Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-10-2011, 21:06   #49
Buka
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon

1 Ches(Marzec)
cztery kwadranse od początku natarcia, po godzinie 1 w nocy





Cerre, Astegor Ravillin

Mniszka ruszyła z pojmaną kobietą i trzema zbrojnymi do Wielkiego Pałacu, gdzie szybko się niesforną czarnowłosą zajęto. Mimo jej krzyków i zapewnień o niewinności, wezwano Paladyna, by w wyjątkowo prosty sposób rozwiązał na chwilę obecną tą sprawę. Mężczyzna zaś spojrzał najpierw na Cerre, a następnie na "więźnia", po czym wydał krótki osąd.

- U tej pojmanej wyczuwam zło w sercu, u tej tu nie - Wskazał na Mniszkę.

To zaś wystarczyło, by zamknąć kogo trzeba w celi... Cerre jednak jeszcze przez kilka minut męczono pytaniami odnośnie całego zajścia, w końcu jednak dano jej spokój, a nawet podziękowano za pomoc w ciężkich miastu chwilach. Mogła więc sobie odejść, gdzie też miała ochotę, choć pojawiła się lekka sugestia, by może pomogła w obronie na murach...

- Znajdę cię! - Krzyczała zza krat "wiedźma" - Znajdę cię pindo i wydłubię ci oczy!. Słyszysz?!.


Cerre miała ją jednak w poważaniu, opuszczając już te miejsce.


~


Astegor po dosyć szybkim pokonaniu Abishaia przemierzał okolice Rynku i Wysokiego Pałacu, wypatrując kolejnych niebezpieczeństw, mogących zagrażać Silverymoon wewnątrz jego murów. Jednak poza jakimiś dwoma kobietami, prowadzonymi przez trzech zbrojnych do siedziby władców miasta, nie zauważył absolutnie nic.

Co nie znaczyło, że cały najazd zielonoskórych już się zakończył, na murach w końcu nadal walczono.

Nagle coś przeleciało nad budynkami, uderzając właśnie w Wielki Pałac. Łupnęło, zgrzytnęło, i po chwili rozległ się głośny rumor. Pocisk z wrogiej katapulty trafił dokładnie w jedną z wieżyczek, uszkadzając ją w połowie, i doprowadzając do niespodziewanego runięcia górnej jej części. Wszystko to runęło zaś w dół, wewnątrz murów siedziby Alustriel. Oby tam nie było nikogo w środku...

Nic innego, wielce interesującego "Inkwizytor" nie wypatrzył.





Wulfram Savage

Żądny krwi "Wilk" ruszył na dalsze łowy. A ponieważ w chwili obecnej - po odstawieniu swoich trzech panien w bezpieczne miejsce - znajdował się dosyć blisko wschodnich murów, tam właśnie skierował swoje kroki. Wbiegł więc na kamienne schody, po czym z coraz bardziej narastającą adrenaliną pędził w górę, słysząc wyraźnie nawoływania wojaków, brzdęk cięciw, złorzeczenie, i temu podobne dźwięki, towarzyszące bitwie.

Dziwnie jednak cichej bitwie.

Jakieś było jego rozczarowanie, gdy będąc już na murze nie ujrzał żadnych Orków. Krzątało się co prawda pełno żołnierzy, parę osób wyglądających na czaromiotów, tu i tam leżał jakiś ranny lub zabity ze strzałą w swym ciele, sporo "pomagierów" należących najpewniej do straży miejskiej i tym podobnych, miastowych osób, wrogów jednak było... właściwie to nie było. Lekko pochylony Wulfram podbiegł do blank, by spojrzeć na wrogów Silverymoon.

I owszem, wrogowie byli, jednak nie w liczbie setek, czy może i tysięcy, lecz (na oko) tuzinów. Sami chowając się za szerokimi tarczami prowadzili wyjątkowo ospały ostrzał murów, na co odpowiadali oczywiście obrońcy... i tak do siebie byle jak strzelano. Nic wielkiego, nic raczej godnego uwagi. Wschodnią bramę obrabiano taranem, na jego obsługę zrzucano kamienie, szyto z łuków, śmigały gdzieś bełty.

Wszystko jednak jakoś tak wyjątkowo anemicznie?.





Tarin Harvell

Najpierw nieudana pomoc niesiona jakiemuś nieznajomemu zbrojnemu, stawiającemu samotnie czoło Abishaiowi w trosce o kobiety i dzieci na wozie gwałtownie pozbawionym siły pociągowej, następnie zaś mała - i równie nieudana - próba, choćby osmalenia walczącemu z władcami miasta w przestworzach Czerwonemu Smokowi skóry. "Kula ognista" o przemienionej energii dosięgnęła bowiem latającą nad Silverymoon gadzinę, najnienormalniej w świecie jednak się od niej odbiła, eksplodując w przestworzach.

Czyżby Tarin nadepnął w jakiś sposób na odcisk samej Beshabie?.

Mężczyzna jednak długo się nad tym nie zastanawiał. Pewnych faktów nawet i nie zauważył, pędząc w obranym przed siebie kierunku... gnał zaś do rzeki Rauvin, przeczuwając możliwość desantu drogą wodną. Gdy zaś dotarł do "Księżycowego Mostu" ujrzał coś, co wzbudziło w nim naprawdę mieszane uczucia. I nie chodziło bynajmniej o żaden desant.






Morvin Lirish, Dagor "Suchy Rębajło", Dasser "Goniący Chmury", Raetar Delacross

Wspólne działania śmiałków uratowały życie naprawdę wielu Silverymoonczykom. Wprowadzając zamęt pośród Orków, szyjąc w nich strzałami, tnąc toporzyskiem, czy w końcu i szczując Demonami, odebrali sporą wyrwę zielonoskórym do mordowania bezbronnych. Ba, wręcz odrzucili w tył gdzieś ze dwie setki napastników, dając im niezły wycisk. Dzięki temu wiele osób było w stanie uciec mostem do drugiej części miasta, znajdując się w miarę bezpiecznym miejscu...

Smok został w końcu przepędzony wspólnymi siłami Alustriel, Ostroroga, i samego Zotha. Czerwona gadzina uciekła więc w siną dal, kończąc swój terror w Silverymoon, bynajmniej nie był to jednak koniec kłopotów dla miasta. Wszak wroga armia nadal tam była...
Zaklinacz zniknął teleportując się w tylko sobie znane miejsce, z kolei dwójka władców "Klejnotu Północy" ruszyła drogą powietrzną ku kolejnemu wyzwaniu. Orcze mordy ulokowały się w południowej części miasta, co bardziej ciekawych z północy zasypując gradem strzał. Rozpoczęło się coś, co można było nazwać walką pozycyjną, polegającą na czajeniu się za osłonami, i puszczaniu pocisków w przeciwnika wychylającego się zza własnych pozycji.

Zarówno Alustriel jak i Ostroróg zużyli naprawdę sporo magii w poprzedniej walce, do tego zaś już wcześniej pomagali gdzie tylko mogli, zatem też, gdy znaleźli się nad rzeką, oddali po kilka salw pomniejszych, dosyć zabójczych czarów, "Lśniąca Pani" podniosła most, odcinając możliwość przeprawy, po czym oboje się wycofali.

Do rzeki spływało zaś po murach coraz więcej posoki.

Orcze mordy odcięły również głowy pokonanych, zatykając je na włóczniach, i ukazując poprzez rzekę obrońcom, którzy zajęli już licznie pozycje na przeciwnym brzegu.


~


Dla Raetara pojawił się nieoczekiwany problem, w postaci właśnie Orków w południowej części Silverymoon. Tamtędy bowiem "Samotnik" miał zamiar opuścić miasto, droga jednak została zablokowana wrogimi siłami. Mógł co prawda próbować się przedrzeć, torować sobie drogę siłą swej magii, i posyłać w odmęty samej Otchłani tuziny zielonoskórych, zawsze jednak istniała możliwość, iż coś pójdzie nie tak. Wszak i oni mieli znających się na Sztuce, i choć byli to prymitywni szamani, mogło się to różnie w końcu potoczyć... nie wspominając o tak "drobnym" problemie, jak kilka setek mieczy, czy chociażby i mknących bełtów na obranej przez niego drodze.


~


- Oooooorki... - Jęknął cicho Irq, starając się dokonać rzeczy zgoła niemożliwej, pod postacią ponadczasoprzestrzennego stania się jednością z otaczającym go powietrzem - Orki mistrzu - Irq wpatrując się Morvinowi prosto w oczy kilka razy poruszył paluchem w dół, ku ziemi, gdzie pod Magiem i samym chowańcem znajdowały się całe setki zielonoskórych, jakimś cudem jeszcze ich nie zauważając.

Chociaż już jakiś pierwszy Ork, rozdziawiwszy gębę, wskazywał Morvina paluchem...


~


Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Tak też było z dobrą passą Dassera. Wrogie siły bowiem w końcu postanowiły ukrócić swawole Kotowatego, i odpłacić jemu pięknym za nadobne. Już wystrzelał wystarczająco wielu z nich, nadszedł więc czas zemsty. Wypatrzony przez jednego z bystrzejszych dowódców polowych, stał się celem zmasowanego ataku dystansowego. W sumie, w pewnym, wyjątkowo pokręconym sensie był to spory zaszczyt, być znienawidzonym w ledwie kilka minut przez około dwie setki wrogów, stając się celem dla połowy z nich.

Orcza kompania wypuściła strzały.

Dasser widząc nadciągającą chmurę ostrych pocisków rzucił się do ucieczki. Co w końcu innego jemu pozostało, stać tam i czekać na własną śmierć?. Pechowym zbiegiem okoliczności na dachu, na którym się znajdował nie było żadnej sensownej osłony, on sam zaś nie posiadał jakiejkolwiek tarczy, dającej choćby cień szansy na przeżycie takiej salwy.

Jedenaście pocisków dosięgnęło celu.

Tropiciel oberwał aż trzy razy w lewą nogę, prawa ręka została przebita na wylot(był krytyk!), lewa ręka również zraniona, aż cztery razy prawa noga, w tym raz przebita na wylot(był krytyk!), i dwa pociski w plecy. Wśród własnego jęku, i przypominając jakieś egzotyczne zwierzę, z wystającymi z ciała kolcami, runął w końcu z krawędzi dachu... powstrzymany dzięki magii pierścienia przed rozsmarowaniem się o bruk.
Było z nim jednak i tak nieciekawie. Leżał na brzuchu, dygocząc z szoku na całym ciele, i zalewając bruk własną krwią. Kilku przypadkowych żołdaków Silverymoon na ten widok rozdziawiło gęby, nie bardzo wiedząc co też teraz z przedstawicielem nietypowej rasy uczynić...


~


Siarczyste przekleństwa i pomysły Krasnoluda, nie zmotywowały jednak odpowiednio znajdujących się przy nim zbrojnych. Zresztą i tak nie było czasu... stawili więc czoła w piątkę przeciw setce, starając się uchronić jak największą liczbę cywili przed pewną śmiercią.

I mimo niespodziewanej, licznej pomocy zupełnie przypadkowych osób, znajdujących się akurat w tym miejscu, w dokonaniu owego czynu, mogło się to skończyć tylko w jeden sposób.

Ich krew również zalała bruk przed "Księżycowym Mostem". Dagor przeżył zaś jako jedyny z tego malutkiego oddziału, stającego do wyjątkowo nierównej walki. Mając na swym ciele chyba ze dwa tuziny ran jako ostatni żywy nie-Ork pokonał most, docierając na drugi brzeg. Jak to bowiem mówią: "Gdzie wrogów kupa, tam i smok dupa", brodaczowi nie pozostało więc nic innego jak wycofać się przed zielonoskórymi, lub zginąć z ich ręki.




Everlund
1 Ches(Marzec)
cztery kwadranse od początku natarcia, po 1 w nocy


Zoth'illam

Zaklinacz znalazł się dzięki magii na pustych ulicach Everlund. Zważywszy zaś tak późną porę, nie było to dosyć niezwykłe zjawisko. Zastanawiał się więc przez chwilę co uczynić dalej, gdy w końcu go olśniło, że z jego zdrowiem wcale nie tak dobrze. Co prawda chwilowo nie mógł narzekać na nagłe zejście, napompowany magicznymi zaklęciami wspomagającymi jego żywotność, lecz gdy one się skończą, może być z nim krucho... przekopał więc torbę ze zdobycznymi eliksirami, należącymi nie tak dawno temu do Xary, znajdując jedynie jedną miksturę leczniczą.

To było wciąż mało, by być pewnym, że po zbawiennych skutkach magii nie legnie nagle trupem na bruku. Wychyliwszy więc zawartość małej flaszeczki, i niepomny pory, ruszył czym prędzej do miejscowej świątyni Mielikki.

....

Sama świątynia robiła wrażenie, za sprawą niezwykłego wyglądu, uzyskanego w dosyć prosty sposób. Cały oto bowiem budynek był porośnięty bluszczami, z rosnącymi w wielu miejscach owocami o rożnych kolorach. Od samego bruku, poprzez ściany, wokół okien, drzwi, wrót, zarówno parter jak i piętro, wszystko pokryte zielenią. Wyglądało to prostacko, a zarazem niezwykle dla oka.

Zoth zaczął więc dobijać się do głównego wejścia, trzaskając pięścią o metalowe wrota. W końcu, po niezwykle długim jak dla Zaklinacza czasie, coś zgrzytnęło, i we wrotach otwarło się małe, zakratowane okienko. W nim pojawiła się zaś buźka niezwykle młodej, piegowatej dziewoi.

- O co... o co chodzi? - Spytała łamliwym głosikiem, zaspana i jakby również nieco wystraszona. Smoczy Potomek zamrugał oczami, po czym w końcu wylewnie opisał jej swoje potrzeby. W odpowiedzi zaś panienka zamrugała kilkukrotnie do niego, i Zoth już miał zamiar użyć jakiegoś epitetu, gdy usłyszał uspokajającą go frazę.
- Proszę chwilkę poczekać - Odparła, po czym zatrzasnęła okienko, ryglując je chyba na siedem spustów.

Tym razem już się mężczyźnie nieco wymsknęło...

W miejscu "panienki z okienka" pojawiła się męska gęba, dosyć grzecznie pytając o co chodzi. Zaklinacz więc po raz kolejny streścił swoją sprawę, i w końcu, przy pomocy potrząsania sakwą, wrota świątyni zostały przed nim otwarte. Został zaproszony do środka z wszelkimi już przejawami wielkiej uprzejmości względem (wypłacalnego) potrzebującego.



Półelfi mężczyzna, zwany Margeon'em Gellantar'em, a będący oczywiście Kapłanem, zaprowadził Zotha do odpowiedniego pomieszczenia, gdzie poparzony, osmolony, i prawie że półnagi Zaklinacz mógł - wedle własnego wyboru - spocząć w łożu, lub na fotelu, podczas udzielania pomocy. Czerwoną jak pomidor akolitkę, wysłano zaś w geście wyjątkowego zrozumienia, po jakieś spodnie dla osobnika w potrzebie.
















***

 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 26-10-2011 o 21:09.
Buka jest offline