Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2011, 08:56   #17
Maura
 
Maura's Avatar
 
Reputacja: 1 Maura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodze
Polowanie!
Kaylyn poczuła w żyłach słodki prąd krwi, wibrujący podekscytowaniem i radością. Mimo nieustannie dręczących ją przeczuć nie mogła zaprzeć się swojej natury, upodobań i nawyków - a dla dziedziczki Meadow Castle nie było wspanialszej rozrywki, niż dziki pęd na swojej kasztance przez pełne poziomek i paproci jary i parowy Crokwood. Uwielbiała mroźne, jesienne poranki, gdy na dziedzińcu zamku Hugon i jego ludzie oporządzali konie, obłoczki pary unosiły się z ust ludzi i zwierząt, a jej szczupłe dłonie marzły pod wełenką pokrytych lisią skórką rękawiczek. Wkładała specjalną suknię do konnej jazdy, z rozcięciami na bokach i mocna podszewką, pod którą nosiła ciepłe, płócienne gatki i długie nogawiczki, dopinane sprzączkami do bielizny. Do tego wysokie, skórzane buty, wełniany surcot z peleryną z dopinanym kapturkiem - miał on długi, spiczasty gremlinek, zwany cornette, majtający się wesoło aż do pośladków. Kiedyś ciotka wyjaśniła jej z niechęcią, że skoro już chce szaleć po lasach jak wagabundka, to niech przynajmniej czyni to w zgodzie ze swoim stanem- długość gremlinka była bowiem zależna od społecznej pozycji i dziedziczka Meadow Castle powinna nosić kaptur, tak długi, jak to tylko możliwe. Kay kazała więc uszyć krawcowi z Tilshead odpinany dla wygody od jarzębinowej w kolorze peleryny kapturek z ogonem, który zadowoliłby najwybredniejszego- jego koniec sięgał bioder i kołysał się wesoło, gdy Kay galopowała lasami jak szkarłatny, jesienny duszek...


Cudowne były lasy wokół Meadow Castle. Zamek, stojący na wysoczyźnie, otoczony był opadającymi połaciami łąk i pól, z dwiema wioskami, wpiętymi jak klejnoty w tą zieleń. Dalej, za srebrną wstążką strumienia zaczynały się dwa leśne ramiona, otulające miłośnie dziedzictwo Kay. Młody las Crokwood, przypominał Kay kobietę- był rozćwierkany ptasimi głosami, pełen liściastych zagajników, kolorowego poszycia. Stroił się koralami jarzębin i kalin, kusił omszałymi duktami i paprociowym gąszczem- latem było tu gęsto od poziomek i malin, jesienią od jeżyn, mieszkały tu lisy i zające, spotkać można było smukłe sarny, jak damy dworu, z gracją tańczące na liściastych ścieżkach.

Lasy Blakemore Wood były starodrzewem, potężnym i dostojnym- była w nich męska siła i potęga, dostojność i charyzma - w tych lasach Kay przepełniało ciche szczęście, były jak opiekuńcze, ojcowskie ramiona.
Wybierając się na zamek suzerena, Kay zostawiła z niechęcią w domu swoją suknię do polowań, pelerynę z kapturem i domowy surcot o wytartym wilczym futerku na rękawach i brzegach. Dlatego musiała zadowolić się granatową suknią z aksamitnego sukna i szerokim, bogatym płaszczem, szytym z trzy czwarte koła, z wygodnym kapturem. Ponieważ było lato, stroje były cienkie, płaszcz bez futrzanego obicia, Kay zrezygnowała też z ciepłej bielizny, nosząc tylko lekkie giezło. Głowy nie nakrywała - ale wyjątkowo, ponieważ czekał ich galop i wyścigi po lesie, by jakoś utrzymać fryzurę w ryzach, nie dość, że splotła ciemne włosy w sięgające bioder warkocze, to jeszcze przepasała czoło szkarłatną, aksamitną wstążką. Jej granatowa suknia miała też wesołą, rdzaworudą podszewkę, czerwień migotała dziewczęco, gdy Kay dosiadła swojej kasztanki, odwijając połę sukni i niefrasobliwie ukazując stopę wyżej kostki, na co ciotka pewnie dostałaby apopleksji. Akurat jednak była w kaplicy, modląc się o powodzenie łowów i powrót krnąbrnej siostrzenicy w jednym kawałku...Kay z zaciekawieniem zerknęła na towarzyszy wyprawy- zwłaszcza jej naturalną ciekawość przyciągnęła druga kobieta w gronie wybierających się na polowanie.
- Witam - uśmiechnęła się do niej, poprawiając pasek kołczanu, w którym zagrzechotały wesoło strzały- Jestem Kay Orville, pani...Polujemy razem?
Kobieta ściągnęła lekko wodze, przytrzymując konia. Przejechała wzrokiem po sylwetce dziewczyny.
- Marina - opowiedziała - pamiętam cię, Kay. Ile to już lat.. chyba z pięć. Byłaś uroczym dzieckiem i sporo wyrosłaś od czasu, jak cię widywałam na zamku diuka..
- Byłam chudym i brzydkim kaczątkiem, pani..- Kay zaśmiała się, ściągając wodze. Klaczka zadrobiła kopytami.- Ale twoja uroda rozkwitła jeszcze bardziej, podczas gdy ja jestem po prostu mniej chuda..to wszystko. Bierzesz udział w polowaniu?
- Zaokrągliłaś się tam, gdzie pannie przystoi i nauczyłaś się też używać dworskiego języka, jak widzę. – Marina uśmiechnęła się do dziewczyny – Kiedyś bąkałaś głównie „Tak, psze pani” i „Nie, psze pani”. To chyba jasne, że biorę udział w polowaniu, prawda? – wskazała na swoją lnianą, uszlachetnioną jedwabiem suknię, przeznaczoną do jazdy konnej.
- Ale...masz na myśli napewno polowanie na jelenie i dziki, pani? - Kay z przyjemnością patrzyła na urodę kobiety.Dochodziły ją różne smakowite plotki na temat lady Mariny, ciotka zaś nie przepuszczała żadnej okazji, by napiętnować to i owo. Może dlatego dziewczyna czuła sympatię dla owej damy? Na swój sposób Marina próbowała iść pod prąd konwenansom i czasem Kay zazdrościła jej odwagi. Ale Marina na polowaniu...Musiało być w tym coś więcej. Czyżby także Marinie książę zlecił to i owo? Czyżby i ona miała tu swoją misję? Dlatego Kay obdarzyła kontrowersyjną Marinę uśmiechem, od którego ciotka Minerva spadłaby z klęcznika i usłyszawszy wołanie Hugona, pomachała dłonią.- Do zobaczenia więc, pani...na łowach....
I Kay odjechała, by przyłączyć się do orszaku.
Hugon i jego sześciu ludzi otaczało ją zżytą gromadą- znała każdego po imieniu, wiedziała, że Clooney podkochuje się w pokojówce Lissie, a Froy ma dziecko z chłopką z wioski i mimo prześmiewek towarzyszy, łoży na syna i odwiedza swoją wieśniaczkę regularnie. Najbardziej lubiła Brantome’a, kędzierzawego młodziutkiego chłopaka, spokojnego i nieśmiałego. Miał miłe maniery i był giermkiem Hugona. Był też znakomitym łucznikiem i razem z samym Hugonem Warwickiem nauczył Kay całkiem zręcznego posługiwania się jesionowym łukiem a nawet o zgrozo- walki sztyletem i krótkim mieczykiem.


Hugon Warwick był dla Kay tajemnicą. Milczący, solidny jak skała, pomocny i godny zaufania, pojawił się znikąd w najtrudniejszym momencie ich życia- gdy nasilała się psychiczna choroba ojca i podupadający majątek groził rozsypką. Był dawnym przyjacielem ojca Kay z lat młodzieńczych, choć sporo młodszy od pana na Meadow Castle- zamieszkał z nimi, nic nie wyjaśniając, objął gospodarcze rządy, nauczył Kay zarządzać wszystkim, mówiąc brutalnie prawdę w oczy. Miała wtedy 15 lat i dygotała z żałości po ojcowskim pogrzebie, mając na głowie na wpół spalony zamek, roztrzęsioną ciotkę, modlącą się godzinami, Tessę, która była kolejną “gębą” do wyżywienia- i spore długi, bo na poczet wystawnego pogrzebu zadłużyła się w opactwie. I dodatkowo zakusy dalszej rodziny Tannerów, którzy mieli chrapkę na “kuratelę” nastoletniej panienki i zarząd majątkiem...
- Musisz być chytra jak wąż i niewinna jak gołębica, Kay - powiedział poważnie, biorąc jej twarz w swoje dłonie. Czy tylko litość była w jego głosie? Kay nie wiedziała.- Otaczają cię wilki, gotowe pożreć. Jeśli się nie weźmiesz w garść, skończysz bez majątku, na łaskawym chlebie, albo wydana za mąż za jakiegoś starego barona, a twój ukochany Meadow Castle zostanie w cudzych rękach. Dasz radę. Tylko zaufaj mi Kay...
- Dlaczego...dlaczego mi pomagasz, Hugo?- szepnęła wtedy.
- Przez pamięć matki twojej.- czyżby w głosie koniuszego pojawił się ból?- Nie było mnie, gdy poślubiła twego ojca..kto wie..może gdybym..kto wie..Przypominasz mi ją tak bardzo...ale mniejsza z tym, Kay. Będę tutaj, przy tobie, bo nie ma już innego miejsca, gdzie mógłbym być. I pomogę ci uratować Meadow Castle...

Widziała go potem wiele razy, siedzącego w kucki przed rodzinnym grobem Orvillów-domyśliła się w głębi serca, że była tam tajemnica i uszanowała ją, nie dopytując. A teraz Hugon był z nią, a dodatkowo w pędzącej wesołej gromadzie, przemierzającej lasy w pościgu za jeleniem był Steven- i Kay czuła,że może być tak bezpieczna, jak to tylko możliwe. Byli przy niej... z nią....

Początek polowania był pogodny i radosny. Pogoda była cudowna, okolice piękne, podzielili się na grupy i ona wraz ze Stevenem znalazła się w tej samej drużynie. Otrąbiono jelenia i Hugon wraz ze swoimi ludźmi rzucili się za nim, znikając w głębi lasu- Kay, pokrzykując zupełnie nieprzystojnie, podjechała do Stevena, unosząc się w strzemionach. Czerwona wstążka na jej czole przesunęła się nieco.
- Zobaczysz, że będzie mój! Ścigamy się?
Na plecach miała łuk i kołczan, z powodu gorąca zdjęła płaszcz i zwinęła go w tobołek u siodła. Ze śmiechem spięła konia, rzucając się w pogoń za jeleniem...
- Ha, zobaczymy - spiął konia doskonale jednak wiedząc, że jego zdolności władania włócznią oraz łukiem są bardziej, niż mierne. Toteż raczej skupił się na rozesmianej Kay, która prowadziła rumaka przez las z wrodzoną zręcznością człowieka pogranicza, który znaczna część życia spędzał na koniu.
Udało jej się dotrzeć na czas, by uczestniczyć w osaczaniu zwierzyny a nawet wystrzelić strzałę, która uwięzła w boku zwierzęcia, tak więc brała udział w triumfie łowów. A Potem, z czystej radości jazdy po lesie, zmusiła kasztankę do galopu, wypadając na zasypaną igliwiem drogę....



...Leśny dukt skręcił w wysoki, mieszany bór, opromieniany złotem zachodzącego powoli słońca. Kay słyszała oddalające się odgłosy kolejnych pogoni, ruszyła galopem, przesadzając rów pełen wonnej mięty i mietlicy. Pęd upajał ją, policzki zaróżowiła od emocji, z rozwianymi warkoczami sadziła lasem jak leśna boginka, tworząc ze swoją klaczką idealną harmonię myśli. Wyczuła zapach wilgoci w powietrzu - czyżby w jeździe zbliżyła się do strumienia? Stephena zgubiła chyba dawno, nie słyszała nawet tętentu jego konia. Ostatnie zarośla...i wyjechała na brzeg przecudownego, leśnego jeziora, skąpanego w bryzgach bursztynowego blasku, otulonego koronką ciemnych jodeł i złotem buków. Na dalekim brzegu wpadającego do jeziora strumienia ujrzała jelenia- napił się wody i zniknął w zgrabnych susach, biegnąc dalej. Nawet nie sięgnęła po strzałę...zauroczona zsunęła się z siodła, idąc w kierunku wody....

Nie myślała logicznie,że znajduje się na cudzym terenie, w lesie, pełnym ludzi. Działała instynktownie - było jej gorąco, a woda kusiła...zresztą, czyż nie kąpała się setki razy w jeziorkach Crokwood? Zrzuciła szybko łuk, kołczan, ściągnęła wierzchnią suknię i opaskę z głowy, zzuła pospiesznie buty, po czym w samym bielutkim gieźle ruszyła ku cudownej, mieniącej się wodzie. Aż westchnęła ze szczęścia, zanurzając się w fale, łaskoczące ciało drobniutką, wodną piosenką. Przepłynęła kawałek ku środkowi jeziora i wróciła, by wyjść na brzeg, z giezłem oblepiającym ja jak druga skóra, wyżymając ciemne warkocze. Niestety, mokrego giezła nie włoży pod suknię- w zuchwałej myśli ściągnęła więc je szybko przez głowę i narzuciła suknię na nagie ciało, szczęśliwa i w miłym chłodzie. Wycisnęła koszulę, wytarła nią włosy, z maleńkiej sakwy u paska wyciągnęła podręczny grzebyk, z trudem rozczesała wilgotne włosy i zaplotła je ponownie. Wiatr ją wysuszy. Giezło wcisnęła do sakwy u siodła, ciasno zwinięte- wysuszy je potem, bez obecności rycerzy. Szczęśliwa i zadowolona, że udało się jej tak odświeżyć, wdrapała się na siodło i ruszyła w las, odszukać drużynę i zobaczyć, czy upolowali już coś znowu, czy nie...

A jej szczęście trwało dokładnie tyle czasu, ile potrzebował los, by znowu zagrać z nią mroczną kartą. Oto bowiem, wyjeżdżając z lasu, dostrzegła nad swoją głową czarny cień - klaczka, jakby wyczuwając lęk pani, chrapnęła trwożliwie, a Kaylyn zbladła i krzyknęła, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w kruka....Jej okrzyk nie uszedł uwagi sir Erica, który nadjechał akurat ku jej prawej stronie.

- Pani, wszystko w porządku? - zapytał rycerz, zbliżając się ku dziewczynie - Czy coś się stało? - zapytał niepewnie, marszcząc czoło. Okrzyk lady Kaylyn z pewnością nie oznaczał zachwytu nad pięknem przyrody. Spostrzegł też bladość, jaka pokryła jej twarz.
- Może powinnaś odpocząć, pani? Jesteś bardzo blada...

Spojrzenie Kay nieco błędnie spoczęło na twarzy rycerza.
- Kruk...znowu...zły omen, panie....
- Kruk? - zapytał, spoglądając w niebo, jednak żadnego ptaka nie spostrzegł - Nie ma tutaj żadnego kruka, pani. To z pewnością przewidzenie.
Nie mieli czasu rozmawiać dalej- oto w oddali ujrzeli powiewające choragwie orszaku Oswalda i samotnego gońca, ku któremu puścił się w cwał Stephen the Osprey. Kay spojrzała na sir Erica wzrokiem pełnym lęku i bólu- i puściła się w pogoń za Stephenem, krzyknąwszy na swoich ludzi załamującym się nieco głosem:
- Hugo! Za mną!
 
__________________
Nie ma zmartwienia.

Ostatnio edytowane przez Maura : 25-10-2011 o 10:57.
Maura jest offline