
Mój wzrok powędrował na księgę. Zaciekawienie pojawiło się w oczach.
- Wiesz, co w niej jest, kochanie? - zmieniłem temat. Miałem w tym cel. Nie chciałem rozpamiętywać. Chciałem przedłużyć tą chwilę w nieskończoność. Bałem się, że Judith niedługo odejdzie, zniknie, a pytania... ton mojego głosu... moja obecność...zatrzymają ją tutaj na dłużej.
Judith stanęła bokiem, jej dłoń delikatnie dotknęła stronicy. Mój wzrok podążył za ruchem ręki Żony. Pod szczupłymi palcami dostrzegłem symbol, który widniał na ścianie u gubernatora Samaris...Ale symbol ten zmieniał się, ni to zapadał się w sobie, ni wirował na zewnątrz. Wciągał mnie, dopiero słowa Żony pomogły mi się otrząsnąć.

- To słowa tych, którzy pragnęli opisać Samaris. - powiedziała cicho, niemal jak do siebie - Zawierają samą prawdę, ale mimo to nie da się dokonać niemożliwego. Jest też tu i nasza historia. Wiesz, na samym początku, moje pragnienie spotkania z Tobą podsycał głównie gniew. Chciałam, byś przez poznanie prawdy zaraził się nim i wywarł zemstę na winnym śmierci naszego syna. Śmierci naszego świata.
Uśmiechnęła się jakby tęsknie, do swoich myśli.
- Czasem jeszcze wydaje mi się, że nadal tego chcę. Ale skoro Miasto nie zdradziło ci tej historii, choć znasz przecież tego kogoś tak blisko...to znaczy chyba, że nie dlatego dane nam się było znów spotkać.
- A dlaczego? Jak sądzisz?
Podszedłem bliżej księgi i otworzyłem na chybił trafił patrząc na to, co zostało napisane. Otworzyłem szeroko oczy.






Vincent zaczął otwierać oczy. Zrazu powoli, jakby powieki ważyły tonę. Potem otworzył je, ale Robert dostrzegł, że oczy te wciąż go nie widziały, były niczym oczy człowieka we śnie, któremu ktoś podniósł przemocą powieki. Ale żył, z pewnością żył!

Tego Robert był pewien, choć targające nim emocje i ogromne wyczerpanie organizmu zniekształcały obraz budzącego się przyjaciela, barwiąc ten widok kolorowymi plamami i przebłyskami wspomnień kabli ciągnących się gdzieś pod głowę Vincenta.







- Czasem jeszcze wydaje mi się, że nadal tego chcę. Ale skoro Miasto nie zdradziło ci tej historii, choć znasz przecież tego kogoś tak blisko...to znaczy chyba, że nie dlatego dane nam się było znów spotkać.
- A dlaczego? Jak sądzisz?
Podszedłem bliżej księgi i otworzyłem na chybił trafił patrząc na to, co zostało napisane.

Fantazyjne kolorowe szkła na ścianach, uformowane w motywy kwiatowe, przepuszczając przez siebie światła znajdujących się za nimi lamp, barwiły ubrania siedzących przy stolikach ludzi na pastelowe, spokojne kolory. Pachniało...najlepszą w mieście pieczenią i znakomitym winem, pyszniącym się w lśniących kieliszkach. Ze zdumieniem rozejrzałem się, rozpoznając znajome miejsce. Znajome miejsce i znajomą chwilę. Naprzeciwko stolika siedziała Judith, o dużo młodszej twarzy, taka jak wiele lat temu - niewiele po tym, jak się poznaliśmy. To była jedna z pierwszych naszych randek, w restauracji która stawała się właśnie naszą ulubioną. Rozpromieniona i szczęśliwa Judith była tak jak wtedy ubrana w szkarłatną suknię. Trzymaliśmy się teraz za ręce, splatając je na strojnym w imponującą serwetę blacie. Żona, czy też może powinienem mówić: przyszła Żona, milcząco patrzyła mi w oczy, obdarzając swoim wspaniałym uśmiechem.

Czas. Magiczna chwila. Zazwyczaj dane jest ją nam przeżyć tylko raz. Potem możemy odtwarzać ją we wspomnieniach. Tam jednak chwila zmienia się. Nakładają się na nią nasze emocje. Nakładają się nasze wyobrażenia. Nasze wspomnienie zmienia rzeczywistość. Czy to chciała mi powiedzieć Judith. Że właśnie w ten sposób kreujemy świat wokół siebie?
Ja miałem więcej szczęścia. Dużo więcej. Dano mi szansę na ponowne spotkanie. Nie mówiłem za wiele. Nie wiedziałem, czy to wspomnienie, czy też … co za absurd! …. cofnąłem się w czasie. Trwałem. Jak zaczarowany. Zapatrzony w NIĄ. W spełnienie wszelkich marzeń.
W tą, która dała mi tyle szczęscia i radości. W tą, której brak wyrwał w moim sercu wielką, bezdenną zdawałoby się otchłań. Mogłem się oszukiwać, mogłem wymyślać cele i motywację, ale bez niej i bez synka nie istniałem.
Siadłem zapatrzony w nią, jak ćma w płomień świecy i ująłem ją za dłonie. Chwila szczęścia. Pragnąłem, by nigdy się nie skończyła. By trwała zawsze.
- Też to czujesz, prawda? - nie przestawała się uśmiechać. Nie pamiętałem, czy mówiła to kiedyś...teraz...Przymknęła oczy i zrobiła minę, jakby miała zacząć mruczeć.
- Wszystko...powtarza się. - mówiła z zamkniętymi oczyma - Wiesz, dlaczego wybrałeś akurat to spotkanie? Dlaczego to akurat, z wielu naszych spotkań?
- Bo było … najważniejsze? Było prapoczątkiem innych wydarzeń? Było osią, wokół której kręciła się resztą naszego życia? - zgadywałem patrząc w jej mądre oczy.
- Tak...- szepnęła, - ...było najważniejsze. Było prawdziwym początkiem. To wtedy decydowaliśmy, że spędzimy życie razem.
Oczy Judith otworzyły się, a dłonie ścisnęły mocniej moje ręce.

- Był też jeden ważny moment tego spotkania. Rozmawialiśmy o tym jeden, jedyny raz. Wiedziałeś, że miałam już za sobą inne życie. Coś, co zdarzyło się przed...przed Tobą, kochany. Czułeś to, oczywiście. Powiedziałeś mi to wtedy. Ale powiedziałeś też, że nie będziesz o to nigdy pytał. Milcząco uzgodniliśmy, że nigdy już nie wrócimy do tego tematu. Pamiętasz...?
- Tak. Oczywiście, że pamiętam. Zatem nie wracajmy. Przez wszystkie te lata nigdy nie złamałem danego ci słowa, chociaż wiesz, jak bardzo mnie to korciło, by zapytać. Ale, nawet tu i teraz, nie będę o to pytał. Słowo raz dane nie może zostać złamane. Znasz mnie. To moja dewiza życiowa.
- Cały Ty. - jej uśmiech znów rozświetlił świat. Zatrzymała się na moment, milcząc w czasie gdy kelner o grubym karku rozstawiał przed nami gorące, pachnące intensywnie potrawy. Gdy już ulotnił się, kontynuowała:
- Tak, dałeś takie słowo. Nigdy go nie złamałeś, podobnie jak we wszystkich innych przypadkach. Ale ja...Po tych wszystkich latach...I teraz, gdy...
Głos mojej Żony znów zaczął się łamać. Jedzenie stygło powoli.
- Tyle razy chciałam Ci powiedzieć. Zrzucić to z siebie. Chciałam, byś wiedział o mnie wszystko. A kiedy już się zdecydowałam, zdarzył się ten wypadek i...Nie zdążyłam. Teraz...Teraz mogę. Wysłuchasz mnie, najdroższy...?
- Jeśli odczuwasz taką potrzebę, kochanie, wysłucham cię. Oczywiście, ze wysłucham.
- Odczuwam ją. - zebrała się w sobie - Zwłaszcza teraz...Powinieneś wiedzieć. A ja nie powinnam mieć przed Tobą tajemnic, od początku.
Wyprostowała się na krześle. Włosy zalśniły w świetle lamp. Gdzieś dalej zabrzmiał śmiech rozbawionych ludzi.
- Vincencie...Ja...- zaczęła. - Przed Tobą...Był ktoś w moim życiu. Oczywiście, każde z nas miało swoje życie, ale to nie tylko to. Byliśmy...małżeństwem. Nie byłeś moim pierwszym...Mężem.
Wyznanie to stanowiło dla niej duży wysiłek. Jakby dla zyskania czasu ujęła kielich z winem i upiła niedużo. Niepewnie popatrzyła na mnie, sondując chyba, jaki efekt wywarły te słowa.
- Rozumiem. Nie znałaś mnie wcześniej. Ja nie znałem ciebie. Nie mogliśmy poczuć tego, co czuliśmy. Nie moge cię obwiniać. Muszę się z tym pogodzić. Wtedy nie istnieliśmy dla siebie. Dopiero, kiedy się spotkaliśmy. Wtedy już nie byłaś z nim, prawda? - mówiłem spokojnie. Byłem opanowany. Musiałem być. W końcu byłem negocjatorem Rady. Potrafiłem w takich sytuacjach zachować zimną krew. Zresztą, to co mówiłem, było zgodne z tym co czułem, chociaż oczywiście moja osobista duma ucierpiała po słowach mej ukochanej.
- Nie, oczywiście że nie. - odparła szybko. - Ale właśnie to stanowi to, co chciałam zawsze z siebie wyrzucić. Przyczyna.
Nietypowo dla siebie wypiła pół kieliszka wina jednym haustem, jakby potrzebowała zastrzyku odwagi.
- Odeszłam od niego. Nie, to niewłaściwe słowo, dość uników. Uciekłam. W najbardziej perfidny sposób, jaki można było znaleźć wobec kogoś, kto cię kochał. Kogo wtedy jeszcze, również jeszcze kochałam. Każąc mu myśleć, że zginęłam. Że zginęłam, zabierając na tamten świat również nasze dziecko. Naszą córkę.
Pochyliła głowę, niezdolna chyba na razie do dalszych słów. Pierś poruszała się szybko, jakby wewnątrz była bomba tykająca ku eksplozji.
- Zatem, formalnie, jesteś poślubiona dwóm mężczyznom - to było bez sensu, ale pierwsze, co przyszło mi do głowy. Czułem się … oszołomiony. Chociaż słowo oszołomiony było za słabe, by oddać mój stan emocjonalny. Nie czułem gniewu. Tylko … smutek. Smutek i pustkę. - A co stało się z twoją córeczką. Z twoim i jego dzieckiem? Przez te wszystkie lata …kiedy byłaś moją małżonką. Co się z nią działo? Proszę. Powiedz. To dla mnie ważne.
- Vincencie...- odważyła wreszcie spojrzeć mi w oczy - ja...Stałam się kimś zupełnie innym. Sfingowałam własną śmierć. Przez wiele lat uważałam się za kompletnie nowego człowieka. Kobietę o nowym nazwisku, nowej tożsamości. Kobietę, która poznała i pokochała Ciebie, rozpoczynając swoje prawdziwe życie. Dopiero potem...
Zawahała się.
- Potem, jak psy zaczęły dochodzić mnie wspomnienia i wyrzuty sumienia. Zrozumiałam, że nie da się uciec przed samym sobą. Zrobiłam straszną rzecz. Zraniłam człowieka, tylko dlatego, że jego choroba uniemożliwiała nam...
Nie dokończyła zdania. Z oczu Judith popłynęły łzy.
- Ale...Nie mogłam...przecież...inaczej...On stał się niebezpieczny...Nieprzewidywalny, zbyt nieprzewidywalny by...by móc żyć obok Hailey...Powiedz, gardzisz mną?!
- Hailey - uśmiechnąłem się smutno. - Co stało się z nią? Proszę … - zapytałem cicho, prawie błagalnym głosem.
- Gdy urodził się nasz synek, była już całkiem dużą dziewczyną. - uśmiechnęła się przez łzy - Tak bardzo chciałam, byście ją poznali...Ale wtedy wszystko by się wydało, a ja żyłam w przeświadczeniu, że byłby to koniec wszystkiego. Często odwiedzałam Hailey. Ona mnie rozumie. Jest taka mądra, uważa że postąpiłam słusznie.
Głos brzmiał, jakby w krtani Judith tkwiła bilardowa kula.
- Ale czy ty...Ty jesteś w stanie mnie zrozumieć, ukochany...?

- Jakim był potworem, ten człowiek, że zdecydowałaś się od niego odejść. Kim był? Co się stało? Czy jestem w stanie cię zrozumieć, Judith. Kochałem cię. Kochałem i kocham. To powinno posłużyć ci za odpowiedź. Wiesz, czemu tak pytałem o twoją córeczkę? Bo chciałem wydostać się stad, odnaleźć ją i zaopiekować tak, jakby była naszym dzieckiem. Jak chciałem opiekować się Kristofem. przynajmniej tyle chciałem zrobić. Liczyłem, że wrócę do niej i powiem, kim byłem dla ciebie. Że dzięki temu znów odnajdę cel w życiu. Że przynajmniej ochronię przed złem świata tą cząstkę ciebie. To chciałem zrobić …. - więcej nie byłem w stanie powiedzieć. Opuściłem głowę, zmęczony i przytłoczony wiadomościami.
- To właśnie jest najgorsze. - odpowiedziała mi Żona, niespodziewanie mocnym głosem - On nie był żadnym potworem. To ja nim jestem. Byłam taka młoda...A on...Nie było w tym żadnej jego winy. Choroba psychiczna. Pogłębiająca się paranoja, agresja. Najgorsze cechy, wyniesione z pracy na rzecz Rady. Niechęć do leczenia. “Ten człowiek pewnego dnia kogoś zabije” - powiedział mi lekarz. - “Zabije, będąc przeświadczonym o słuszości swego postępowania. By osiągnąć jakiś swój, urojony, cel.”. Co miałam zrobić...?!
Teraz oboje mieliśmy opuszczone głowy.

- Czy on nazywał się Clark. Nathan Clark? - musiałem zadać to pytanie, bo powoli, pewne elementy zaczynały układać mi się w jedną, makabryczną całość. Przyczyna i skutek. - A może … - zawahałem się - Może Robert Voight?
Drgnęła, jak porażona prądem. Przy drugim z nazwisk. Wystarczało to za odpowiedź. Mimo to odezwała się głucho:
- Robert. Niewinny człowiek, któremu zniszczyłam życie. Nie zasługiwał na to. A teraz wszycy jesteśmy tutaj. On, my, Hailey i nasz syn. Chciałeś nas odnaleźć i udało Ci się to, ale to wszystko na nic. Odnalazłeś mnie, ukochany, ale teraz wiesz...Nie jestem warta Twojej miłości, tak jak nie byłam warta miłości Voighta. Nie jestem tym, kto pozostał w Twojej pamięci.

Uniosłem głowę. Naprzeciwko mnie, przy stoliku, siedziała kobieta o innej twarzy. Twarzy, którą przelotnie widywałem w hallu hotelu Samaris.
- Moje imię...brzmi Jade. - szepnęła. - Wybacz mi.

- Jade. Judith - szepnąłem. - Wybaczyć ci? Ja nie mam czego ci wybaczać. Byłaś wspaniałą, kochającą żoną. Żoną, o jakiej może marzyć każdy mężczyzna. Dałaś mi szczęście i cieszę się, że odczuwałaś je u mego boku.
Westchnąłem. Ciężko. Przeciągle. Spojrzałem w jej oczu. Uśmiechnąłem się.
- Kocham cię. I nie mogę byc na ciebie zły. Ale … musisz coś zrobić, Ju..Jade. Robert. To dobry przyjaciel. Zawdzięczam mu życie. On czeka na mnie. Tam. Na zewnątrz. Pójdę po niego i porozmawiasz z nim. Porozmawiamy wszyscy. Jeśli ktoś ma ci cokolwiek wybaczyć, to jedynie on. Jedynie on … moje ukochana. Nie ja. Robert.
Położyła znów dłoń na mojej dłoni.
- Vincencie...My już rozmawialiśmy. Wszystko się powtarza, te same słowa i te same zdania, przy tych samych stolikach. Te same słowa, wypowiadane przez różnych ludzi, przez tysiąclecia. Nie ma żadnego “zewnątrz”. Jesteśmy tylko my sami.
Zamikła na moment.
- Masz rację.Robert to wspaniały przyjaciel. Czeka na Ciebie, nie na mnie. Pytałeś, dlaczego Miasto doprowadziło do naszego spotkania. Do niedawna myślałam, że po to byś dowiedział się prawdy o mnie. Ale tak naprawdę, myślę że chodzi tu o Ciebie, ukochany. Jesteś tu po to, by zadecydować, bo świat nie znosi pustki. Myślałeś, że chcesz pozostać z nami - ale teraz, kiedy wiesz wszystko - wiesz też, że to na nic. Ja mówię: musisz iść dalej. Tworzyć nowe światy, wędrować u boku prawdziwych przyjaciół. To ważna decyzja, ważna dla całego świata. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo. Nie każda droga musi mieć swój cel, w przeciwieństwie do negocjacji...- uśmiechnęła się. - Liczy się podróż, liczy się każda chwila gdy w niej jesteś.
Spoważniała, a jej oczy znów się zaszkliły.

- Uwierz mi. Idź dalej, jeśli nadal mnie kochasz.

- Pójdę. Uniosę ciężar naszych wspomnień. Będziesz żyła … w moim sercu i w moich wspomnieniach. Tak długo, jak dam radę wędrować. A teraz. Muszę już iść. Nie wiem, jak z czasem, ale … tam możemy utonąć. Robert szuka drogi. A ja … ja podążę za nim.

- Dziękuję. - uśmiechnęła się. Twarz Jade była tak podobna do twarzy Żony, którą pamiętałem. Uśmiech...Uśmiech pozostawał taki sam.
Wstała i podeszła do mnie. Objęła mnie mocno, przyciskając do siebie.
- Jest czas podróży. I czas powrotu...- powiedziała.

Oddałem uścisk. Gorąco i z całą miłością, jaką czułem do tej kobiety.
- To ja dziękuję - szepnąłem po raz ostatni wciągając zapach jej skóry, jej włosów. - Dziękuję.
Po raz ostatni, jak przeczuwałem, smakując jej usta w delikatnym, pożegnalnym pocałunku.
- Do zobaczenia. Judith - powiedziałem ciężkim krokiem zmierzając w stronę wyjścia z restauracji. Czułem, że kiedy przekroczę jej próg znów znajdę się w zalewanej wodą hali.
Starałem się nie ogladać za siebie. Nie chciałem, by widziała łzy płynące po mojej twarzy.
- To ja dziękuję, Judith - szepnąłem otwierając drzwi. - Za syna, za życie, za prawdę.

Wyszedłem. Właściwie zapamiętałem tylko widok mojej dłoni sięgającej klamki. Czy Ona jeszcze coś powiedziała? Czy to słowo "Powrócisz", było tylko wytworem mego umysłu?! Zalała mnie jasność. Zalała mnie jasność i poczułem jednocześnie krótki, intensywny ból z tyłu czaszki. Był jak impuls, który sprawił, że znalazłem się nagle gdzieś zupełnie indziej.

Leżałem w hali Samaris, przed samymi schodami prowadzącymi do wejścia do tego tajemniczego pomieszczenia, z którego właśnie wyszedłem. Pośród obrazów zimnej, pnącej się wszędzie nade mną stali i bezdusznych machin, ujrzałem nachylonego nade mną Roberta Voighta. Po jego policzkach płynęły łzy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 20-10-2011 o 12:59.
arm1tage jest offline  
Stary 02-11-2011, 21:19   #204
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Otworzył oczy.

Naprawdę, nie zdawało mi się. Otworzył je. Mrugnął dwa razy.

Żył!
Na wszystko, co święte, nie zabiłem go, nie zabiłem Vincenta, żył, patrzył na mnie! Poczułem wszechogarniające ciepło, falę gorąca, radości, ulgi; Vincent ożył, oddychał! Po policzkach nadal płynęły mi łzy, nadal czułem palący wstyd i winę. Musiałem mu powiedzieć, co zrobiłem, zaraz zacznie się zastanawiać, czemu zemdlał., czemu leży w tunelu ze mną, z daleka od tej przeklętej budki i kanałów.
- Robercie - szepnął Vincent. - Robercie - rozejrzał się półprzytomnym wzrokiem wokół. - Musimy iść dalej. Dasz radę?

Nie odpowiadałem długo, zbyt długo, żeby mógł to uznać za normalne. Wciąż patrzyłem się przerażonym wzrokiem na Vincenta. Cały chyba dygotałem, musiałem wyglądać jak po przeżyciu ciężkiego szoku. Próbowałem ułożyć wargi w jakieś sensowne zdanie, ale przez dobrą chwilę mi to nie wychodziło. Wreszcie odezwałem się bardzo jeszcze drżącym głosem:
- V-vincencie... Myślałem, że nie żyjesz, nie obudzisz się, to ja Ci to zrobiłem, nie chciałem Cię zranić - do oczu znowu napłynęły mi łzy, musiałem wyglądać żałośnie próbując jednocześnie powstrzymać emocje i zrozumieć, co się stało przyjacielowi.

- Nic mi nie jest. Musiałem chyba stracić przytomność. Ale … już jest dobrze - ton głosu nie do końca jednak potwierdzał wypowiadane słowa. - Czy udało ci się może znaleźć drogę ucieczki, przyjacielu?

Przez chwilę wydawało mi się, że już nie odzyskam panowania nad sobą - drżałem i łapałem powietrze na przemian. Wreszcie zdobyłem się na odpowiedź. Musiałem powiedzieć mu w końcu prawdę.
- Szedłem tędy, ciągnąc Cię za sobą... Bałem się ciągnąć Cię przez kanały, moglibyśmy zatonąć... Vincencie - wybuchnął nagle - to przeze mnie straciłeś przytomność, bałem się, że zostaniesz tutaj, że nie wezmę Cię ze sobą, nie chciałem Cię zostawiać... Przepraszam, mogłeś przeze mnie... zginąć – szlochałem.

- Zginąć - uśmiechnął się smutno Vincent. - My nie możemy zginąć, Robercie. Musimy stąd wyjść. Musimy. Obaj. Tak musi być. Tak musi …
- Czyli... nie masz do mnie żalu? - spytałem wreszcie.

- Oczywiście, że nie - zmęczony uśmiech pojawił się na twarzy Vincenta. - Nie zrobileś tego celowo. Miałeś dobre intencje. Jesteś w stanie iść?
- Nie, jeszcze nie... muszę odpocząć, czuję się słabo... Długo Cię niosłem, a teraz nawet nie wiem, czy wybrałem słuszną drogę... Zaryzykowałbym moje i Twoje życie, gdybym spróbował przeprowadzić nas przez te kanały.

Dopiero mówiąc to zrozumiałem, jak bardzo wykończony fizycznie i psychicznie jestem. Mięśnie mi zwiotczały, ciało odmawiało posłuszeństwa. Od klęczenia przed nieprzytomnym przyjacielem dostałem skurczów w nogach. Zdecydowanie nie byłem gotów do dalszej wędrówki. Nie miałem nawet woli, żeby iść dalej. Może nie zasługiwałem – o mały włos nie zabiłem przyjaciela…
- Muszę… odpocząć – powtórzyłem.

W kilka minut mogłem nabrać dalszych sił, ale aby się w pełni zregenerować, potrzebowałbym porządnego snu, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Trzeba było iść dalej; raz obrana droga przez tunele wydawała się teraz jedyną słuszną. Poza tym, w ostateczności, tunelami zawsze można było wrócić się do wielkiej hali i próbować przeciskać się kanałami, jeśli woda rzeczywiście podnosiła się i opadała cyklicznie. Podnosiła się i opadała, podnosiła i…

- Hej, nie zaśnij – Vincent klepnął mnie w ramię. Nie odpowiedziałem, musiałem być rzeczywiście bardzo wykończony.
- Musisz wstawać. Pomogę ci. Musimy znaleźć wyjście. Mam ci tyle do powiedzenia, Robercie. Wstawaj. Wstawaj, proszę! Ruszajmy. Wesprzyj się na mnie.

Vincent zdawał się być bardzo rozgorączkowany i podekscytowany.
- Wstawaj. Błagam cię, przyjacielu. Musimy znaleźć w sobie jeszcze tylko tą odrobinę sił! - powtórzył podnosząc się ciężko i wyciągając dłoń w moją stronę.

Podniosłem głowę zaintrygowany. Co takiego chciał mi powiedzieć? Czyżby to, co zobaczył w dziwnej budce? A może wpadł na jakiś pomysł, rozgryzł jakąś zagadkę. Ciekawość, ta moja zgubna nie-cnota, wzięła górę. Podniosłem się, wspierając się dłonią Vincenta i wstałem, gotowy do dalszej drogi.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 02-11-2011, 22:33   #205
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=TXj446UC818[/MEDIA]

Wędrówką jedną życie jest człowieka;

Otworzyłem oczy, nie wiedząc, czy to, co widziałem w budce na końcu kręconych schodów było prawdą, czy jedynie moim majakiem. Judith, jej historia, Robert ... Robert!
Rozejrzałem się w panice!

Jest! Był! Zawsze przy mnie będzie! Wierny przyjaciel!

Idzie wciąż,
Dalej wciąż,


Musieliśmy iść. Tego chciała ode mnie moja .... nasza ... żona. Judit. Jade. Wszystko plątało mi się w głowie. Patrzyłem, jak w amoku na Roberta. Próbowałem go podnieść – słowami, moją postawą, a w końcu przy użyciu siły, której sam za wiele nie miałem. Jednego byłem pewien. Musimy iść!


Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?


Właśnie. Dokąd? Gdzie jest wyjście z zalewanych wodą tuneli. Gdzieś w górze? A może na dole? Zaczynałem obojętnieć na strumienie wody, na wszędobylską wilgoć. To się już nie liczyło. Bo co jest prawdziwe, a co nie jest? Co jest tylko majakiem, a co realne? Gdzie kończy się granica snu, a zaczyna jawy? Czy ktoś, kiedykolwiek znalazł prawdziwą odpowiedź na te pytania? Kto, kiedy, gdzie? Może my – ja i Robert – tutaj? Może nikt, nigdy i nigdzie? Zaśmiałem się cicho. Mój śmiech zagłuszył jednak dochodzący zewsząd szum wody.

Jak zjawa senna życie jest człowieka;
Zjawia się, dotknąć chcesz,
Lecz ucieka?


Szliśmy. Musieliśmy iść. Przed siebie. Jakimś tunelem w górę, licząc na to, że doprowadzi nas do wyjścia z zatapianych powolnym rytmem podziemi. Jeśli to były podziemia. Może byliśmy pod wodą? Pod tonią oceanu, który tak bardzo chcieli zobaczyć. Czy to nie byłaby ironia losu?

Lecz ucieka!
Lecz ucieka!


Pośliznąłem się zmęczony brnięciem po śliskiej konstrukcji tunelu. Moje kolano zderzyło się boleśnie ze stalą. Syknąłem z bólu zaciskając zęby.
Bałem się, że mój wysiłek, cały trud będzie na nic. Spojrzałem w bok, na Roberta. Na jego zaciśniętą w grymasie desperacji twarz, na spływającą po niej wodę. Wyglądało, jakby mój przyjaciel płakał. Miał powody w swoim życiu do łez. Miał wiele powodów i jeśli Judith/Jade była prawdziwa, byłem teraz powiernikiem jednego z nich.

To nic! To nic! To nic!
Dopóki sil,
Jednak iść! Przecież iść!
Będę iść!


- Musimy iść, Robercie – powtórzyłem sam nie wiem po raz który to zdanie. – Musimy się stad wydostać, przyjacielu.

Było dla mnie jak mantra, jak zaklinanie woli, jak auto-hipnotyczna sugestia, jak zastrzyk świeżych sił. Dźwignąłem się z obitego kolana.

- Musimy iść Robercie. Mam ci tyle do powiedzenia. Musimy się stąd wydostać.

Nie wiem, czy mój przyjaciel mnie słyszał. Co prawda podtrzymywaliśmy się wzajemnie w tej ślepej ucieczce, ale każdy z nas skupił się na tym, by znaleźć wyjście. Byliśmy jak szczury na tonącym okręcie. Ale w odróżnieniu od szczurów nie mieliśmy instynktu. Mieliśmy tylko swój spryt i rozum. Towarzyszy, których Samaris zdawało się jednak odmienić, odebrać nam sporą część obu tych przymiotów. A może to było zmęczenie? Może byliśmy przytłoczeni tym, co działo się z nami od jakiegoś czasu? Ja byłem na pewno.

To nic! To nic! To nic!
Dopóki sil,
Będę szedł! Będę biegł!
Nie dam się!


Jest! Czy ten korytarz faktycznie prowadzi bardziej w górę, czy też to tylko złudzenie, jakiemu podają mnie moje przemęczone zmysły? Nie wiedziałem, póki tego nie sprawdzę. Ruszyłem w tamę stronę wskazując drogę Robertowi. Tunel w górę nadal był tunelem. Nie odbiegaliśmy zasadniczo od planu ucieczki. O ile tunel prowadził w górę. Niczego nie można było być pewnym w tym szaleństwie. Samaris łudziło i mamiło nas od samego początku. Dlaczego teraz miało by być inne?

Wędrówką jedną życie jest człowieka;
Idzie tam,
Idzie tu,


- Musimy iść .... – powtórzyłem bezwiednie zdanie – klucz.

Robiłem to jednak słabiej. Z mniejszym przekonaniem. Jak duże mogą być te tunele? Jak głębokie? Czy w ogóle gdzieś znajdziemy wyjście? Czy będziemy błąkać się po tym żelaznym kompleksie, niczym dwie zagubione dusze? Robert wyraźnie nie był w formie. Ja zresztą również? Ile jeszcze wytrzymamy? Kto pierwszy straci resztki sił, które w nas zostały? W tej chwili prawie straciłem wolę walki...

Brak mu tchu,
Brak mu tchu?
Brak mu tchu!
Brak mu tchu!



... opadłem na kolana zanurzając się w wodzie.

- Muszę chwilę odpocząć Robercie.... – wyszeptałem.

Nie odpowiedział. Nie miał chyba już sił.

- Odpoczniemy chwilę i zaraz ruszymy dalej – przekonywałem bardziej samego siebie, niż Roberta. – Ale najpierw, najpierw przyjacielu, muszę ci coś powiedzieć. Na wypadek, gdybyśmy mieli tutaj utonąć ... Zginąć ....

Spojrzałem mu prosto w oczy. Widziałem tam siebie. Żałosną, mokrą, zmęczoną istotę ludzką, którą trudno było nazwać „dumną” czy „zwycięską” jak lubili o sobie myśleć mieszkańcy Xhysthos.

- Miałem żonę i synka – mówiłem bardzo cicho, oblizując spękane z wysiłku wargi. - Jak wiesz, zginęli oni w Xhysthos jeszcze przed naszym wyjazdem. To dlatego zgodziłem się na wyprawę do Samaris... Dla nich...

Patrzał na mnie. A ja zbierałem w sobie siły.

Jak chmura zwiewna życie jest człowieka
Płynie wzwyż,
Płynie w niż!


Siedzieliśmy – ramię w ramię – nie przejmując się wodą wokół nas. On słuchał, bo poprosiłem go by milczał na początku mojej opowieści. Poza tym nie miał za wiele sił. A ja mówiłem.

Opowiedziałem mu spotkanie w budce. O Judith/Jane i tajemnicy, jaką mi zdradziła. O tym, jak nieświadomi tego, żyliśmy z jedną kobietą. On najpierw, a potem ja. Nie bawiłem się w sztuczki rodem z Rady. Nie mamiłem jego zmysłów oszustwem. Nie koloryzowałem. Nie kłamałem. Po prostu zdawałem relacje z tego dziwnego i smutnego spotkania.

Jeśli znał mnie na tyle, to wiedział, że między słowami skrywa się morze uczuć, jakimi darzyłem moją rodzinę. Wiedział, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by Judith była szczęśliwa. Może domyślił by się, czemu wypytywałem ich o dziecko Roberta? Przecież mogliśmy odnaleźć jego córeczkę. Mógł z nią być, tak jak ja nie mogłem już nigdy być z Kristofem. Tylko musiał stąd wyjść! Uwierzyć w siebie. W swoje życie. W drogę, jaką miał przejść.... Musiał .... uwierzyć ...

Śmierć go czeka?
Śmierć go czeka!
Śmierć go czeka!


Kiedy skończyłem spojrzałem raz jeszcze Robertowi głęboko w oczy. Chciałem z jego twarzy, z jego mowy ciała i z jego reakcji wyczytać, czy to, co mówiła do mnie Judith/Jade pokrywa się z jego życiem. Upewnić się, że nie oszalałem.

Wyciągnąłem w stronę Roberta rękę.

- Chodź przyjacielu – powiedziałem – Musimy stąd wyjść.

Miałem nadzieję, że podniesie się i znów ruszymy na poszukiwanie wyjścia z tej matni.

Gdyby jednak zdecydował się zostać, planowałem zostać razem z nim.
Gdyby wolał się utopić, będzie miał moją śmierć na sumieniu. Był moim przyjacielem. Był kiedyś funkcjonariuszem Xhysthos. Obaj byliśmy.

Nasze życia były ze sobą splecione w sposób, w jaki aż trudno było uwierzyć.

Jeśli miały trwać – będą trwały.
Jeśli zgasną – to razem.

Jednego nauczyło mnie Samaris. Nawet, jeśli żyjesz jako samotna osoba, to sam przez życie nie dasz rady przejść. To bliscy kształtują nas w ludzi, na których wyrastamy.

Dobro, zło, honor, podłość, duma, wiara – nic nie znaczą bez kogoś, kto wyznaczy nam ich wartość ...

Czekałem na decyzję Roberta.

To nic...

(Poezja to utwór bodajże Stachury "Wędrówką jedną życie jest człowieka" )
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 02-11-2011 o 22:36.
Armiel jest offline  
Stary 04-11-2011, 00:00   #206
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Słuchałem tego wszystkiego, co mówił do mnie wtedy Vincent. Słuchałem go długo, nie mogąc uwierzyć w ani jedno słowo. To właśnie takiej wizji doznał w budce? To miał mi do powiedzenia?

Że… uciekła ode mnie moja ukochana Jenna… właśnie do niego?

Tyle lat spędzonych razem, tyle chwil, tyle radości, nasza mała Hailey, nasze mieszkanie, spacery, znajomi… a ona…

Uciekła. Odeszła ode mnie. Bo stwierdziła, że oszalałem. Oszukała mnie, zawiodła. Zaprzepaściła wszystkie moje marzenia i nadzieje. Na dodatek zabrała mi moją najukochańszą córeczkę… Poczułem jak łzy znowu napływają mi do oczu. Coś we mnie pękło.

- D…dlaczego… - wyszeptałem przez łzy.
Dlaczego sfingowała własną śmierć? Dlaczego zabrała mi dziecko? Dlaczego odeszła do innego? Dlaczego… umarła?

Teraz to już nie miało znaczenia. Zadała mi cios, którego już nic nie wyleczy. Nic.

Poczułem złość, bezgraniczną złość. Jak śmiała?! Kto jej dał prawo do zrobienia mi tego, do poślubienia innego mężczyzny, do takiego oszustwa?!

Spojrzałem na Vincenta; stał z wyciągniętą dłonią.
- TY GNOJU!!! – ryknąłem, a potem rzuciłem się na niego z pięściami – CO MI ZROBILIŚCIE!! – zaskoczony Vincent próbował się zasłaniać, chyba coś mówił, ale nie słuchałem go, musiałem się wyżyć, musiałem dać upust temu, co czułem – złości, upokorzeniu, zaskoczeniu… On był tylko ofiarą, na której skupiły się moje ciosy.

Długo to nie trwało; szybko opadłem z sił, byłem skrajnie wycieńczony. Vincent był przerażony, nawet chyba nie próbował mi oddać, a może po prostu nie poczułem, ogarnięty szałem. Kiedy oderwałem się od niego, patrzył na mnie ze strachem i zdumieniem. Chociaż, czy mógł być zdumiony? Wiele osób chciałoby się wyładować po usłyszeniu, że zostali oszukani w taki sposób. Jedna jego wzrok sprawił, że poczułem wstyd…

- P… przepraszam… - wyjąkałem – N…nie chciałem Cię… uderzyć – łza spłynęła mi po policzku, a może to był pot? - Ja tylko… ja ją kochałem…
Zwiesiłem głowę, nie mogłem nic już mówić. Vincent musiał to zrozumieć, po prostu musiał. Ale nie zdziwiłbym się, gdyby już nie chciał mojego towarzystwa.

- Ona nie żyje, prawda? – dopiero teraz do mnie to naprawdę dotarło. – Nie żyje… i Twój syn też – zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro, przecież jego ból również musiał być ogromny. Nie mogłem być takim egoistą, mimo wszystko. Ale w jeszcze jednej rzeczy musiałem być.

Musiałem znaleźć moją córkę. Ona gdzieś musiała żyć, skoro była już duża, kiedy narodził się syn Vincenta. Nadal żyje! Przynajmniej jej będę mógł powiedzieć, jak bardzo ją kocham. Tylko gdzie ona teraz mogła być? Kto mógł dać mi jej adres?

Popatrzyłem na swoje ręce. Pracowałem w Wydziale Śledczym Xhystos, mogłem znaleźć adres każdego. To będzie moja ostatnia misja. Potraktuję to jako zadanie.

- Przepraszam Cię za moją reakcję, Vincencie – teraz powiedziałem to już z większą pewnością siebie, godnością, ale jednocześnie wciąż ze skruchą. – Nie żywię do Ciebie urazy, to nie była Twoja wina, nie wiedziałeś. Nie mogłeś wiedzieć. Jeżeli mi nie wybaczysz… wrócę sam tymi tunelami – zwiesiłem głowę.

-Ale wrócę. Bo mam cel.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 14-11-2011, 14:05   #207
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Dobro, zło, honor, podłość, duma, wiara – nic nie znaczą bez kogoś, kto wyznaczy nam ich wartość ...



- To, co pan mówi...- powiedziała cicho...- Brzmi jak wyrok.

Profesor Erikson wyjrzał spod swoich przesadnie krzaczastych brwi jak zwierz z krzewów.
- Chciała pani prawdy. - już dawno wyzbył się fałszywej dyplomacji w stosunku do rodzin chorych - Może trzeba było się zastanowić, czy pani do niej dorosła. Niektórzy wolą żyć w iluzji, wie pani...Może nawet większość z nas.
- Pan jest specjalistą od dusz. Może powinien pan przewidzieć, że nie dorosłam. - gniew kobiety zabuzował i znalazł chwilowe ujście w zjadliwym tonie.
- Przewidziałem. - odparł stary mężczyzna, przekręcając się nieco na obrotowym fotelu za swoim biurkiem w kształcie wielkiej łzy - Gdybym mógł, milczałbym. Tak naprawdę musiałem pani to wszystko powiedzieć.
- Po co...- ukryła twarz w dłoniach - Przecież powiedział pan...On weźmie udział w leczeniu, zobaczy pan. On tylko...
- Próbowaliście przecież tego wiele razy wcześniej. - przerwał jej - Do leczenia trzeba współpracy. Dużą skutecznością cieszą się formy grupowego wsparcia i samopomocy – chorym łatwiej jest zaufać sobie nawzajem. Ale Robert nie zaufa nigdy grupie, zbyt wiele rzeczy oglądał w swoje pracy.
- Może... Z czasem...
- Proszę wreszcie zacząć mnie słuchać. Mówiłem już. Niestety, długoterminowe prognozy nie kłamią. Paranoicy zwykle do końca życia borykają się ze swoimi obawami i przekonaniami i wsparcie psychologiczne muszą mieć w formie ciągłej, aby poradzić sobie z codzienną egzystencją w normalnej rzeczywistości. Ciągłej, rozumie pani? A to i tak tylko aby sobie poradzić. Nie ozdrowieć.
- Po co więc...- zacisnęła pięści - po co więc pan mi to mówi, do cholery? Skoro nie jest pan w stanie go wyleczyć?

Profesor wstał i podszedł do okna. Przeczekał hałas elektrycznego tramwaju, mknącego w mieście wiele stóp poniżej, a potem odwrócił się i założył ręce z tyłu.
- Proszę teraz mnie uważnie posłuchać. Od tego, co pani potem zrobi, zależeć będzie życie pani. I pani dziecka. To pani podejmie decyzję, ale moją rolą jest uświadomienie pani zagrożenia. Ryzyka, na które się pani naraża pozostając w bezczynności.
- O czym pan mówi?!
Psychiatra usiadł obok niej. Wytrzymała jakoś jego uważne, poważne spojrzenie.
- Robert Voight. - oznajmił. - Poświęciłem wiele czasu, by go zanalizować. I nie mam żadnych wątpliwości. Ten człowiek pewnego dnia kogoś zabije.

Miała wrażenie, że wszystkie mięśnie jej ciała nagle wypełnił zastygły beton. Z gardła nie chciał wydobyć się żaden dźwięk. Co gorsza, słowa lekarza...Co gorsza, słowa te poruszyły w niej chowane od dawna w sobie przekonanie. Przekonanie, że profesor ma rację. Nie potrafiła odrzucić tej natrętnej myśli. Wiedziała, że Erikson ma rację.

- Zabije, będąc przeświadczonym o słuszości swego postępowania. - dodał psychiatra - By osiągnąć jakiś swój, urojony, cel.








Czy ten korytarz faktycznie prowadzi bardziej w górę, czy też to tylko złudzenie, jakiemu podają mnie moje przemęczone zmysły? Nie wiedziałem, póki tego nie sprawdzę. Ruszyłem w tamtą stronę wskazując drogę Robertowi. Tunel w górę nadal był tunelem. Nie odbiegaliśmy zasadniczo od planu ucieczki. O ile tunel prowadził w górę. Niczego nie można było być pewnym w tym szaleństwie. Samaris łudziło i mamiło nas od samego początku. Dlaczego teraz miało by być inne?

Nie było. Wędrówka tunelami coraz bardziej przypominała błąkanie się urywanymi korytarzami snu. Do tego najwidoczniej dziwny wpływ Miasta nie ustał, zaczynaliśmy popadać w czasowe odrętwienie. Czasem jeden z nas ustawał, niechętny ruchowi, zapatrzony w jakiś detal labiryntu. Ale było nas dwóch. Drugi niemal na siłę ciągnął swojego przyjaciela, zmuszając do marszu. Z tego marszu osoba taka, prowadzona niczym lunatyk, zdawała się niewiele pamiętać. Potem była zmiana i ten, kto był w pełni świadomy nie pozwalał pozostać w miejscu poprzedniemu przewodnikowi. Ze mną było tak conajmniej dwa razy. Prowadziłem długo Roberta, potem odpoczywaliśmy. A potem niewyraźne obrazy, jakbym bez uczuć obserwował świat z pojazdu, zza półprzezroczystej szyby i nagłe ocknięcie się, dwie, cztery, sześć godzin później w zupełnie innym tunelu. Obok Voighta, którego właśnie ogarniał wirus apatii. Wstawałem więc i powtarzałem jak mantrę.
- Robercie...Musimy iść dalej...

Szukaliśmy dalej. Byliśmy głodni, nie chciało nam się już nawet mówić. Chciało nam się za to spać. Wkrótce zapadłem w sen, oparty o jakiś metalowy element. Robert chyba przy mnie czuwał, a w każdym razie był tam gdy się zbudziłem. Potem to on odpoczywał, a ja pilnowałem go, starając się nie myśleć o coraz bardziej natrętnym uczuciu pragnienia.







Miałem sen.

Leżę na czymś twardym. Myślałem, że na łóżku, ale później zamieniło się w te sarkofagi. Jestem w jednym z nich, w takim z odsuniętą pokrywą. Mam długie włosy, które tkwiły przyczepione gdzieś do tyłu, gdy powoli podnoszę się, by usiąść. Udało się, ale mimo że wystaję teraz ponad poziom twardych ścian sarkofagu - wszędzie dookoła jest ciemność. Nie zupełna. Moje oczy zaczynają wyławiać z mroku zarysy sylwetek...

Dwie najbliższe są wyraźniejsze, stoją z przodu. Mężczyzna i kobieta. Za nimi...Są jeszcze inne, niewyraźne. Przynajmniej kilka, wtapiających się w otaczającą je ciemność.
- Kim jesteście? - pytam. - Pokażcie się!

Kobieca sylwetka wysuwa się ku przodowi. Lekki uśmiech, tak dawno nie widziany.

- Sophie...?!

- Dobrze wiem, to musiało się zdarzyć. - Sophie zaczyna mówić. Właściwie recytować. Nie przerywa. Jak maszyna, wyrzucająca z siebie zapisane na dziurkowanej taśmie dźwięki - - Zdarzyć, bym powróciła. Powróciła, do miejsca w którym teraz jestem. By znikło fałszywe wspomnienie, by mgła rozwiała się do końca, by przekonac się o sensie. Czy brak sensu może nim być? Tak naprawdę nie jestem tego tak do końca pewna, ale to wszystko co sobie przypomniałam układa się w całość. Konstrukcja staje się kompletna. Uczucie jest takie samo, jak kiedyś, gdy stawiałam na przeznaczonym do tego miejscu swój podpis, już po wyrysowaniu ostatnich linii, zakreśleniu ostatnich kół i ostatnim rzucie oka na wszystkie wymiary zgromadzone na przestrzeni jednej stronicy. Tak, byłam gotowa by postawić kropkę...Ty pomogłeś mi ją postawić. Patrzę na Miasto z góry, na rysunki wcielone w życie, na kształty które stąd, z wysokości, układają się w jeden wzór, w jedną konstrukcję. Popatrz też...Tak jak ja...

Wstaję. Wychodzę powoli z sarkofagu. Zbliżam się powoli do niej. Ciemne sylwetki za jej plecami falują. Cofają się, ale nie ona. Podchodzę, krok za krokiem.

- Szedłeś za mną...-
- Szedłem. - odpowiadam. - Obserwowałem cię od dłuższego czasu, zrozumiałem co się z tobą działo..Przypomniałaś już sobie, prawda? Ty już wiesz...
- Tak. - teraz obraca się ku mnie do końca, jest idealnie naprzeciw. - Wiem.
- Chcesz powiedzieć im wszystko...- odzywam się dziwnym głosem. Nie, wcale nie jest dziwny. To mój prawdziwy głos. Dziewczyna patrzy, jak ostrze zawieszone u mojego pasa kołysze się lekko, gdy daję kolejny krok ku niej.
- Nie...- odpowiada Sophie z uśmiechem.
- Kłamiesz!

Moje pięści zaciskają się w gniewie.

- Kłamiesz. - powtarzam - Chcesz nas odwieść od naszej wyprawy. Nie chcę wiedzieć tego, co sobie przypomniałaś. Nie chcę, by ktokolwiek to wiedział.
- A więc to ty...- odpowiada Sophie - Myślałam, że to będzie Lexington.
- To Lexington. - patrzę jej w oczy - To ja. Również ty. To my wszyscy. To bez znaczenia.

Wtedy nie rozumiałem swych słów. Teraz, gdy rozumiem że śnię, rozumiem. Sophie rozumiała to od razu.
- Masz rację.- mówi dziewczyna powoli. Tak jak wtedy. Tak jak teraz.
- Wybacz mi.
Jestem tak blisko, że mógłbym ją pocałować. Zamiast tego zdecydowany ruch ręki, posuwiste pchnięcie które ma w sobie mnóstwo siły która nie była wcale potrzebna. Patrzcie, jak przez tę chwilę jej stopy przechylają się na krawędzi, jak jej ciało powoli zmienia swoje nachylenie. Nagle, dopiero teraz, dostrzegam teraz Miasto za jej plecami. Miasto, które obraca się, karta z ostatnim rysunkiem zmienia swoje położenie na stole, ale ja widzę znowu tylko jej twarz. Purpurowa tkanina odrywa się i rozwiewa. Gdy na moment przed upadkiem ona zawisa nieruchomo w przestrzeni, jej usta poruszają się raz jeszcze.
- Nie ma nic do wybaczenia. Czekam na was.

Teraz pamiętam, że było jeszcze jedno słowo. Że brzmiało ono...
- Tutaj.

Sophie spada. Jej ciało obija się bezgłośnie o stopnie piramidy i znika mi z oczu, a ja idę. Idę po tej przestrzeni, idę po stopniach piramidy wspinając się i schodząc jednocześnie, ale jednak wciąż jestem w tej ciemności, a przed moimi oczyma wyrasta ta druga postać. Mężczyzna. Wydaje z siebie gniewny pomruk, a cienie za jego plecami wtórują mu. Jak chór.

Czuję zapach słodyczy. W ciemności nagle rosną kolory, kolory na barwnych grubych szkłach okien, kolory w fantastycznych kształtach karmeli zgromadzonych w potężnych słojach. Jak ryby w akwarium, też niezdolne do zrobienia czegokolwiek poza obserwacją. Obserwacją morderstwa, które dokonuje się na ich oczach. Wnętrze cukierni Ludwiq'a Roubauda było zawsze snem i snem jest teraz. Roubaud patrzy na mnie z wyrzutem.

- W przeciwieństwie do tej dziewczyny...- mówi powoli - Ja uważam, że jest wiele do wybaczenia. A ja wcale nie widzę powodu, by ci wybaczać. Nie musiałeś tego robić. Oddałbym ci tę kopertę bez chwili wahania. Nie chciałem wyjeżdżać...Nie musisz. Oddam ci ją, zobacz, jest twoja.
Drżąca dłoń podaje mi kopertę, w której jest list oznajmiający wyjazd do Samaris.
- Nic nie rozumiesz...- mówię, zbliżając się powoli do niego. Cienie za jego plecami cofają się. Zapada zmrok.








- Robercie, dlaczego nic nie mówisz...- pytał Vincent - Miałeś zły sen...?
Milczał.
- Przyjacielu, gdy spałeś...- Rastchell był zmęczony, ale podekscytowany. - Znalazłem coś...Myślę, że to przejście...

Robert nie odezwał się wtedy. Nie odzywał się też za wiele później, ale szedł. Vincent widział, że jego przyjaciel wyraźnie coś przeżył albo przemyślał, ale póki co nie rozmawiali o tym, pochłonięci znaleziskiem. W pewnym miejscu tunelu, którym gdzie jeszcze parę godzin temu szli, widniała otwarta prostokątna przestrzeń. Dwa stopnie prowadziły do ciemnej czeluści.

Byli zbyt zmęczeni, zbyt spragnieni i zdesperowani by się obawiać. Weszli.

Jak można opisać wędrówkę bez światła. Wędrówkę w świecie, gdzie metalowy labirynt zmienił się z wilgotny labirynt jaskiń. Co się tam naprawdę działo? Umysł ludzki, pozbawiony bodźców wzrokowych wystarczająco długo, produkuje własne obrazy. Słuch nadaje zwykłemu kapaniu wody nowe znaczenia, których nie bylibyśmy sobie w stanie normalnie wyobrazić. Tym bardziej nie dało się powiedzieć nic więcej o czasie. Czas przestał istnieć, był tylko stukot ich kroków, niepewne zimno ściany, po której, prowadząc ręką jak po linie, starali się nie zgubić całkowicie. Czasem korytarz rozwidlał się, czasem trzeba było przeciskać się, raniąc sobie ciało o niewidzialne dla nich ostre kamienie. Żaden z nich nie był w stanie powiedzieć, czy minęło dwie godziny, dni, czy miesiące. Wszystko było ciemnością, w której gasła nadzieja.

Ale w końcu któryś z nich dostrzegł jasność. Szczelina nie szersza niż kilka centymetrów, a za nią oślepiająca białość - gdy oczy przyzwyczaiły się nieco: zamieniająca się w błękit nieba. Ostatkiem sił, który im został, odgarnęli kamienie, raniąc sobie palce do krwi, na tyle, by dorosły człowiek mógł przecisnąć się na zewnątrz.
Co czuje się, gdy po tym wszystkim nad twoją głową widzisz błękit nieba? Słowa wydają się zbyt ułomne, by to opisać. Stali więc obaj i milczeli. Byli na zewnątrz! Wydostali się skalną szczeliną wyżej niż na połowie zbocza czegoś, co wyglądało na ogromny krater. Miasto było tam niżej, na dnie olbrzymiej niecki. Nie był to jeszcze koniec, bo należało się wspiąć wyżej po zdradliwej ścianie o dużym nachyleniu. Trudne, ale o wiele gorzej byłoby po niej zejść. Wiedzeni desperacją nie czekali.

Godzinę później przekładali z wysiłkiem nogi przez krawędź krateru. Oddychali ciężko, wpatrzeni w przestrzeń, oślepieni słońcem, błękitem i pustynią. Ocean szumiał. Byli wolni, jakieś okowy w ich głowach pękły, znikły. Gdy byli już w stanie się podnieść, stanęli na zboczu, dopiero teraz oglądając z wysoka Samaris. Milczeli. Trudno naprawdę było coś powiedzieć, widząc teraz od zewnątrz niesłychany, niewiarygodny mechanizm ukryty za zboczami niedostępnych skalnych ścian. Patrzyli na mury Samaris, na jego wieże, na przesmyk którym jeszcze niedawno przebywali drogę łodziami...Każdy z nich przeżywał tę chwilę w swoim wnętrzu.

W końcu któryś z nich odszedł, ku zejściu. Drugi z mężczyzn ruszył za nim, oglądając się jeszcze raz na Samaris...

















- Są...Są na zewnątrz. - profesor poruszył się na swoim krześle. Drugi z mężczyzn podszedł do niego, ostrożnie niosąc pełny imbryk. Zapach doskonałej kawy uderzył w nozdrza wszystkich obecnych.
- Naprawdę...? - uniósł brwi Blum, jednocześnie napełniając z pietyzmem kolejną filiżankę.








Ocean szumiał, a oni dwaj siedzieli nad jego brzegiem. Chwila, o której tak wiele razy marzyli. Fale z łoskotem rozbijały się o szczerozłoty, rozległy brzeg. Siedzieli obaj, z bosymi nogami, grzebiąc patykami w piachu i słuchając pomruku wielkiej wody. Nie było tylko morskich ptaków. Po prawej stronie, jak niewyraźny miraż, plażę przecinały wysokie i białe jak morska piana mury Samaris, miasta które dopiero co opuścili. Było jak skała, element natury, niezmienna od tysięcy lat część linii brzegowej.

Byli wciąż blisko Samaris. A jednak, obaj czuli to wyraźnie, od momentu gdy wydostali się z krateru, jakaś obca siła opuściła ich umysły. W jakiś sposób znów zaczynali myśleć jasno, wolni od jakiegokolwiek wpływu. Okresy apatii i dziwnych wizji skończyły się, a w głowach Roberta i Vincenta zagościła wolność. Ale jednak, mieli też wrażenie że odzyskując tę wolność, jednocześnie coś stracili. W tej wolnej przestrzeni umysłu były teraz rzeczy, które zostały im objawione i pozostawieni samym sobie, tylko oni mieli teraz zadecydować, co z tymi rzeczami począć. Było to niespotykane połączenie uczucia euforii i poczucia braku. Zresztą, dla każdego z nich wolność ta była czym innym.

Po lewej stronie, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się pusta plaża. Samaris zdawało się istnieć niczym latarnia morska na cyplu, od którego na zachód i wschód prowadziły bezkresne brzegi nietkniętego ludzką stopą oceanu. On sam zresztą, bardziej niż wszystko, zdawał się nie mieć kresu. Za ich plecami, dalej, były miejsca które częściowo już znali. Po zejściu z krateru, zanim przyszli tu na brzeg, najpierw sprawdzili te miejsca, którymi dotarli do miasta. Odwiedzili pustą przystań, na której nie było żadnych łodzi. Wyszli kawałek na pustynię, aby przekonać się że była ona niezmienna jak niebo i woda. Odnaleźli miejsce, gdzie rozbił się ich, jak nazwał go Blum, samolot. Jednak nie znaleźli po nim nawet śladu, nawet kawałka jakiegokolwiek metalowego elementu. Jak poprzednio, nie było nigdzie innych ludzi ni zwierząt.

Byli tylko oni, oni i Samaris, przyglądające im się z oddali z dostojnym spokojem. Ocean szumiał, poszli więc w końcu by go zobaczyć.

Teraz siedzieli, wsłuchani w jego nieziemską melodię. Z tej perspektywy Samaris wyglądało tak nierealnie, jak zamek z morskiej piany lub pustynny miraż. Długo nie odzywali się, każdy zastanawiał się co dalej. Za ich plecami, przez pustynię wiodła droga na północ. Droga, którą obrali jeszcze szukając wyjścia. Droga powrotna do Xhystos. Ale czy teraz nadal trwali w swoim zamiarze?

- Co dalej, Robercie? - zapytał Vincent. - Tak jak planowaliśmy, Xhystos? Nie zmieniłeś zdania? Twój wzrok jest jakiś dziwny.







- Zabije, będąc przeświadczonym o słuszości swego postępowania. - ciągnął profesor Erikson - By osiągnąć jakiś swój, urojony, cel.

Żona Roberta Voighta siedziała z zaciśniętymi ustami. W oczach szkliły się łzy. Ale w oczach tych psychiatra zobaczył zrozumienie.

- A kiedy już raz to zrobi...- ściszył głos stary lekarz - ...będzie zabijał dalej.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 22-11-2011, 11:11   #208
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5Gs5ftP1tz8[/MEDIA]

Ocean szumiał, a ja trwałem wpatrzony w jego bezkresne i błękitne fale.



Słońce migotało odbite tysiącem zajączków od tafli wody. Siedziałem, urzeczony tym zjawiskiem. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś równie pięknego.
Słoneczne promienie suszyły moje już nieco za długie włosy, wyganiały z ciała chłód zalanych wodą tuneli.

Na ich wspomnienie przeszył mnie zimny dreszcz.

Co było prawdą? Co tylko snem? Co wydarzyło się tam, w Samaris? A co było jedynie senną wizją. Mój umysł był zmęczony, ciało również. Odzienie miałem kompletnie nie nadające się do podróży. Inne ubrania i cały mój skromny dobytek – ulubiona książka – prezent od żony, drobiazgi z poprzedniego życia - pozostały za murami Samaris. Jak okruchy przeszłości pozostawione gdzieś pod stołem, przy którym już nigdy nie będę wieczerzał.

Spojrzałem na Roberta. Mój przyjaciel miał zamglony wzrok i również wpatrywał się w ocean. On i ja. Dziwnie połączeni? Zastanawiałem się, który z nas istnieje naprawdę. Czy obaj byliśmy innymi osobami, czy też może jesteśmy jedną i tą samą, szaloną osobą? Czy był zabójcą z mojej wizji? Czy rzeczywiście znów zabije? Kto będzie kolejną ofiarą, – jeśli to prawda? Najpewniej ja, bo nikogo innego tutaj nie ma.

Byłem skołatany. Zmęczenie przekroczyło pewną granicę, zza której nie ma już powrotu do normalności. Gdzieś tam, w Samaris, czymkolwiek ono było, został stary Vincent Rastchell, a oszukańcze mury opuścił inny Vincent. Czy tak samo było z Robertem?

Przez chwilę obserwowałem przyjaciela próbując z jego zachowania odczytać stan jego psyche, ale było to trudne. Zanadto byłem zmęczony. Lub chciałem wierzyć, że Robert jest dobrym człowiekiem. Nie chciałem! Wierzyłem w to.

- Co dalej, Robercie? - zapytałem - Tak jak planowaliśmy, Xhystos? Nie zmieniłeś zdania? Twój wzrok jest jakiś dziwny.

Zdawałem sobie sprawę z tego, jak zapewne skończy się ta próba. Jeśli mogliśmy wierzyć naszym zmysłom, Xhysthos było nieosiągalne. Nie mieliśmy ani zapasów, ani sił by przebyć pustynię, by sforsować dżunglę, by zdobyć środek transportu w Thramerze i dostać się do któregoś z Wielkich Miast.

Chyba, że nie tylko Samaris, ale także nasza droga była kłamstwem. Była iluzją. Imaginacją naszych umysłów, a Xhysthos leży blisko, za kolejną wydmą, za tamtym cyplem ... gdzieś, w zasięgu ręki.

Robert nie odpowiedział. Nikt z nas już nie miał siły, by mówić.

Nikt nie wraca z Samaris

Tak mówiono. Nam pewnie też się nie uda. Paliła się we mnie jednak drobna iskierka nadziei, że moje teorie okażą się prawdziwe.

Zresztą, jaki mieliśmy wybór.

Właśnie!

Mogliśmy wrócić za te oszukańcze mury i „żyć dalej” coraz bardziej pochłaniani przez Samaris, aż w końcu zapewne skończylibyśmy w sarkofagu. Jak inni.

Zaśmiałem się szaleńczo opadając na kolana. Zaczerpnąłem garść mokrego piasku w dłonie, przyłożyłem do twarzy wąchając jego ziemisty i oceaniczny zarazem zapach. Łzy popłynęły mi z oczu.

Jak mało wiedziałem, mimo że zetknąłem się z czymś, czego mój zmęczony umysł nie potrafił pojąć.

- Wstań, przyjacielu – powiedziałem łagodnie ujmując za ramię Roberta. – Musimy iść. Do Xhysthos. Gdziekolwiek ono jest. Chociaż byśmy mieli tą próbę przypłacić życiem.

Nie dodałem, że w jakiś kuszący sposób wydawało mi się to nie tylko prawdopodobne ale i ... właściwe.

- Twoja córeczka czeka – powiedziałem raz jeszcze. – Nie chciałbyś spojrzeć jej w oczy i powiedzieć ... – głos załamał mi się na moment, ale opanowałem tą chwilę słabości. – Powiedzieć, jak bardzo ją kochasz.

Tak. Robert miał to szczęście. Moi ukochani nie żyli. Wiedziałem jednak, że pustynia najpewniej pozwoli mi się z nimi spotkać bardzo szybko.

- Chodź – poprosiłem przyjaciela. – Xhysthos czeka na ciebie.

....

Nie było już nic więcej do dodania.

.....

Nie było ....

....

już nic .....
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-11-2011 o 11:26.
Armiel jest offline  
Stary 22-11-2011, 22:31   #209
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Będzie… zabijał… ponownie.

Po chwili zdałem sobie sprawę, że powiedziałem te słowa na głos. Vincent… chyba nie usłyszał.

Mój umysł pracuje zaskakująco spokojnie, jak na osobę, która właśnie dowiedziała się, że jest mordercą. I to chyba podwójnym.

Zatem zabiłem. Zabiłem Sophie. No tak, przecież inaczej na pewno znalazłbym mordercę. Nie wpadłem na to, że to mogłem zrobić ja sam. Tego nie przewidziałem. Nie szukałem tropów w tym kierunku.

I ten człowiek… cukiernik. Głośna sprawa. Pamiętam, zastanawiałem się nad nią, analizowałem pare motywów.

A jednak… nie czułem się mordercą. Nie zrobiłem tego świadomie. Nie wiedziałem, że zabijam, nie zdawałem sobie sprawy.

Uklęknąłem na ziemi, wziąłem do ręki garść piasku. Drobinki ziemi przeleciały mi przez palce, część została na skórze. Nie byłem świadomy, więc nie byłem winny. Jednak to oznaczało, że mój umysł nie funkcjonował jak umysł normalnego człowieka.

Że dotykała go choroba… psychiczna.

Potrząsnąłem głową zdecydowanie. Tyle osób próbowało mi ją wmówić, próbowało mnie leczyć na siłę. Czułem, że się pocę. Może to kolejna wizja, zesłana przez to koszmarne miejsce? Może nie było to prawdą, a jedynie Samaris pchało mnie do samobójstwa? Żebym nie odnalazł mojej Hailey?

Nie mogłem tego wykluczyć. Jednak jeżeli naprawdę… coś ze mną się działo, to zagrożony był Vincent. Spojrzałem na niego – na jego zniszczoną podróżą skórę, zmierzwione, brudne włosy, ufające oczy…

Miałem jego zaufanie. On o niczym nie wiedział. Dla niego byłem przyjacielem, wspólnie ratowaliśmy sobie życie. Przeżywaliśmy razem przygody, dzieliliśmy podobne doświadczenia. Gdyby zdawał sobie sprawę z tego, co zrobiłem… wpadłby w panikę. Nie zrozumiałby. Nie sprawiałem przy nim wrażenie osoby chorej psychicznie.

Robert – wybawca sterowca. Robert – tropiciel wywrotowców. Robert – śledczy. Robert – morde…

Nie! Nie umiałem o sobie tak myśleć. Nie byłem winny. Nikt nic nie widział. Na pewno szybko by mnie wytropili, przecież nie zatarłbym śladów, działając bez świadomości, nie posłaliby mnie do Samaris, nie…

Zrobiłem się trochę spokojniejszy. Szum fal i panująca dookoła cisza sprzyjała wyciszeniu i spowolnieniu myśli. Wszystko to, całe te rozmyślania, trwały jakąś chwilę, zdałem sobie sprawę, że siedzę na ziemi. Nogi cierpły mi od niewygodnej pozycji. Zdawało mi się przez chwilę, że Vincent się zaśmiał, ale nie wiedziałem z czego. Może oszalał. Nie zdziwiłbym się.

Wciąż miałem cel, to się nie zmieniło. Teraz był wyraźniejszy niż kiedykolwiek, nawet, jeśli dowiedziałem się o sobie rzeczy, których wolałbym nie wiedzieć. To było bez znaczenia. Chciałem odnaleźć swoją córkę, jedyne, co mi teraz pozostało. Jedyne, po co pchałem się przez ten cholerny tunel.

Vincent ciągnął mnie uporczywie za ramię. Uśmiechnąłem się z trudem, po czym wstałem.
- Już, już wstaję – powiedziałem, zaciągając się świeżym powietrzem. – Idziemy do Xhystos. Jakoś dotrzemy.

To, że okazałem się… inny, pomyślałem, niczego nie zmieni. Jeżeli będę musiał zabić, by osiągnąć cel…
Zrobię to.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 04-12-2011, 19:36   #210
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



" To wszystko zdarzyło się już wcześniej, i znowu się wydarzy. "


Kosmologia jest jak pustynia, gdy ją analizujesz, nigdy nie wiesz czy może byc skończona, czy jesteś wystarczająco rozwiniętym gatunkiem by ją zrozumiec, gdzie i czy w ogóle istnieją jej granice. Wreszcie, czy to co widzisz, gdy masz ją przed oczyma, nie jest mirażem. Fatamorganą. Ułudą. Grą niedoskonałych zmysłów. Na przekór wszystkiemu, logice, prawdopodobieństwu, instynktowi, na przekór wszystkiemu czego uczono nas przez całe życia - zanurzyliśmy się w pustynię, rozpoczynając wielki powrót. O ile powrót można rozpocząc, o ile nie trwa on wiecznie.

Patrzyłem, nie patrząc, na sylwetkę która tak jak ja wlokła się, unosząc się któryś już dzień nad wydmami jak duch. Czasem była przede mną, czasem by ją dostrzec musiałem się odwracac, ale zawsze tam była. Słońce, pragnienie, gonitwa myśli nie dawały skupic się na ustalaniu, czy to mój przyjaciel czy też może moje własne odbicie w rozpościerającym się dookoła rozedrganym, parzącym zwierciadle utkanym z powietrza, żaru, wiatru i własnego szaleństwa.

Gdy wystarczająco długo wędrujesz przez bezkresny piach, a nad tobą bezlitosne słońce wypala nieustannie swe znamię na zwojach twojego mózgu, granice między twą myślą, wspomnieniem, ideą, między wszystkim co kiedykolwiek czytałeś - a tym co wydaje ci sie, że widzisz, czego fizycznie doświadczasz - zaciera się, gorący pustynny wiatr sprawia, że granica ta rozpierzcha się i sama staje się wspomnieniem tylko. Gdy docierasz natomiast do innej granicy, granicy wytrzymałości twojego ciała i na przekór wszystkiemu usiłujesz ją przekroczyc - wtedy staje się coś dziwnego i zaczynasz tak naprawdę wędrowac po swoich myślach i oglądac je jakby były pomnikami przy drodze, oknami mijanych domów, ludźmi wygłaszającymi jakieś zasłyszane kiedyś poglądy i teorie - a nie nimi samymi. Na wyciągnięcie ręki, masz wszystko czego kiedykolwiek się dowiedziałeś, wszystkie strony które przeczytałeś i zdążyłeś zapomniec... Przechodząc, wyciągasz więc rękę i dotykasz kolejnych stronic, muskając je a one otwierają kolejne drzwi w twoim umyśle, drzwi których nie tylko dawno nie otwierałeś, drzwi których istnienie zdążyłeś wymazac z pamięci.

Czy można jednak wierzyc księgom. Nawet na to pytanie same próbują odpowiedziec, i tak jak na inne, odpowiedzi jest więcej niż trzeba. Które wybrac? Patrz, teraz pod upuszkami palców kolejna stronica...Świat powtarzał się i będzie powtarzać się wciąż w tej samej postaci nieskończenie wiele razy. Ogień pustyni zdaje sie nie miec sobie równego, świat właśnie zdaje się podlegac zognieniu w tym ogniu i powstawac na nowo, za każdym razem gdy jednak podnoszę się z piachu by iśc dalej...Może jednak byty powracają wciąż w tych samych ciałach. Może czas nie jest prostą linią. A może liczba materii nie jest, wbrew temu co się zdaje, nieograniczona. Ale wtedy przy nieskończonym czasie, och nie, jestem już przy następnej stronie innej księgi. Nie ma stanu początkowego albo końcowego. Ilość możliwych zmian jest skończona, dlatego prędzej czy później ten sam stan materii powtórzy się. Takie zdanie widziałem w księdze. Pamiętam, jak Iris Casse mówiła...ciągle te same zdania. Te same sytuacje. Te same rozmowy. To na nic. Może dlatego właśnie zamilkła, ponieważ nie zostało już nic do powiedzenia. Świat rozpoczyna swoje istnienie w wiecznym ogniu, albo w innym prapoczątku, a na końcu ulegał zognieniu, lub innej właściwej stanowi początkowemu formie anihilacji. Każdy kolejny świat byłby dokładną reprodukcją poprzedniego.

Czym jestem ja w tym wszystkim? Ta drobina, czołgająca się po miliardach rozgrzanych ziaren, a nad głową konstrukcje wiszących wysoko dróg, oparte na zniszczonych dawno filarach. Kostniejąca nocami z zimna, kontemplująca gwiazdozbiory których ogromu nie jest w stanie sobie nawet wyobrazic. Zwykliśmy myśleć, że samotność wielkich ludzi jest stygmatem, ceną, jaką muszą zapłacić za swoją wielkość. Może dotyczy to jednak wszystkich ludzi, może to cena za nasze człowieczeństwo. Ale ten człowiek, który leży tam, na piachu, parę kroków ode mnie świadczy jednak o istnieniu innego świata: warunkiem osiągnięcia przez człowieka szczęścia jest wchodzenie w relacje z innymi. Wszystko inne to substytut. Wszystko inne to pustka. Wszystko inne to choroba i marnośc. Ale czy człowiek ten jest prawdziwy? Czy nie został dawno gdzieś za mną, nie wytrzymując trudu? Zasypany w wydmach, rozszarpany przez dzikie zwierzę, strawiony chorobą czy szaleństwem?

A może to ja zostałem z tyłu, a on kontynuuje wędrówkę...

Dni są jak stronice tych ksiąg, nie można im wierzyc. Przebierają się za godziny, za lata, za minuty, za całe wieki. Chowają się za horyzontem, za przydrożnym drzewem, za przepływającymi chmurami. Czas, jak i my sami,rozszerza się, kurczy i zapada. Wielki kolaps. Obaj jesteśmy osobliwością, a może to tylko ja nią jestem. Żyjemy w tej osobliwości, jest wszystkim co nas otacza, czekamy aby po raz kolejny powstać w wielkim wybuchu. To na nic, może nie istnieje prawda, gdy zachodzi anihilacja informacji. Ale my jesteśmy, gdy wędrujemy. Gdy wszystko zmienia się wokół nas. Gdy żyjemy. Czym jednak jest w takim razie życie?








Linia, która żyła. Żyła na każdym poziomie tego świata. Wiła się na pierwszym planie wież i kamienic, mostów, ulic. Pobiegnijmy razem z nią, swobodną i wolną, przez dowolne z tysięcy okien, do środka budynków, do mieszkań i podziemi...Linia żyła, wciąż ta sama, nie przerywała się, pełzała dalej po meblach, ścianach, czasem plotąc tworzywo w esowate kształty lub spirale. Nie koniec na tym, bo według tej przemyślanej estetyki wystrój zewnętrzny budynku powinien tworzyć kompozycyjną i kolorystyczną jedność stylową z nie tylko wystrojem wnętrza, meblami, ale dalej - z zastawą stołową, wieszakiem na płaszcze, korkociągiem, przyciskiem do papieru czy spinką przy koszuli. Żaden mebel i żaden sprzęt w tym mieście nie istniał dla siebie samego, ale stanowił część harmonijnej całości. A linia gnała nadal, dynamiczna, zawijała się i kręciła z prawidłowością, która dla niewzwyczajonym patrzącym wymykała się określeniu. Miasto buchało przez usta parą maszyn, a przez jego połączenia nerwowe biegła równie nieokiełznana co wszechobecna krzywa - elektryczność. Bóstwa metalu i szkła dalej walczyły tu o palmę pierwszeństwa, dokładając na swoje podobieństwo coraz to nowe elementy do miejskiego krajobrazu. Krajobraz zmienił się rzecz jasna, ale pozostał taki sam. Paradoks jest wpisany w istotę tego miasta. Wznieśmy się wyżej, nad sięgającymi wysoko wieżami tego miasta. Gdzieś z oddali dobiegają słowa leniwej rozmowy. Gdzieś dalej, poza eksplozją stylu, słyszycie? Tam, za wysokimi murami. Zaraz za murami właściwie, dwóch ludzi wystawionych z racji obowiązku na zewnątrz tego ogromnego mechanizmu. Dwóch ludzi, stanowiących łącznik między enklawą ludzi a bezkresną i niebezpieczną przestrzenią świata zewnętrznego. Zejdźmy teraz niżej, tak nisko byśmy mogli dostrzec lśnienie guzików ich mundurów. Dwóch strażników, słyszycie ich już? Strażników, pilnujących Bramy B. Wpatrzeni w zasnutą dziś mgłą dal, upewniają siebie nawzajem, że to, co widzą, jest prawdą.

- Widzisz to, co ja? Ktoś nadchodzi...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172