Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-10-2011, 18:38   #34
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Burza szalała, woda lała się strumieniami.
Szaty przemokły, broń ślizgała się w dłoniach, siły ubywało. A nieumarłych przybywało.


Do świeżych zwłok dołączyły starsze, o wiele bardziej przegniłe. I równie krwiożercze.
Dalsza walka na otwartym polu straciła sens. Dowódcom jednak udało się opanować panikę i zebrać oddziały w pobliżu wejścia baraków.
Wielu z żołnierzy było rannych, niektórzy ciężko. A Ragash, leżał w błocie z rozerwanym gardłem... martwy.
Na jego twarzy widać było, wyraz zaskoczenia. Tak odmienny od uśmieszku, jaki zwykle było widać na jego obliczu.
Oddział zabarykadował się w barakach, tak niziołka zabarykadowała się w lazarecie.
Nieumarli nie zaprzestawali ataków, ale na szczęście budynek okazał się doskonale przygotowany do oblężeń. A w połączeniu z długi włóczniami piechoty, był nie do zbycia. Szybkie pchnięcia włóczni roztrzaskiwały głowy i przebijały wnętrzności. Także kusznicy mogli teraz użyć swej podstawowej broni z kusz ze śmiertelną skutecznością.
Zakratowane okna baraków nie pozwalały zaś stworom dostać się do środka.
Wszyscy więc rzucili się do obrony tej małej twierdzy, przed zdobyciem. Wszyscy?

Nie. Nie wszyscy.
Kogoś brakowało. Ktoś samotnie utknął w budynku administracyjnym. Garison, dowódca łuczników. I nieumarli to wyczuli, część zombie wdarła się do budynku administracji by dopaść ofiarę. Ale też dowódca kuszników nie był łatwym kąskiem. Jego strzały wbijały się w kolejne nacierające na niego stwory, gdy wycofywał się w górę, na dach.
Sytuacja Garisona była coraz poważniejsza z każdą chwilą, a jego walka dramatyczniejsza. Przez niektóre okna dało się ją zobaczyć, a obelgi rzucane wrogom i bojowe krzyki Garisona były słyszalne, pomiędzy gromami.
Łucznik wydostał się bowiem na dach, posyłając nacierającym na niego zombie śmiercionośne pociski, których miał coraz mniej. Nieumarli niezbyt dobrze radzili sobie na śliskim od deszczu dachu, część ginęła od strzał, część upadała. Ale reszta uparcie dążyła do celu. A strzał w kołczanie było, coraz mniej...
Chwila nieuwagi, lekkie drgnięcie ciała. I Garison stracił równowagę na śliskim dachu.

Upadek.
Mężczyzna zsunął się z dachu i upadł na ziemię. Krzyk bólu świadczył o ciężkich złamaniach. Ale także o tym, że żyje.
Lionel spojrzał na swego dowódcę, a ten skinął. Młody „Purpurowy Smok” krzyknął głośno. –Idę ratować Garisona! Kto ze mną?
-Ja idę !- wrzasnął Lurlgen. – I ja! I ja!- dopowiedzieli dwa inni. Potężnie zbudowany, ale lekko baryłkowaty Baldrick. I Morn o ponurym obliczu, na którym obecnie gościł złowrogi uśmiech.
Zaś Erazm uśmiechnął się tylko ironicznie.- Uważajcie tam... wśród tych martwiaków kryje się mag.

Nie lepiej się miały sprawy w katedrze. Choć dziewczyny przyszły się tu rozejrzeć, nagle stały się więźniarkami tego miejsca. Przewrócony posąg zatrzymał atak nieumarłych, na jakiś czas przynajmniej.
Kroki dziewcząt rozbrzmiewały echem w opuszczonej świątyni, mieszały się z szmerem nawałnicy, z dźwiękiem kropel deszczu rozbijających się o dach, z hukiem gromów... Kroki dziewcząt rozbrzmiewały złowieszczo. Przypominały im, że są same w tym miejscu. Samiusieńkie.

Na razie Lila nie wypatrzyła niczego ciekawego, świątynia wydawała się opuszczona i ponura, tym bardziej że rzeźby świątyni miały oblicza wykrzywione w grymasie bólu i przerażenia. A może tylko się tak półelfce zdawało? Miała wszak za sobą ciężki dzień i czuła oddech zagrożenia na karku. A w takich chwilach, wzrok lubi płatać figle.
Niemniej obie zauważały zapalone świece. Zapalone niewątpliwie przez kogoś. I właśnie jeden z bocznych ołtarzy zwrócił uwagę dziewcząt.
Z uwagi na zapalone świece.


Ale też dlatego, że przy ołtarzu ktoś się kręcił. Jakiś osobnik. Żywy osobnik.
On także je zauważył.
Początkowo był zajęty czytaniem jakiejś księgi, ale na widok żywych kobiet..


uśmiechnął się dobrotliwie. I rzekł ciepłym, miłym dla ucha głosem.- Na rozpacz Załamanego, cóż tu robicie. Jakiż to zły duch zagnał was, moje biedaczki do tego zapomnianego przez bogów, miasta?
Zamknął księgę i rzekł.-Jestem ojciec Matthias, kapłan Ilmatera. I zapewne ostatni żywy kapłan w tym mieście. A wy?
To wszystko było dziwne. I zombie i wizje i... kapłan. Żywy kapłan w martwym mieście. Nerwowe spojrzenie Lialdy wyłapywało w półmroku rozświetlanym jedynie blaskiem drżących świec kolejne niepokojące szczegóły. A to ślady krwi na ławach, krwawe odciski dłoni, czy też niewielkie jamki wypalone kwasem. I ten spokój. Czy można być spokojnym, w tym niespokojnym mieście.
Także i Evelyn zauważyła niezwykłe opanowanie Matthiasa, który wydawał się być co najwyżej zatroskany i smutny. Ale na pewno nie przerażony czy też zmartwiony. I trzymał się z dala o tabernakulum.

Tymczasem Viltis miał własne problemy związane z naturą swej istoty. Był bowiem eidolonem powiązanym z Evelyn. A to ciągnęło za sobą pewne konsekwencje. Dotarł bowiem do schodów prowadzących w górę i... nie mógł ruszyć się ni krok dalej. Dotarł bowiem do maksimum odległości na jaką mógł oddalić się od Evelyn. I próby ruszenia dalej powodowały jego zanikanie. Już i tak ryzykował zbyt wiele pozwalając własnej sile życiowej spaść do minimum. Ale wszak musiał się upewnić. Nagle... poczuł się nieco lepiej. Siły życiowe co prawda nie wróciły i będzie musiał uprosić Evelyn o leczenie, ale mógł ruszyć dalej... po schodach. I upewnić się co do swego znaleziska.
Kręcone schody prowadziły w górę, a Evelyn zapewne oddaliła się od drzwi. To nieco martwiło stwora. Wszak mogła teraz uciekać goniona przez nieumarłych, ale musiał wszak się upewnić. Ruszył schodami coraz wyżej. Spieszył się przy tym, przedzierając się przez kolejne pajęczyny, przebył tak około „dwóch pięter”. Chrobot odnóży. Coś się tam czaiło. Coś dużego. Coś łażącego po ścianach. Coś zaczęło szeptać. Jeden, drugi, trzeci. Mówiły jeden przez drugiego, tworząc dziwaczny chórek.- Odejdź.... Czujemy głód... Tak straszliwie głodni... odejdź... błagamy... zanim głód... chcemy cię zjeść ... o taaak.. chcemy przetrącić twój karczek, wbić kły i rozpuścić twe ciało od środka... wyssać soki... odejdź smakowity kąsku... błagamy... głód jest ...taaaak silny.... odejdź, zanim wola nasza.... osłabnie... nie chcemy już ...krzywdzić... o my już krzywdzeni... my okłamani... oszukani... zmienieni... Odejdź, zanim... zabijemy... odejdź.
W ich głosach błaganie mieszało się z chorą lubieżnością, a choć Vitlis widział w mroku nawet lepiej od Lialdy, to kilkanaście całun z pajęczyn, jakie oddzielały go od stworów, nie pozwalały eidolonowi przyjrzeć się dokładnie stworom. Widział jedynie że są duże, chodzą po ścianach i suficie na patykowatych odnóżach. Widział też jedną z ich ofiar, zmumifikowane zwłoki... dziecka.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 06-11-2011 o 14:53.
abishai jest offline