Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-10-2011, 16:19   #36
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Nieobecność mężnej trójki, która wyruszyła odnaleźć zagubione konie, nie trwała specjalnie długo. Wystarczająco jednak by na miejsce potyczki z mutantami zdążył ktoś dojechać brukowaną drogą. Krasnoludy ledwie zdarły darń i parę razy wbiły łopatę w gęstą, czarną jak noc glebę, gdy stojący do tej pory na czatach Philip krzyknął, że od przodu nadjeżdżają jacyś jeźdźcy. Tętent kopyt rzeczywiście po chwili stał się słyszalny, a zza zakrętu można było dostrzec łunę trzymanych w dłoniach pochodni. Pięciu uzbrojonych w miecze konnych dojechało do uszkodzonego dyliżansu Zębatki. Herb miejski Altdorfu na tarczach i kopalinach od razu wskazywał na ich tożsamość. Strażnicy dróg w Imperium mieli brzydki zwyczaj docierania tam gdzie szerzyło się zło zwykle jak już zło to zostało pokonane.

Sierżant strażników Magnus Athrecto po uspokojeniu podejrzliwości widokiem szlachcianki von Strudeldorf, okazał się człowiekiem praktycznym i nader zwięzłym. Trochę nerwowości wdarło się co prawda w jego oddział gdy w lesie rozbrzmiał huk woźnickiej guldynki, a niedługo potem z gęstwiny wynurzyli się trzej mężczyźni prowadzący nadal nerwowe wałaszki, ale gdy wszystko już się wyjaśniło, wydał rozkaz swoim ludziom by pomóc krasnoludom grzebać mutantów i postawić przewrócony powóz Czterech Pór Roku. Stwierdził, że dyszel jak najbardziej należy wymienić, ale ciała pasażerów miast grzebać, wrzuci się do postawionego dyliżansu, którego potem strażnicy przetransportują do miasta.

Wymianą dyszla i zaprzężeniem koni zajęli się Philip, Marie, jeden ze strażników i Erich, który w lesie się specjalnie nie popisał. Plan woźnicy, by pogonić mutantów może i nie był najgorszy, ale przez to, że spudłował, a napastnicy znacznie lepiej znali las, zagrabiony łup przepadł w mroku kniei.

Dietrich pomagał przy grzebaniu mutantów. Robił to jednak powolnie i niezbyt wiele wnosił do całej pracy. Nie przez opieszałość, czy lenistwo. Coś zaprzątało myśli ochroniarza. Coś co znalazł przy ciele Wihajstra, a teraz spoczywało w kieszeni ochroniarza. Właściwie to nic takiego. Niczym się nie różniący przedmiot jakich wiele. A jednak zabrał to.

Przeszukując ciało Wihajstra nie natrafił na żaden przedmiot. Na cokolwiek. Puste kieszenie, żadnej torby. Dopiero gdy rozchylił koszulę dawnego towarzysza w poszukiwaniu jakiegoś medalika, coś rzuciło mu się w oczy. Jaskrawy, ciemnoczerwony kolor tkaniny mógł pasować do krwi. Czerwień była jednak trwała. Pociągnął za tkaninę. Psujące się ciało Wihajstra mlasnęło paskudnie. Bogowie raczą wiedzieć jak długo miał ten skrawek ze sobą, ale wystarczyło by postępujący proces gnilny zasklepił pod chorą skórą całkiem spory fragment. Odór fermentującego mięsa uderzył ochroniarza w twarz gdy ciało ustąpiło uwalniając tkaninę. Uniósł ją ku górze, by zmierzchające niebo trochę rozjaśniło przedmiot. Nie pomylił się. Chustka. Brudna, czerwona, śmierdząca. Obszyta nierównym haftem. Dziesiątki takich. Ale taką właśnie kiedyś kupiła sobie Mara gdy byli na altdorfskim targu. Niecały miesiąc później oświadczyła mu, że ją zgubiła.

Kopiące grupową mogiłę krasnoludy nie obijały się ani trochę, a złapawszy swoje tempo właściwie niespecjalnie potrzebowały pomocy pomagających im strażników i Konrada. Robota szła sprawnie, równo i już kilkanaście minut później do dołów wrzucano kolejne ciała mutantów. Krasnoludy tylko raz na chwilę przerwały pracę. Od początku obaj pomagający im strażnicy żywo ze sobą rozmawiali o mniej, lub jeszcze mniej interesujących wyjątkach z ich dnia pracy. To co jednak zwróciło uwagę Imraka, Gomrunda i Konrada to wieść, że wyprawa księcia von Tasseninck opuściła Altdorf dzisiaj późnym rankiem.

Zmrok zapadł już na dobre gdy siedzący na dachu dyliżansu Czterech Pór strażnik splunął na świeżo zakopany grób i dał reszcie oddziału znak, że mogą ruszać. Chwilę później ostry zakręt Nordsudweg pozostał pusty.

***

Noc pasażerowie dyliżansu Zębatki spędzili w przydrożnym zajeździe o nijakiej nazwie „Pod Siedmioma Szprychami”. Tu jednak rankiem okazało się, że w dalszą podróż dyliżans wyruszy bez pani von Strudeldorf, która nie wyjawiając przyczyny postanowiła zaczekać na następny dyliżans, oraz bez Hulza, którego, mimo iż noc przeżył i zdawało się, że ma dużą szansę wydobrzeć, Gunnar postanowił zostawić na kilka dni w zajeździe pod opieką tęgiej karczmarki, która jak się okazało liznęła trochę ludowej medycyny. Stąd do Altdorfu nie było już więcej jak cztery godziny drogi.

- Panie Konradzie – ochroniarka podeszła do chłopaka zanim Erich pognał konie ku stolicy. Wyglądała na lekko zakłopotaną – Niech pan przyjmie to w dowód wdzięczności za uratowanie życia.
To rzekłszy Marie wręczyła mu mały irchowy woreczek.
- Proszę tego źle nie zrozumieć. Pani von Strudeldof uznała, że pieniądze byłyby nie na miejscu.
Potem bez słowa wróciła do zajazdu, a dyliżans Zębatki ruszył.
W woreczku znajdowała się zdobiona szpilka do włosów opatrzona trochę zapewne wartym niewielkim opalem.
- Co jest Abelardzie? – zaśmiał się Bretończyk – Nie przymierzysz?


***


Altdorf. Altdorf jest stolicą Imperium i zarazem najbogatszym miastem tego państwa. Pałac Cesarski wznosi się nad rzeką Reik, górując nad miastem. Przez cały rok Altdorf jest placem zabaw dla szlachty. Wielu młodych szlachciców przybywa do miasta z dziedzin swoich rodziców, by pić i wydawać swe bogactwo na ulicach grodu. Część z nich czeka przyszłość w wojsku, część będzie robić karierę na dworze cesarza, a niektórzy być może wstąpią w służbę Sigmarowi. Większość jednak czeka marnotrawny powrót w rodzinne strony. Do tego czasu wielu jest zapisanych na Uniwersytecie. Nieliczni mimo to uczęszczają na wykłady – ku zadowoleniu profesorów, należy dodać, którzy mogą się skoncentrować na swych pilniejszych uczniach, lub też w przypadku wybranych szczęśliwców, poświęcić się całkowicie badaniom.

Gdy tylko dyliżans Zębatki wjechał na Plac Królewski, ku miejscu jego zatrzymania ruszył z przykarczemnych ław cały tłum naganiaczy wykrzykujących na raz kilka jeśli nie kilkanaście nazw różnych przybytków, w których z takich czy innych przyczyn podróżni powinni się zatrzymać. Nie zabrakło również żebraków, czy wszelkiego rodzaju „przewodników” po mieście. Tłok i miejski smród natychmiast wchłonęły zatrzymany dyliżans.

Gomrund z Imrakiem wyszli z dyliżansu jako pierwsi. I być może było w tym trochę szczęścia, bo jeden z nachalniejszych żebraków posłużył jako przykład by na wiele sobie z nowo przybyłymi nie pozwalać. Solidny kopniak jednego ze zirytowanych obłapianiem krasnoludów posłał biedaka na obficie pokryty końskim łajnem bruk. Następni mimo iż nadal bardzo proszalni, starali się utrzymywać stosowny i dający możliwość ucieczki dystans. Gomrund wszedł na chwilę na podwyższenie kozła i rozejrzał się po okolicy. Plac Królewski był miejscem, którego nazwa sporo mu mówiła. To tu miał dotrzeć w swoim czasie i stąd miał skierować się na prawo do dzielnicy kupieckiej gdzie swoją siedzibę miała górnicza hanza krasnoludzka. Pozostawało pytanie, czy w ogóle był jeszcze sens tam zaglądać...

Za krasnoludami dyliżans opuścił Ernst. Żak nie wdając się w żadne pożegnania błyskawicznie wtopił się w tłum. W jego ślady poszedł też Philip z radością witając propozycję jednego z naganiaczy i kierując się do najbliższego szynku. Potem wyszła cała reszta, a Gunnar gdy już wszystkie bagaże zostały wypakowane skinął ręką Erichowi i popędził konie w stronę doków, gdzie znajdowała się siedziba Zębatki.

Nim ktokolwiek jednak zdołał coś postanowić, przez jazgotliwy szmer miast przedarł się mocny bas jakiegoś mężczyzny.
- Konrad!!!
Chłopak odwrócił się nerwowo wypatrując kto go mógł rozpoznać. Po chwili odetchnął. Nareszcie jakaś przyjazna twarz wśród tych miejskich cwaniaczków. Nigdy nie pomyliłby tej długaśnej brody, ani potężnego brzucha. To Joseph Quartjin, stary przewoźnik, z którym chłopak gdy tylko mógł brał rejsy byleby nie musieć pracować u ojca, lub z bratem. Siłą więc rzeczy stał się niemal członkiem rodziny Quartijna i dość dobrze znał jego zalety i przywary, z których najgorszą zdawał się być pociąg do flaszki. Pamiętał, że niemal na każdym przystanku Joseph potrafił wlewać w siebie zatrważające ilości piwa i mimo to nadal sprawnie operować swoją barką.
- Niech mnie kule! Co za niespodzianka!
Wielki mężczyzna podszedł do chłopaka i po staremu uściskał go czy ten tego chciał, czy nie.
- No kto by pomyślał! To się dopiero Wolmar i Gilda ucieszą! Skąd się tu wziąłeś chłopie? A tfu! Co będziemy jak te tyki stać na placu i ozory strzępić. Bierz znajomków i chodź siądniemy gdzieś i napijemy się. Ooo... może być tu w Kocie w Gaciach. Ujdzie... No chodźcie, chodźcie! No to opowiadaj... Skąd...
Postawny mężczyzna, który rzeczywiście zdawał się być dobrym znajomym Konrada wydawał się w doskonałym humorze choć nie do końca było wiadomo, czy bardziej go raduje widok chłopaka, czy perspektywa odłożenia tego co miał zrobić na później i napicia się piwa. Tak czy inaczej nie sposób było nie zgodzić się z nim. Dłużej stać na placu nie było sensu.

Erich z początku słuchał i przyglądał się temu nieoczekiwanemu spotkaniu, ale po chwili uchwycił wzorkiem kogoś w tłumie kto chyba bardzo chciał, żeby go zauważono. Przy miejskiej studni niemal dokładnie pośrodku placu stało dwóch mężczyzn, którzy wyraźnie patrzyli wprost na niego. Co więcej, gdy woźnica zwrócił na nich uwagę, niższy z mężczyzn zaczął drapać się po uchu. Niby nic takiego, ale drapanie to stawało się coraz bardziej ostentacyjne i nerwowe, a drapiący się cały czas gapił się na Ericha.
Po chwili jednak obaj mężczyźni jakby uspokoili się i skierowali do jednej z kamiennic otaczających plac. Erich wspiąwszy się na palce zdołał dostrzec innego mężczyznę w stronę którego kierowali się tamci dwaj. Było jednak zbyt daleko by rozpoznać rysy twarzy. Po chwili cała trójka zniknęła w budynku.

- No ależ te mieszczuchy natrętne... - głos Josepha Quartijna można chyba było rozpoznać nawet na największym targu w godzinach rozładunku.

Było wczesne popołudnie. Słońce przebijało się przez leniwie sunące po niebie chmury ładnej pogody.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 21-10-2011 o 16:35.
Marrrt jest offline