Polowanie!
Kaylyn poczuła w żyłach słodki prąd krwi, wibrujący podekscytowaniem i radością. Mimo nieustannie dręczących ją przeczuć nie mogła zaprzeć się swojej natury, upodobań i nawyków - a dla dziedziczki Meadow Castle nie było wspanialszej rozrywki, niż dziki pęd na swojej kasztance przez pełne poziomek i paproci jary i parowy Crokwood. Uwielbiała mroźne, jesienne poranki, gdy na dziedzińcu zamku Hugon i jego ludzie oporządzali konie, obłoczki pary unosiły się z ust ludzi i zwierząt, a jej szczupłe dłonie marzły pod wełenką pokrytych lisią skórką rękawiczek. Wkładała specjalną suknię do konnej jazdy, z rozcięciami na bokach i mocna podszewką, pod którą nosiła ciepłe, płócienne gatki i długie nogawiczki, dopinane sprzączkami do bielizny. Do tego wysokie, skórzane buty, wełniany surcot z peleryną z dopinanym kapturkiem - miał on długi, spiczasty gremlinek, zwany cornette, majtający się wesoło aż do pośladków. Kiedyś ciotka wyjaśniła jej z niechęcią, że skoro już chce szaleć po lasach jak wagabundka, to niech przynajmniej czyni to w zgodzie ze swoim stanem- długość gremlinka była bowiem zależna od społecznej pozycji i dziedziczka Meadow Castle powinna nosić kaptur, tak długi, jak to tylko możliwe. Kay kazała więc uszyć krawcowi z Tilshead odpinany dla wygody od jarzębinowej w kolorze peleryny kapturek z ogonem, który zadowoliłby najwybredniejszego- jego koniec sięgał bioder i kołysał się wesoło, gdy Kay galopowała lasami jak szkarłatny, jesienny duszek...
Cudowne były lasy wokół Meadow Castle. Zamek, stojący na wysoczyźnie, otoczony był opadającymi połaciami łąk i pól, z dwiema wioskami, wpiętymi jak klejnoty w tą zieleń. Dalej, za srebrną wstążką strumienia zaczynały się dwa leśne ramiona, otulające miłośnie dziedzictwo Kay. Młody las Crokwood, przypominał Kay kobietę- był rozćwierkany ptasimi głosami, pełen liściastych zagajników, kolorowego poszycia. Stroił się koralami jarzębin i kalin, kusił omszałymi duktami i paprociowym gąszczem- latem było tu gęsto od poziomek i malin, jesienią od jeżyn, mieszkały tu lisy i zające, spotkać można było smukłe sarny, jak damy dworu, z gracją tańczące na liściastych ścieżkach.
Lasy Blakemore Wood były starodrzewem, potężnym i dostojnym- była w nich męska siła i potęga, dostojność i charyzma - w tych lasach Kay przepełniało ciche szczęście, były jak opiekuńcze, ojcowskie ramiona.
Wybierając się na zamek suzerena, Kay zostawiła z niechęcią w domu swoją suknię do polowań, pelerynę z kapturem i domowy surcot o wytartym wilczym futerku na rękawach i brzegach. Dlatego musiała zadowolić się granatową suknią z aksamitnego sukna i szerokim, bogatym płaszczem, szytym z trzy czwarte koła, z wygodnym kapturem. Ponieważ było lato, stroje były cienkie, płaszcz bez futrzanego obicia, Kay zrezygnowała też z ciepłej bielizny, nosząc tylko lekkie giezło. Głowy nie nakrywała - ale wyjątkowo, ponieważ czekał ich galop i wyścigi po lesie, by jakoś utrzymać fryzurę w ryzach, nie dość, że splotła ciemne włosy w sięgające bioder warkocze, to jeszcze przepasała czoło szkarłatną, aksamitną wstążką. Jej granatowa suknia miała też wesołą, rdzaworudą podszewkę, czerwień migotała dziewczęco, gdy Kay dosiadła swojej kasztanki, odwijając połę sukni i niefrasobliwie ukazując stopę wyżej kostki, na co ciotka pewnie dostałaby apopleksji. Akurat jednak była w kaplicy, modląc się o powodzenie łowów i powrót krnąbrnej siostrzenicy w jednym kawałku...Kay z zaciekawieniem zerknęła na towarzyszy wyprawy- zwłaszcza jej naturalną ciekawość przyciągnęła druga kobieta w gronie wybierających się na polowanie.
- Witam - uśmiechnęła się do niej, poprawiając pasek kołczanu, w którym zagrzechotały wesoło strzały- Jestem Kay Orville, pani...Polujemy razem?
Kobieta ściągnęła lekko wodze, przytrzymując konia. Przejechała wzrokiem po sylwetce dziewczyny.
- Marina - opowiedziała - pamiętam cię, Kay. Ile to już lat.. chyba z pięć. Byłaś uroczym dzieckiem i sporo wyrosłaś od czasu, jak cię widywałam na zamku diuka..
- Byłam chudym i brzydkim kaczątkiem, pani..- Kay zaśmiała się, ściągając wodze. Klaczka zadrobiła kopytami.- Ale twoja uroda rozkwitła jeszcze bardziej, podczas gdy ja jestem po prostu mniej chuda..to wszystko. Bierzesz udział w polowaniu?
- Zaokrągliłaś się tam, gdzie pannie przystoi i nauczyłaś się też używać dworskiego języka, jak widzę. – Marina uśmiechnęła się do dziewczyny – Kiedyś bąkałaś głównie „Tak, psze pani” i „Nie, psze pani”. To chyba jasne, że biorę udział w polowaniu, prawda? – wskazała na swoją lnianą, uszlachetnioną jedwabiem suknię, przeznaczoną do jazdy konnej.
- Ale...masz na myśli napewno polowanie na jelenie i dziki, pani? - Kay z przyjemnością patrzyła na urodę kobiety.Dochodziły ją różne smakowite plotki na temat lady Mariny, ciotka zaś nie przepuszczała żadnej okazji, by napiętnować to i owo. Może dlatego dziewczyna czuła sympatię dla owej damy? Na swój sposób Marina próbowała iść pod prąd konwenansom i czasem Kay zazdrościła jej odwagi. Ale Marina na polowaniu...Musiało być w tym coś więcej. Czyżby także Marinie książę zlecił to i owo? Czyżby i ona miała tu swoją misję? Dlatego Kay obdarzyła kontrowersyjną Marinę uśmiechem, od którego ciotka Minerva spadłaby z klęcznika i usłyszawszy wołanie Hugona, pomachała dłonią.- Do zobaczenia więc, pani...na łowach....
I Kay odjechała, by przyłączyć się do orszaku.
Hugon i jego sześciu ludzi otaczało ją zżytą gromadą- znała każdego po imieniu, wiedziała, że Clooney podkochuje się w pokojówce Lissie, a Froy ma dziecko z chłopką z wioski i mimo prześmiewek towarzyszy, łoży na syna i odwiedza swoją wieśniaczkę regularnie. Najbardziej lubiła Brantome’a, kędzierzawego młodziutkiego chłopaka, spokojnego i nieśmiałego. Miał miłe maniery i był giermkiem Hugona. Był też znakomitym łucznikiem i razem z samym Hugonem Warwickiem nauczył Kay całkiem zręcznego posługiwania się jesionowym łukiem a nawet o zgrozo- walki sztyletem i krótkim mieczykiem.
Hugon Warwick był dla Kay tajemnicą. Milczący, solidny jak skała, pomocny i godny zaufania, pojawił się znikąd w najtrudniejszym momencie ich życia- gdy nasilała się psychiczna choroba ojca i podupadający majątek groził rozsypką. Był dawnym przyjacielem ojca Kay z lat młodzieńczych, choć sporo młodszy od pana na Meadow Castle- zamieszkał z nimi, nic nie wyjaśniając, objął gospodarcze rządy, nauczył Kay zarządzać wszystkim, mówiąc brutalnie prawdę w oczy. Miała wtedy 15 lat i dygotała z żałości po ojcowskim pogrzebie, mając na głowie na wpół spalony zamek, roztrzęsioną ciotkę, modlącą się godzinami, Tessę, która była kolejną “gębą” do wyżywienia- i spore długi, bo na poczet wystawnego pogrzebu zadłużyła się w opactwie. I dodatkowo zakusy dalszej rodziny Tannerów, którzy mieli chrapkę na “kuratelę” nastoletniej panienki i zarząd majątkiem...
- Musisz być chytra jak wąż i niewinna jak gołębica, Kay - powiedział poważnie, biorąc jej twarz w swoje dłonie. Czy tylko litość była w jego głosie? Kay nie wiedziała.- Otaczają cię wilki, gotowe pożreć. Jeśli się nie weźmiesz w garść, skończysz bez majątku, na łaskawym chlebie, albo wydana za mąż za jakiegoś starego barona, a twój ukochany Meadow Castle zostanie w cudzych rękach. Dasz radę. Tylko zaufaj mi Kay...
- Dlaczego...dlaczego mi pomagasz, Hugo?- szepnęła wtedy.
- Przez pamięć matki twojej.- czyżby w głosie koniuszego pojawił się ból?- Nie było mnie, gdy poślubiła twego ojca..kto wie..może gdybym..kto wie..Przypominasz mi ją tak bardzo...ale mniejsza z tym, Kay. Będę tutaj, przy tobie, bo nie ma już innego miejsca, gdzie mógłbym być. I pomogę ci uratować Meadow Castle...
Widziała go potem wiele razy, siedzącego w kucki przed rodzinnym grobem Orvillów-domyśliła się w głębi serca, że była tam tajemnica i uszanowała ją, nie dopytując. A teraz Hugon był z nią, a dodatkowo w pędzącej wesołej gromadzie, przemierzającej lasy w pościgu za jeleniem był Steven- i Kay czuła,że może być tak bezpieczna, jak to tylko możliwe. Byli przy niej... z nią....
Początek polowania był pogodny i radosny. Pogoda była cudowna, okolice piękne, podzielili się na grupy i ona wraz ze Stevenem znalazła się w tej samej drużynie. Otrąbiono jelenia i Hugon wraz ze swoimi ludźmi rzucili się za nim, znikając w głębi lasu- Kay, pokrzykując zupełnie nieprzystojnie, podjechała do Stevena, unosząc się w strzemionach. Czerwona wstążka na jej czole przesunęła się nieco.
- Zobaczysz, że będzie mój! Ścigamy się?
Na plecach miała łuk i kołczan, z powodu gorąca zdjęła płaszcz i zwinęła go w tobołek u siodła. Ze śmiechem spięła konia, rzucając się w pogoń za jeleniem...
- Ha, zobaczymy - spiął konia doskonale jednak wiedząc, że jego zdolności władania włócznią oraz łukiem są bardziej, niż mierne. Toteż raczej skupił się na rozesmianej Kay, która prowadziła rumaka przez las z wrodzoną zręcznością człowieka pogranicza, który znaczna część życia spędzał na koniu.
Udało jej się dotrzeć na czas, by uczestniczyć w osaczaniu zwierzyny a nawet wystrzelić strzałę, która uwięzła w boku zwierzęcia, tak więc brała udział w triumfie łowów. A Potem, z czystej radości jazdy po lesie, zmusiła kasztankę do galopu, wypadając na zasypaną igliwiem drogę....
...Leśny dukt skręcił w wysoki, mieszany bór, opromieniany złotem zachodzącego powoli słońca. Kay słyszała oddalające się odgłosy kolejnych pogoni, ruszyła galopem, przesadzając rów pełen wonnej mięty i mietlicy. Pęd upajał ją, policzki zaróżowiła od emocji, z rozwianymi warkoczami sadziła lasem jak leśna boginka, tworząc ze swoją klaczką idealną harmonię myśli. Wyczuła zapach wilgoci w powietrzu - czyżby w jeździe zbliżyła się do strumienia? Stephena zgubiła chyba dawno, nie słyszała nawet tętentu jego konia. Ostatnie zarośla...i wyjechała na brzeg przecudownego, leśnego jeziora, skąpanego w bryzgach bursztynowego blasku, otulonego koronką ciemnych jodeł i złotem buków. Na dalekim brzegu wpadającego do jeziora strumienia ujrzała jelenia- napił się wody i zniknął w zgrabnych susach, biegnąc dalej. Nawet nie sięgnęła po strzałę...zauroczona zsunęła się z siodła, idąc w kierunku wody....
Nie myślała logicznie,że znajduje się na cudzym terenie, w lesie, pełnym ludzi. Działała instynktownie - było jej gorąco, a woda kusiła...zresztą, czyż nie kąpała się setki razy w jeziorkach Crokwood? Zrzuciła szybko łuk, kołczan, ściągnęła wierzchnią suknię i opaskę z głowy, zzuła pospiesznie buty, po czym w samym bielutkim gieźle ruszyła ku cudownej, mieniącej się wodzie. Aż westchnęła ze szczęścia, zanurzając się w fale, łaskoczące ciało drobniutką, wodną piosenką. Przepłynęła kawałek ku środkowi jeziora i wróciła, by wyjść na brzeg, z giezłem oblepiającym ja jak druga skóra, wyżymając ciemne warkocze. Niestety, mokrego giezła nie włoży pod suknię- w zuchwałej myśli ściągnęła więc je szybko przez głowę i narzuciła suknię na nagie ciało, szczęśliwa i w miłym chłodzie. Wycisnęła koszulę, wytarła nią włosy, z maleńkiej sakwy u paska wyciągnęła podręczny grzebyk, z trudem rozczesała wilgotne włosy i zaplotła je ponownie. Wiatr ją wysuszy. Giezło wcisnęła do sakwy u siodła, ciasno zwinięte- wysuszy je potem, bez obecności rycerzy. Szczęśliwa i zadowolona, że udało się jej tak odświeżyć, wdrapała się na siodło i ruszyła w las, odszukać drużynę i zobaczyć, czy upolowali już coś znowu, czy nie...
A jej szczęście trwało dokładnie tyle czasu, ile potrzebował los, by znowu zagrać z nią mroczną kartą. Oto bowiem, wyjeżdżając z lasu, dostrzegła nad swoją głową czarny cień - klaczka, jakby wyczuwając lęk pani, chrapnęła trwożliwie, a Kaylyn zbladła i krzyknęła, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w kruka....Jej okrzyk nie uszedł uwagi sir Erica, który nadjechał akurat ku jej prawej stronie.
- Pani, wszystko w porządku? - zapytał rycerz, zbliżając się ku dziewczynie - Czy coś się stało? - zapytał niepewnie, marszcząc czoło. Okrzyk lady Kaylyn z pewnością nie oznaczał zachwytu nad pięknem przyrody. Spostrzegł też bladość, jaka pokryła jej twarz.
- Może powinnaś odpocząć, pani? Jesteś bardzo blada...
Spojrzenie Kay nieco błędnie spoczęło na twarzy rycerza.
- Kruk...znowu...zły omen, panie....
- Kruk? - zapytał, spoglądając w niebo, jednak żadnego ptaka nie spostrzegł - Nie ma tutaj żadnego kruka, pani. To z pewnością przewidzenie.
Nie mieli czasu rozmawiać dalej- oto w oddali ujrzeli powiewające choragwie orszaku Oswalda i samotnego gońca, ku któremu puścił się w cwał Stephen the Osprey. Kay spojrzała na sir Erica wzrokiem pełnym lęku i bólu- i puściła się w pogoń za Stephenem, krzyknąwszy na swoich ludzi załamującym się nieco głosem:
- Hugo! Za mną!