Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-10-2011, 23:49   #41
 
Velo's Avatar
 
Reputacja: 1 Velo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znanyVelo wkrótce będzie znany
Synowie Thunthallaru byli dostojni.

Podróżowali dostojnie - vide rumak utkany z cieni, z płomienistą grzywą i czarnymi niczym gagaty oczyma.

Stroili się dostojnie - vide powiewająca na wietrze peleryna ze skóry złudnej bestii.

Czarowali dostojnie - vide obfite łuki elektryczne strzelające miedzy palcami urękawiczonej dłoni arcymaga.

Zabijali... bardzo dostojnie.

Morvin uśmiechnął się leciutko, ledwie kącikiem ust, gdy rycząca błyskawica pofrunęła niczym utkana ze światła serpentyna w stronę gnających ulicami orków.

"Tylko wrogowie Thunthallaru umierając tańczą" - zaśmiał się w duchu arcymag, spoglądając na groteskowe bestie wijące się wśród deszczu błękitnych iskier.

Kontratak najeźdźców był... zaskakująco adekwatny. Morvin zmrużył oczy, spoglądając na skandujące modlitewne inkantacje szamana, kiwając w aprobacie głową.

- Nawet prymitywne rasy potrafią docenić i prawidłowo wykorzystać potęgę Splotu - pochwalił grzecznie zielonoskórego, obserwując ze szczerym zainteresowaniem materializujące się wokół niego ostrza.

- Bariera Ostrzy? - Pomyślał na głos sięgając ręką do przodu.

Wirująca brzytwa rozpłatała mu palec wzdłuż.

- Au! Tak, miałem rację! Bariera ostrzy! Nie, cholera, moja rękawiczka! Osz, mroczny gwint...

Tu Morvin musiał przerwać swój wywód, by - jak to później określił w swoim pamiętniku - "przybrać pozycję ochronną" - co było ładnym i grzecznym określeniem na "skulić się i modlić w duchu, by magiczne żyletki nie przerobiły mnie na tatar".

- Khe, khe, cholerny, nienadający się do niczego czworonóg. Z czego oni robią te rumaki, z mgły? - Wykrztusił mag, spoglądając następnie z politowaniem w kierunku orczego szamana. - Niestety przyjemniaczku, nie przewidziałeś geniuszu tego skromnego Thunthallarczyka. Jestem dobrze przygotowany na takie okoliczności. Jak widzisz ten oto pierścień stworzony został... z... myślą... o?

Morvin spojrzał uważnie na zajmujący palec wskazujący pierścień, przez który przebiegała długa, paskudna rysa. Magiczny kawałek biżuterii iskrzył.

- Przodkowie nigdy mi tego nie wybaczą - rzekł matowym głosem.

Miał rację.

Właśnie wtedy mięśnie podtrzymującego go za kraj szaty Irq zawiodły i siła grawitacji upomniała się o krzywdzącego ją nielota.

Vide najbardziej nieprawdopodobne, komiczne i generalnie rzecz biorąc żałosne - choć na swój sposób wybitnie spektakularne - podwójne awaryjne lądowanie w historii Thunthallarskiej aeronautyki.

Chwilę później i kilkanaście (kilka? Kilkadziesiąt? Bolało jak za kilkaset!) metrów niżej Morvin wpatrywał się w horyzont oczami człowieka oszukanego.

Zdradzonego.

Wkurzonego.

- Spalę to miasto. Zburzę domy, zasypię studnie, porozbijam fundamenty, wytłukę serwisy, przełamię na pół Księżycowy Most, a Alustrier wsadzę ten po stokroć przeklęty Mythal w duuuuaaarrrghhhuu...!

Nieartykułowany dźwięk łamiący wszelkie zasady fonetyki był odgłosem maga, któremu chowaniec-imp właśnie wpychał do gardła szyjkę buteleczki z tanim kordiałem uzdrawiającym.

- Mistrzu, jak się cieszę, ty żyjesz - łkał chowaniec, odsuwając szklane naczynie, "w samą porę bym nie odgryzł szyjki zębami i nie splunął w jego perfidną twarz szkłem! Zapomniałeś wyciągnąć korek skończony idioto!!!"

- Czy możemy - łkał chowaniec, nie dostrzegając przez łzy, że na twarzy jego mistrza zagościł wyraz, którego pozazdrościć by mógł sam Asmodeusz - wreszcie uciec...?

- Uciekniemy... - Powiedział cichym, nieprawdopodobnie, nierealnie wręcz spokojnym głosem mag.

Chowaniec nabrał powietrza by oddać okrzyk pełen nieskrępowanej radości.

-...gdy mój but rozkwasi ostatnie, kostropate, zielone dupsko w tym zaszczanym przez pijane Tana'ri mieście, a z kostura tego pieprzonego szamana zrobię żerdź, na którym upiecze on własnoręcznie swoje umazane w gównie dzieci!

Irq rozpłakał się.

Jako, iż dokonanie cudu z zakresu awiatyki nie satysfakcjonowało arcymaga, postanowił on zachwiać także posadami medycyny (po części), biologii (w dużym stopniu) i motoryki własnego ciała (przede wszystkim!).

Oto bowiem mag wstał...

...o mało by nie przewrócił się na własny tyłek, ale wstał, mimo tuzina pogruchotanych kości różnych długości, grubości i funkcji. Po prawdzie oszukiwał nieco, gdyż chowaniec ciągnął go za włosy do góry (chciał urwać mu głowę! Niewdzięcznik - próbować zamordować najłaskawszego mistrza pod słońcem? Ha!), lecz koniec końców Morvin siłą czystej determinacji (czyt. wkurzenia) dokonał nieludzkiego wysiłku godnego barbarzyńcy wyciągającego garściami strzały z własnych bebechów.

- W górę! Miałem być w powietrzu! W powietrzuuuu migopsia mać! - Ryknął mag między inkantacjami, wyciągając wysoko do góry wyszarpnięte z zaklętej torby podróżnej berło. Wieńczące arkaniczne narzędzie lapis lazuri zaskrzyło się błękitnym światłem, zaś mag poszybował w przestworza niczym kamień wystrzelony z katapulty.

- Myśleliście, że wydymacie Morvina? Teraz Morvin wydyma was! - Ryknął Lirish, po czym zaczął splatać paskudne zaklęcie w Otchłannym...

...dlaczego w Otchałnnym, skoro mógł ukończyć inkantacje w dostojnym Loross?

Bo tak.

"No proszę, dopiero teraz szanowne Warunkowanie raczyło przykryć mnie kloszem niewidzialności" - pomyślał kwaśno arcymag, nie przerywając wypowiadania mistycznych formuł. "Kto rzucał to cholerne zaklęcie?! A tak, ja..."

W pokazie godnej podziwu podzielności uwagi Morvin wykręcił ciało i skoncentrował zaklęcie lotu tak, by wylecieć kawałeczek ponad, a następnie za spadzisty dach, na wypadek gdyby zielonoskóre paskudy zaczęły rzucać zaostrzonymi kawałkami drewna na oślep. Skierowawszy spojrzenie przekrwionych oczu na piękny, dostojny (obrzydliwy, paskudny) Księżycowy Most, mag dostrzegł idealny cel dla swojego zaklęcia.

Rzeka była naturalną przeszkodą dla najeźdźców. Aby wkroczyć do północnej części miasta, musieli przejść mostem. Jednym, jedynym mostem, ku któremu właśnie zachrzaniali, myśląc, że jedyną przeszkodą na ich drodze będzie banda cywili, jakiś krasnal i czterech szczających w gacie, zapuszkowanych w szkaradne, Silverymoońskie płyty pancernych.

"No toście się przeliczyli" - syknął zawistnie w sanktuarium swojego umysłu Morvin, łamiąc sobie język na ostatnich sylabach zaklęcia.

- Irq - ryknął, gdy ostatnia inkantacja została wypowiedziana. - Leć do tych frajerów przed mostem i każ im wiać bez oglądania się za plecy. Robię dzisiaj orkową pieczeń i niech mi tylko jakiś czubek wpadnie razem z nimi do garnka, a jak Shar kocham, polimorfuję się w Łupieżcę Umysłu i zeżrę jego mózg przy pomocy łyżeczki do herbaty!

_______________
Mechanika:

- Morvin rzuca "lot" w akcji darmowej przy pomocy "berła przyśpieszenia czaru"
- Morvin wylatuje za dach najbliższego domu w akcji ruchu, w miarę możliwości odgradzając się od orków bez przerywania linii wzroku z obszarem przed mostem (na tyle, na ile jest to możliwe rzecz jasna)
- Morvin rzuca "odwrócenie grawitacji" i poprzez "mistrzostwo w kształtowaniu" sprawia, że czar działa tylko na wrogów
- Irq leci do ekipy "przymostnej" robiąc za syrenę alarmową
 

Ostatnio edytowane przez Velo : 19-10-2011 o 00:30.
Velo jest offline  
Stary 19-10-2011, 00:19   #42
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
odróż wozem, mimo panujących wokoło warunków, była o wiele bardziej bezpieczna niźli przedzieranie się pośród ciał konających i martwych ofiar oraz niedobitków mieszkańców. Wulfram widział niejedną wojnę, teraz musiał niechętnie przyznać że chaos który zapanował wśród mieszkańców działa na niekorzyść broniących się. Utrudniali oni jakiekolwiek zorganizowane działania potęgując panikę wśród zbrojnych. Z doświadczenia wiedział że więcej ludzi ginie w trakcie ucieczki niźli w boju twarzą w twarz. Plecy są łatwym celem, zaś biegający po placu stawali się dla niego żywymi trupami które jeszcze o tym nie wiedziały. Orki zaś były tu by im to przekazać w dość drastyczny sposób. Teraz musiał zająć się rodziną. Z zimną bezwzględnością jeśli trzeba. Obejrzał się za siebie chcąc się upewnić że ma czyste zaplecze. Gdyby tylko pamiętał stare powiedzenie wojaków "Nie oglądaj się za siebie, bo ci z przodu ktoś przyjebie" zapewne postąpił by inaczej jednak tak się nie stało. Wóz w drastyczny sposób pozbawiony został swojej siły pociągowej toteż przetoczywszy się niekontrolowanie kilka metrów zatrzymał się na zmaltretowanym truchle wierzchowca. Czas by ukazać najeźdźcom wilczą furię.
Zanim Wulfram skoczył na Abishaia, coś nadleciało od boku, i nastąpiła eksplozja. Nie był to jednak ogień, lecz eksplozja kwasu, po której... Diabeł wciąż tam stał, zupełnie niewzruszony. Zaklęcie najwyraźniej na niego kompletnie nie zadziałało. Karczmarz warknął więc, skacząc na wrogą paskudę, nie zaprzątając sobie nawet w tej chwili głowy skąd ten czar się wziął...

Wufram skoczył na Abishaia, unikając pazurów, i trzaskając go ze swojego opancerzonego barku, jednocześnie podrywając na moment impetem ataku wprost Diabła z bruku. Dzięki temu, zdołał przesunąć paskudę o parę dobrych kroków w tył, zanim w końcu od niego odskoczył. Poczwara krótko ryknęła, po czym wyprowadziła zamach ogonem, przed którym jednak mężczyzna się zręcznie usunął. Jego działania zapewniły względne bezpieczeństwo bezbronnym kobietom toteż czas najwyższy był usunąć zagrożenie z drogi. Jak narazie szło gładko lecz wróg którego nie znał mógł zaskoczyć go czymś co sprawi że szale walki przechylą się na niekorzyść karczmarza. Utrzymując dystans natarł mieczem na bestię, rozpalając w sobie płomień który ugasić mogła tylko krew. Nie czuł się pewnym w walce po poprzedniej przygodzie z zawalidrogami.
Wulfram trzymając swój miecz oburącz natarł na Diabła, siekąc go straszliwie na początek po torsie. Po wychyleniu w bok, wśród czarnej juchy tryskającej z klaty oponenta ponowił zamach celując w nogę Abishaia, ten jednak uskoczył. Ostatni cios z serii mężczyzna wyprowadził zaś po zręcznym okręceniu się wokół przeciwnika po jego plecach, raniąc równie wielce dotkliwie. Wulfram miał wrażenie że siła jego ciosu niemal skruszyła firnament świata. Ostrze wirowało w powietrzy niczym przedłużenie jego ciała. Niczym śmiercionośny posłannik jego woli. Mimo iż kwas nie palił ciała poczwary Abishaiem zachwiało, i zdawało się, że broczył wprost litrami krwi. Niespodziewanie wyciągnął łapę w kierunku Wulfiego, wskazując mężczyznę paluchem.
-Odejdź! - Rozległ się zgrzyt bezpośrednio w głowie karczmarza, popierany jakąś dziwną siłą. Wojak jednak się jej nie dał. Podszedł wolno w stronę broczącej juchą bestii, roztaczając wokoło aurę śmierci. Jego dudniący głos zniżony do warkotu dotarł do uszu kreatury :
- Gdy będziesz już w piekle, zapamiętaj twarz tego który cię tam wysłał. Niech całe podziemia śmieją się z głupoty atakującego Wolnego Wilka - Tytuł ten wymówił jakby z namaszczeniem. Po czym, zamachnął się, szybkim ciosem pozbawiając bestię rogatego łba. Złapany za róg czerep stał się osobistym trofeum karczmarza, który zadowolony z wyniku walki odeskortował swoją rodzinkę do pałacu. Przez chwilę rozważał czy nie skierować swych bliskich na wyspę Srebrnej Straży lecz odrzucił tę myśl w obawie przed ewentualnym rzecznym desantem orczej inwazji. Miał przewagę nad intruzami nękającymi Silverymoon. Doskonale znał teren miasta,większość życia spędził przelewając krew wszelkich ras jakie miały nieszczęście stanąć na drodze jego ludzi oraz co najważniejsze czuł się niczym wampir zbudzony z wieloletniego snu. Żądny krwii. Czuł jej zew, silny niczym głód palący trzewia. Ta noc będzie jego krwawym powrotem do branży. Na ustach wystąpił mu uśmiech, lecz nie było w nim niczego dobrego, wyglądał z nim niczym rozwścieczony wilk. Był wilkiem...w ręku nadal ściskał róg z łba który wciąż majtał się wraz z nowym właścicielem. Zarzucony niedbale na ramię miecz oraz mroczny grymas na twarzy. Upajał się chwilą. Był w swoim żywiole
 

Ostatnio edytowane przez Grytek1 : 19-10-2011 o 00:23.
Grytek1 jest offline  
Stary 22-10-2011, 13:08   #43
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
ucasie... - Odezwała się nagle, podtrzymywana przez niego, nadal ranna Xara - Nie przejmuj się mną, poradzę sobie, pędź zapłacić pięknym za nadobne tym świniom, które się do tego wszystkiego przyczyniły, zrób to dla mnie...
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, spoglądając w oczy Xary. -Zgoda - skłamał gładko, bowiem mszczenie ran i bólu kobiety nie zaprzątało szczególnie jego myśli. -Ale najpierw chciałbym coś Ci dać.
-Co takiego? - Spojrzała na niego zaskoczona.
-Pamiętasz naszą małą umowę, jaką zawarliśmy przy pierwszym spotkaniu?
-Ano pamiętam - uśmiechnęła się do niego.
-Zamknij oczy - poprosił Zoth.
Zamknęła. Wśród całych tych krzyków pospieszających mieszkańców, nawoływań, oddalonych eksplozji, inwazji Orków na Silverymoon. Stali więc tak, nie zwracając uwagi na otaczający ich świat, niedaleko wejścia do samego już pałacu...
Lucas stanął bardzo blisko kobiety. Przez chwilę szukał w swojej torbie wisiorka, po czym delikatnie założył go na szyję Xary. Eliksir leczący sprawił się co prawda nieźle, ale Stobbart wolał nie podrażnić w jakikolwiek sposób skóry, która jeszcze parę minut temu była spalona.
-Mam nadzieję, że ci się spodoba - szepnął jej do ucha.
-Bardzo - Uśmiechnęła się do niego wyjątkowo ciepło, po czym zarzuciła swoje ręce na jego szyję, i złożyła na ustach gorący pocałunek, który Zoth z ochotą odwzajemnił. Jego dłonie przesunęły się pieszczotliwie po plecach kobiety, która lekko syknęła, jednak nie starała się wyswobodzić z jego objęć. Trwali więc tak, zupełnie, jakby wkoło nie działo się nic ciekawego. Niestety wszystko co dobre, musi się kiedyś skończyć.
-Jeszcze tylko jedno - powiedział, przerywając pocałunek. - Zostało mi parę eliksirów ze sprzedaży. Pewnie ci się jeszcze przydadzą. Zostaw mi tylko jeden, by umowie stało się zadość.
-Uratowałeś mi życie - Powiedziała wpatrując się mu głęboko w oczy. -Są twoje.
-A co z twoimi poparzeniami? Przyda ci się trochę magii - oponował Lucas.
-Jeśli już tak nalegasz... - Zrobiła słodką minkę - Zostaw mi jeden leczenia, to wystarczy.
-Zgoda - ustąpił, wyszukując odpowiedni flakonik. -Uważaj na siebie. Po tym wszystkim musimy jeszcze zwiedzić lochy. W końcu jak nie my, to zrobi to kto inny - uśmiechnął się.
-Ty też na siebie uważaj- Odpowiedziała, uśmiechając się pięknie do niego jeszcze raz, na pożegnanie.

Zoth'illam odprowadzał jeszcze przez chwilę swoją kochankę wzrokiem. Zadziorna, silna psychicznie, niezależna i pełna seksapilu. Kto wie? Może naprawdę wyruszy z nią na tę wyprawę po lochach?
Na razie jednak wyruszył na wcale nie łatwą wyprawę na plac. Powiadają, że ciężko jest płynąć pod prąd i mają w tym sporo racji. Przeciskanie się wśród spanikowanych mieszkańców pchających się do pałacu Zoth ocenił jako najgorsze doświadczenie ostatniej doby.


"Teraz wypadałoby się jakoś zaciągnąć. Miasto właśnie stało się gnomią maszynką do robienia pieniędzy." A frajerem, który zapewniłby solidny żołd, mógł być rycerzyk wykrzykujący rozkazy z wysokości swego siodła.
-Oficerze, nie przydałaby się wam pomoc przy ogarnięciu tego całego burdelu? - krzyknął Lucas zza pleców wspomnianego.
-Hej, co się tak skradasz?! - Wydarł się zaskoczony zbrojny - I co mówisz? A tak, to leć na mury i pomagaj!
-Jasne - odparł, już trochę ciszej, Stobbart. -Za dziesięć sztuk złota dziennie i stukrotność tego w ramach premii po tym, jak już wszystko tutaj ucichnie
Konny spojrzał zdziwiony na Zaklinacza, po czym zatoczył łuk mieczem, wskazując pobieżnie nim miasto.
-Ja nie jestem tu od decydowania o takich sprawach! - Znów się odezwał nieco głośniej niż powinien -Ale jak sprawa przycichnie, to i owszem, możesz podyskutować z kimś o zapłacie!
-Uroczo- rzucił bez przekonania. - A kto tutaj jest o decydowaniu o takich sprawach? - nie dawał za wygraną.
-A bo ja wiem??- Wzruszył ramionami, a gdzieś niedaleko coś z przeciągłym gwizdem przecięło niebo nad Silverymoon i nastąpił głośny krach. Zapewne znowu jakiś pocisk z katapulty...
-Dowódcy na swoich stanowiskach chyba! Tam gdzie Orki tam pewnie i oni! Ruszaj więc w bój, albo uciekaj w jakiś kąt! Dyskusji o wynagrodzeniu mu się nagle zachciało... - Zamarudził na końcu rycerz.
"Czemu zdobycie roboty jest zawsze takie trudne?" - westchnął w duchu mężczyzna. Pchanie się na orcze topory, pałki i cholera wie co jeszcze bez solidnego szańca, który można bronić to marny plan. Tym samym szukanie dowódców jakoś niespecjalnie podobało się Lucasowi. Ale z drugiej strony... Smoczy Potomek spojrzał w niebo na czerwoną bestię wciąż walczącą z panią Srebrnych Marchii. "Po co zadowalać się płotkami, skoro można upolować szczupaka?"
Tym samym Zoth'illam stracił zainteresowanie oficerem, któremu dał święty spokój. Zamiast tego odszedł parę kroków składając gesty i słowa w zaklęcie, dzięki któremu w kilka sekund zupełnie rozmył się w powietrzu. Ogromną przewagą tego, czego nie widać jest to, że... no cóż, nie widać tego. Kłopot w tym, że nie potrwa to dłużej niż półtorej minuty. Ale w połączeniu z możliwością latania, powinno to wystarczyć do tego, by nadszarpnąć trochę zdrowia smokowi.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pysgVdUqNvY&feature=related[/MEDIA]

Zbliżenie się do smoka poszło zgodnie z planem, jaszczur nawet nie zauważył Zoth'illama.
"Kilkanaście metrów powinno wystarczyć, a to i tak za blisko"- mężczyzna rozpoczął wewnętrzny monolog przygotowując swe zabójcze zaklęcie. Może i stwór był ogromny, ale to co szykował zaklinacz musiało zaboleć. Mięśnie Zotha przeszyły pierwsze ukłucia zimna, ilość energii jaką zaczerpnął ze Splotu prawie przekraczała jego wytrzymałość... prawie. A gdy już cała ta potęga skumulowała się w opuszce jednego palca, została skierowana prosto w kark niczego nie podejrzewającego smoka.

I nie wywarła kompletnie żadnego efektu. Nic a nic.
"Kurwa. Jest lepiej chroniony przed magią niż się spodziewałem" - strofował się Stobbart.-"Spokojnie, tylko spokojnie. Jak nie w ten sposób, to w inny" - teraz wszystko było już oczywiste. Ferwor walki i cały ten chaos w mieście sprawiał, że nie myślał jasno. A może to po prostu przez to, że został wyrwany ze snu? Tak czy inaczej czerwony gad nawet nie zauważył jego hańbiącej próby wyrządzenia mu krzywdy, pochłonięty starciem z jedną z Siedmiu Sióstr i jej najsilniejszym protegowanym. Cóż, jego błąd.
Ponowne zasięgnięcie Splotu już nie kuło- piekło, jak tylko potrafi piec zbyt długo dotykany lód. Ciało wysyłało do mózgu ostrzegawcze sygnały, ale Lucas na razie je ignorował. Tym razem energia przyjmowała materialną formę. Dłonie zaklinacza dosłownie siniały od zimna, palce traciły czucie. Nigdy nie zastanawiał się jak zimna była kula tworzona przez ten czar. Może nawet nie chciał wiedzieć?


"Odpornyś na czary? Świetnie. Magia się skończyła. Teraz czas, byś posmakował sił natury" - ciśnięcie kulą wcale nie było takie łatwe. Nie wtedy, gdy z każdą mijającą chwilą czucie w ręce zamierało coraz bardziej. Ale Stobbart trafił. I tym razem gadzina to poczuła.
Potworny ryk bólu musiał być słyszalny w całym mieście. A przynajmniej tak się zdawało Zoth'illamowi, któremu wprost huczało w bębenkach. Łuski jaszczura pokryły się szronem na całe stopy od miejsca uderzenia. Zraniony i wściekły stwór rzucał łbem na lewo i prawo w poszukiwaniu źródła ataku, ale Zoth tylko się uśmiechnął pod nosem. Niewidzialność wielokrotnie ratowała mu w walce życie.
Kłopot polegał na tym, że smoki nie są głupie. Mało tego, mają naturalny talent do magii. Gdy więc oczy gada zajarzyły się dziwnym blaskiem, a jego spojrzenie utkwiło w zaklinaczu, ten wiedział, że ma poważny problem.
-Mała pomoc była by tu mile widziana - zakrzyknął w kierunku Alustriel i Ostroroga. Prawdopodobnie zasady dyplomacji i etykiety nakazywały trochę inną formę zwracania się do tych osób (ba, wiedział, że wymagały), ale sytuacja raczej premiowała szybkość, niż grzeczność.
Tutaj jednak rodził się kolejny kłopot. Owszem, Alustriel była potężną czarodziejką. Ostroróg pewnie też, chociaż Zoth nie miał bladego pojęcia jak sprawnym był czarodziejem. Tyle tylko, że oni ciągnęli starcie ze smokiem już od ładnych paru minut i nie było widać rozstrzygnięcia. Nie przygotowali odpowiednich zaklęć? A może siedzenie na dupie w swoich włościach nie robiło dobrze na ich potencjał bojowy? Tak czy inaczej ciskane przez nich błyskawice i inne czary wyraźnie nie były w oczach jaszczura równie groźne, co szlifowane od lat w licznych bojach i krainach moce Zoth'illama. Dlatego właśnie smok rzucił się na niego.
"Kurwa, kurwa, kurwa" - te słowa akurat nie uspokajały Smoczego Potomka tak bardzo, jakby mu się to przydało. Ponowne przyzywanie Splotu odbywało się jednak w tej chwili bardziej wolą mięśni niż mózgu. Lucas w dużej mierze BYŁ magią, jej wzywanie gdy przychodziła na to potrzeba było instynktowne. Kolejna zabójcza, lodowa kula rozbiła się o pierś gada, wyrywając z jego gardła następny, ogłuszający ryk. Po czymś takim nie mógł już przecież być w pełni sił. Skomasowane siły władców tego miasta musiały go przecież poważnie osłabić. Pechowo, nie dość, by po wyrwanym krzyku z gardzieli bestii nie wyrwała się też ściana ognia.


-Fortunatos! - zdążył wykrzyczeć Stobbart nim gorące płomienie objęły jego ciało. Możliwe, że było to przekleństwo w jego ojczystym języku. Z drugiej strony, możliwe, że był to ostatni, desperacki czar jego życia.
Lecz gdy temperatura opadła, a ostatnie ogniki rozwiał wiatr jasne już było, że do ostatniego czaru Zoth'illama było jeszcze daleko. Na krótką chwilę, nie więcej niż sekundę, czar unoszący go w powietrzu przestał działać. Bezwzględna grawitacja pociągnęła go w dół, o te zbawienne łokcie oddalające go od najstraszniejszego żaru smoczego zionięcia. Zaś kiedy magia z powrotem zaskoczyła, Zoth lewitował raptem kilka metrów od smoka, owinięty swym płaszczem po rozpaczliwej próbie uniknięcia śmierci. Wyglądał, mówiąc szczerze, paskudnie. Tylko odrobinę lepiej niż Xara po jej zetknięciu z płonącą śmiercią. Lewą stronę twarzy miał paskudnie poparzoną, z białych spodni zostało jedynie kilka nie sfajczonych ochłapów. To, że większość jego stroju wcale nie zakrywała ciała również nie zadziałało na jego korzyść.
"Ale przynajmniej przetrwałem".

Lecz kiedy spojrzał na szczęki smoka rozwierające się właśnie, by pożreć jego przypieczone ciało, musiał odrobinę zmienić zdanie.

"Poprawka, jeszcze przetrwałem". Instynkty kolejny raz tej nocy brały górę nad świadomym myśleniem. Słowa teleportującej inkantacji same zaczęły formować się w ustach."Dokąd? Myśl, myśl szybko... Everlund!". Ogromne zębiska, wielkości przynajmniej męskiego ramienia mknęły na spotkanie z jego ciałem.
-Za tą przysługę oczekuję później zapłaty!- zakrzyknęła ku Alustriel pusta przestrzeń na niebie. Bezużyteczna dla celów praktycznych niewidzialność wciąż bowiem działała. W chwilę potem, może na sekundę przed tym gdy jaszczurze szczęki się zatrzasnęły... zniknął.

Everlund
1 Ches(Marzec)
około pierwszej w nocy


W środku nocy niewielu ludzi przemierza miejskie place i ulice. Tak samo było i w Everlund, gdzie nikt nie zobaczył przybycia Lucasa Stobbarta. Głównie dlatego, że niewiedzialność utrzymywała się w mocy jeszcze kilkanaście sekund. Lecz nawet nie biorąc tego pod uwagę możliwe, że tak było lepiej- nie był teraz najpiękniejszym widokiem w Faerunie.
Unosił się metr, może dwa nad kamiennym brukiem, na który szybko opadł. Nogi od razu się pod nim ugięły, adrenalina do tej pory tłumiąca ból przestawała działać. A ból był paskudny. Leżąc na ziemi Zoth desperacko szukał w pojemnej torbie leczących mikstur.
"Gdzie one kurwa są" - wściekał się. Na szczęście nie szukał długo.


Wyrwał zębami korek i wypił płyn jednym duszkiem. A potem, wypił kolejną.
"To wciąż za mało" - pomyślał i miał rację. Świadomość tego, że jedyną rzeczą trzymającą go w przytomności było proste zaklęcie, psuła mu nastrój bardziej, niż utrata połowy swoich włosów. Chyba, w końcu nie miał jeszcze okazji przejrzeć się w lustrze.
"Uspokój się do cholery! Myśl. Masz jeszcze mikstury po Xarze, któraś musi być przydatna." Jak pomyślał, tak i zrobił wyciągając z torby osiem buteleczek i przystępując do mozolnego badania ich zawartości. "Usuwanie paraliżu, poprawianie oratorskiego talentu" - identyfikował, a twarz wykrzywiała mu się we wściekłym grymasie. "Niech ją jasny szlag trafi! To miały być mikstury leczące! Uodporniające na ogień! A co to do cholery ma być?!" - miotał w swojej głowie przekleństwami. I summa summarum, wśród tych wszystkich czarodziejskich specyfików była tylko jedna, ostatnia lecząca buteleczka.
Ostatnia deska ratunku. Chyba że...
Był przecież w Everlund, jednym z większych miast Srebrnych Marchii, jeśli się nie mylił. A to oznaczało, że musiały być tutaj jakieś świątynie. Może i jego czary nie były w stanie utrzymywać jego przytomności w nieskończoność, ale na pewno były w stanie wytrzymać do momentu znalezienia jakiegoś kapłana. Albo przynajmniej jakiegoś medyka. Tylko, że najpierw trzeba było kogoś takiego znaleźć.
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 01-11-2011 o 20:21.
Zapatashura jest offline  
Stary 23-10-2011, 10:08   #44
DrD
 
DrD's Avatar
 
Reputacja: 1 DrD nie jest za bardzo znany
Smok. Wielki, pieprzony smok. Dasser potrząsną wąsikami. No tak, bywają kęsy zbyt duże do przełknięcia. Niech smokiem się martwią wielcy magowie. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu innego zagrożenia i zasyczał kładąc po sobie uszy. Orkowie wlewali się na most. Jego wcześniejsza pomoc ewidentnie wiele nie dała. Dobrze więc, przerzedzimy szeregi zielonoskórych ponownie. Wydał z siebie donośny wojenny ryk, który w jego plemieniu zawsze poprzedzał rzeź. Przy drugim krańcu mostu zauważył niewielką grupkę obrońców Silverymoon starającą się powstrzymać hordę orków. Mruknął rozbawiony i spuścił cięciwę trafiając w czoło najbardziej wysuniętego do przodu szamana. Strzała przeszła na wylot i w rozbryzgach krwi, kości i mózgu wbiła się w trzewia orka stojącego za szamanem. „Goniący Chmury” obnażył kły i machnął językiem po pyszczku. Orkowie byli tak stłoczeni, że w zasadzie nie musiał specjalnie celować – każda strzała wypuszczona mniej więcej w ich kierunku trafiała któregoś najeźdźcę. Dasser niemal mechanicznie słał w zielone metacielsko strzałę za strzałą, w najszybszym tempie na jakie mógł się zdobyć. Jednocześnie wypatrywał szamanów i dowódców, przy których zwalniał i precyzyjnie trafiał w paskudne mordy. Tropiciel nie lubił wojen i masowych walk. Brakowało im elegancji, subtelnego tańca drapieżnika i jego ofiary. Widział kilka wojen, w paru brał nawet udział. Po części z ciekawości, po części dla wyzwania. Nigdy jednak nie znajdował w nich wielkiej przyjemności. Walka w dziczy, w tej specyficznej samotności jaką oferuje, gdy cały świat zawęża się do odwiecznej rywalizacji... Potrząsnął głową skupiając się na obecnych wydarzeniach.... i rozdziawił pysk w zdumieniu na widok unoszących się w powietrze orków. Łagodnie dryfujacych w powietrzu, bezradnie machających członkami, kompletnie zaskoczonych tym co się dzieje. Dasser parsknął śmiechem po czym posłał strzałę w mózg pierwszego lepszego najeźdźcy. I kolejnego. I kolejnego. Nagle to zadanie stało się dziecinną zabawą. Nie przerywając Tropiciel zagwizdał. Po kilku sekundach przestworza odpowiedziały i z mroku wyłonił się jego wierny towarzysz. Dasser rzucił tylko
- Znajdź mi kołczan strzał. Zużyłem już połowę tego, co mam. Sybko! - po czym ozdobił okolicę mózgiem kolejnego orka. Co jakiś czas zerkał też na przestworza wypełnione wielkim smokiem, gotów rzucić się do rzeki, gdyby ten uznał że pieczona kicia byłaby świetną przekąską.
 
__________________
I saw what you did there.
DrD jest offline  
Stary 23-10-2011, 22:09   #45
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Z jaskini Samotnik wyszedł odmieniony, jego oczy były odmienne. Każde wyglądało inaczej.
Jego ciało otulał głęboki cień. Jedynie obojętny wyraz twarz się nie zmienił.
Otulony ciemnością niczym płaszczem Raetar wyszedł z opuszczonej karczmy. Spojrzenie jego oczu spoczęło na moście i na dziejącej się tam rzezi. Szepty w głowie wróciły z pełną mocą, wyrażając swoje zdanie i lęki.
Rozejrzał się.
Dotta wyraźnie spanikowana czekała na końcu mostu na uciekających przed Orkami ludzi. To była zrozumiała reakcja. To była ludzka reakcja. Ale to nie była jego reakcja.

Nie sądził czy powinien się bać. Szepty w głowie wypełniały jego umysł plątaniną myśli. On sam zaś miał wszystko zaplanowane. Zwłaszcza odwrót.
Nie było powodu do paraliżującego lęku. Choć strach był sensowną reakcją.
"-Weź się w garść, jeszcze tu nie dotarli."-Samotnik posłał jej telepatyczny przekaz, po czym sprawił, że ciemność wokół niego zgęstniała otulając go nieprzeniknionym całunem głębokiego mroku.
Raetar spojrzał na sytuację, skupiając wzrok szczególnie na moście. Wykonał gest dłonią i z pobliskiej kałuży wyłoniła się mieszanina, macek, trzewi, zębów, kłów i pazurów. Która po chwili uformowała się w...


Demona.

Babau spojrzał na swego pana, i posłuszny jego telekinetycznym rozkazem, teleportował się na most, pomiędzy obrońców i orki. Wzbudził tym oczywiście zaskoczenie, tym większe, że zamiast na obrońców i Dagora, czart rzucił na niespodziewające się tego orki.
Zaś Raetar podszedł do wozu, dotknął go i wskoczył na niego jadąc w kierunku rzeki.

Wyżynani przez Orki Silverymoończycy znajdowali się w stanie istnego szaleństwa, niewielu więc z nich zwracało uwagę na to, co działo się wokół nich, poza oczywiście bezpośrednim zagrożeniem ze strony zielonoskórych morderców. Jakież więc było zdziwienie tych kilku, którzy znaleźli się tuż obok skaczącego w bój Babau. Demon zaś, nie patyczkując się z wrogami, rozpoczął rozrywać Orcze mordy na strzępy...

Wtedy też, nastąpiła kolejna niespodzianka. Wielu z napastników atakujących miasto uniosło się nagle jakoś tak bez ładu w powietrze, często kręcą się wokół własnej osi. Dzięki temu - niewątpliwie magicznemu - efektowi, kogoś pomagającego i poza Raetarem nieszczęśnikom przy moście, wiele osób uniknęło śmierci pod toporami oprawców.

Samotnik nie rozważał kwestii, tego kto pomaga uciekinierom. To nie miało znaczenia. Wszak w mieście było od groma magów, nie licząc podwładnych Ostroroga. To mógł być którykolwiek z nich. Zamiast tego, przywołał kolejnego babau, który zgodnie z mentalnym poleceniem udał się do walki z orkami. Pierwszy zaś zmienił swą postać na kłębowisko, zębów macek i kłów,


po czym teleportował się w pomiędzy unoszące się spanikowane orki, by dalej dokonywać rzezi. Niektóre z nich ginęły zresztą od strzał wystrzeliwanych z dużej wysokości. Był to jednak znowu, nie problem Samotnika, bezpiecznie siedzącego na wozie, na brzegu rzeki.
Ukryty w mroku milczący, obojętny. Jego przydomek pasował do niego w tej chwili jak ulał. Mimo to, walczył... choć nie bezpośrednio. Walczył poprzez co chwila tworzenie nowego babau, który zgodnie z jego mentalnym nakazem rzucał się do boju. Na orki.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 24-10-2011, 23:06   #46
 
Qumi's Avatar
 
Reputacja: 1 Qumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetny
Niektórzy twierdzą, że ściany mają uszy… jeśli tyczy się to domów w Silverymoon to większość je straciła gdy usłyszała „wiązankę” puszczoną przez krasnoluda gdy zobaczył co żołnierze wyprawiali na murach po tym jak pobiegł za smokiem.

- Te zgniłe kutasy! Argghhhh, Bruna trzeba było mnie zatrzymać![/i]- krzyczał biegnąc w stronę smoka.

Nie dane mu jednak było do niego dotrzeć. Fala orków przedarła się przez mury miasta zalewając Silverymoon niczym zielone tsunami. Wkrótce jednak kolor zmieniło na czerwony.

Wraz z garstką ocalałych i żołnierzy, którym nikt nie odciął jaj, Dagor bronił mostu stanowiącego jedyne przejście przez rzekę w pobliżu. Wiedział, że to miejsce jest strategicznie bardzo ważne i zdawał sobie sprawę z możliwych zalet i wad tego miejsca.

Z zalet to nikt ich nie zajdzie od tyłu, mogą bronić się w wąskim przejściu przed armią, która musi niemal „ustawić się w kolejce” aby zaatakować. W razie konieczności mogli też zawalić most.

Z wad to byli łatwym celem dla łuczników i czaromiotów, przeciwnik przewyższał ich liczebnie i w końcu obrońcu padną ze zmęczenia jeśli nie od stali.

Nie było jednak czasu na wzdychanie, marudzenie czy wyklinanie czemu Alustriel jeszcze nic nie zrobiła. Teraz trzeba było samemu zadbać o swój tyłek.

Krasnolud skrzyczał obrońców Silverymoon do siebie. Nie był dobry w przemowach, wiec od razu przeszedł do rzeczy.

-Psie szczyle, jeśli chcecie kurwa przeżyć, ocalić wasze rodziny i bliskich to trzeba o to zadbać samemu. Te zielone pyty zaraz tu będą trzeba więc wznieść umocnienia przy moście. Meble, płoty, drzewa – cokolwiek. Trzeba ustawić barykady przed łucznikami. Ewentualnie jakieś pułapki jeśli ktoś z was ma jakiś dobry, powtarzam kurwa, dobry pomysł! Wszystko jasne? To ruszać się szczyle! – umocnienia były podstawą w takiej sytuacji, ale sam nie mógł ich wznieść.

Tym razem krasnolud nie miał zamiaru odpuścić. To była ostatnia linia obrony reszty miasta.
 
Qumi jest offline  
Stary 25-10-2011, 22:44   #47
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Mniszka przemierzając okolice pałacu władczyni Silverymoon rozglądała się za potencjalnymi zagrożeniami i możliwością ich wyeliminowania przez swoją osobę. W końcu nie miała zamiaru uciekać do podziemi “Wysokiego Pałacu” i siedzieć tam gdzieś w kącie jak inne roztrzęsione kury domowe...

Natrafiła w trakcie swej małej wędrówki na niewielki gaik, który tknięta dziwnym przeczuciem postanowiła obejrzeć dokładniej. W nim zaś, poza marmurowanymi ławeczkami i fikuśnymi fontannami, zauważyła po chwili coś, co w tej chwili nie bardzo pasowało do całej reszty. Bowiem w środku nocy, w trakcie ataku Orków na miasto, przebywała tam na niewielkiej polance samotna kobieta. Cicho podchodząc krok za krokiem Mniszka w końcu zrozumiała, że owa nieznajoma odprawiała jakieś modły.


Po chwili zaś, na trawie, na której lśnił złowieszczo wyglądający krąg z magicznych run, zaczęła formować się jakaś kreatura, stając się coraz bardziej materialną, i coraz większą. Stwór owy z całą pewnością przybywał właśnie z innego wymiaru, i coś się Cerre zdawało, iż owa przyzywająca go panna, jak i same stworzenie nie są tu by nieść pomoc.


Pająkopodobne świństwo spojrzało w końcu swymi ślepiami na czarnowłosą, ta zaś odezwała się do niego, potwierdzając obawy Mniszki:
- Idź i niszcz!. Idź i zabijaj!. Nie oszczędzaj nikogo!.

“O kurwa”, stwierdziła w myślach Cerre podglądając tą panienkę z... cholera wie skąd. W każdym bądź razie przydałoby się ją cichcem ukatrupić, zanim wezwie jeszcze inne stwory do zabawy zwanej rozjebanka wszystkiego, co stoi albo się rusza.
Postanowiła przeczekać chwilkę, by zlustrować kobietę, czy poza magią posiada inne jeszcze badassy w rękawie. Bo przynajmniej jednego już wyczarowała i posłała w siną... miasta. Bo jeśli tak, to nie będzie mogła tak pewnie do niej podejść jak do dwójki drani. Może ta kreatura przy okazji sobie wszama po drodze tych kretynów, z którymi Cerre była zmuszona się bić? A może ta kreatura stwierdzi sobie, że po co będzie ścigała dwójkę mięśniaków, jak jedno mięsko wałęsa się w pobliżu? Cerre nie mogła się w tym przypadku ot tak ujawniać - byłoby to nierozsądne, a niebezpieczne już z pewnością.
Cerre zaczekała na moment, kiedy stwór się bardzo oddali. Wtedy to, po sprawdzeniu dokładniejszym na oko ekwipunku kobiety, przymierzyła się do szybkiego ataku ze sztyletem.

Mniszka w ekspresowym tempie wyskoczyła z krzaczków na polankę, po czym pokonała ją z prędkością geparda, skacząc ku nieznajomej ze sztyletem w dłoni. Kobieta zdążyła jedynie pisnąć “Co do?!” i już została cięta w prawą dłoń, która starała się desperacko osłonić przed niewielkim ostrzem.
- Jak śmiesz? - Fuknęła nieznajoma, po czym odstąpiła krok w tył, jednocześnie wypowiadając jakieś niezrozumiałe dla Mniszki słowa, i jednocześnie unikając kolejnego ciosu sztyletem. Z palców czarnowłosej wystrzeliła “Błyskawica”, skierowana prosto w twarz Cerre... która w ostatniej chwili uchyliła głowę w bok, czując na uchu gorąco przelatującego tuż obok wyładowania elektrycznego.
- Tak samo, jak ty śmiesz sprowadzać taki zwierzyniec do miasta i kazać mu wszystko rozpierdalać - zacmokała Cerre, upuściła sztylet, i ponownie zaatakowała kobietę. Tym razem w ruch poszły pięści, “grad pięści”....

Pierwszy cios wyprowadzony przez Mniszkę został skierowany w twarz nieznajomej pannicy, ta jednak jakimś cudem uniknęła pięści skierowanej w jej nos. Cerre wyprowadziła więc szybko kopa w lewą nogę, który okazał się wyjątkowo skuteczny (był krytyk!), trafiła bowiem w kolano krzyczącej z bólu czarnowłosej. Następny raz, skierowany w tą samą nogę, podobnie jak i próba trzaśnięcia jej po prawej dłoni, okazały się jednak fiaskiem. Mniszka wkładała bowiem zbyt wiele siły w ataki, tracąc tym samym cenny czas na zamach...
- Zdzira! - Krzyknęła czarnowłosa, po czym wyraźnie kulejąc, znowu odsunęła się minimalnie w tył od Cerre, inkantując kolejne zaklęcie, w którym i tym razem Mniszka nie zdołała jej przeszkodzić. I nagle...puf!. Przeciwniczka po prostu zniknęła, zostawiając rudowłosą samą na polance.

Mimo że przeciwniczka zniknęła z pola widzenia, może też z gaiku, Cerre przeczuwała, że to jeszcze nie koniec. Może choć w pewnym stopniu dopiekła wiedźmie, ale coś jej mówiło, że kłopoty wręcz dopiero się zaczynają. Toteż miała zamiar szybko odejść z tego miejsca, zabierając sztylet. Rozglądała się na boki, wyostrzyła czujność. Ciągle miała wrażenie, że jakieś oczy ją śledzą, ale nie wiadomo z jakiego miejsca. Wciąż była gotowa do walki, cóż, prawie wciąż. Z pajęczakiem, który już poszedł siać zniszczenie, sama zapewnie nie miałaby szans, ale... sama...
W tle słychać było spanikowaną ludność, wrzaski agonii, trzaski, chrzęsty, w które Cerre nie wsłuchiwała się zbyt dogłębnie. Rozejrzała się, po czym zrobiła dwa kroki, chcąc opuścić polankę, i nagle usłyszała świsty, i poczuła siedem - tak, dokładnie siedem - łupnięć w plecy, które bolały wyjątkowo cholernie, zupełnie jakby owe razy wnikały głęboko w jej ciało, aż do kości, do samych wnętrzności. Została zaatakowana w plecy jakąś najpewniej magią, od której aż ją skręciło, zupełnie wprost proporcjonalnie do narastającej wściekłości.


Gdzieś na polance rozległ się durnowaty, kobiecy chichot.

Tak, przeczucia ją nie myliły, tak zupełnie.
Parszywy tchórz, ale czego można było spodziewać się od, prawdopodobnie, typka od Cyrusia. Cerre próbowała zlokalizować źródło tego przebrzydłego, żabiego skrzeczenia, i przywalić porządnie. Wołanie “Gdzie jesteś” nie miałoby z pewnością ani krztyny sensu - koleżanka miała ochotę na zabawy w kotka i myszkę, chowanego, a także “Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”.
Odnalezienie niewidzialnego przeciwnika było dosyć trudnym zadaniem, jeśli nie posiadało się i samemu jakiś zdolności magicznych. Cerre zaś ich nie posiadała... nie pozostało jej więc nic innego, jak próba “wysłuchania” lokalizacji cholernej czarnowłosej. Problem jednak polegał w tym, że jak na złość wroga kobieta zachowywała się wyjątkowo cicho, nie zdradzając swego położenia. Do czasu. Ale wtedy było ponownie dla Mniszki za późno. Kolejna, magiczna formułka co prawda zdradziła “wiedźmę”, na diabliczkę pędziły jednak znowu pociski ukształtowane z magii. Postanowiła odskoczyć w bok, chcąc uniknąć owego ataku, i wielce się zdziwiła. Pociski owe bowiem również skręciły, pakując się prosto na nią, i raniąc dla odmiany po brzuchu i piersiach. Mniszce wyrwało się z tego powodu to i owo...
Trzeba było się powoli wycofywać z pola walki. Może nie było to zbyt honorowe, ale z pewnością nie można było w tym miejscu popisywać się etykietą ani innymi podobnie śmiesznymi rzeczami. Trzeba było się bronić, trzeba było atakować.Na rozterki nie było czasu. W odległości około dziesięciu kroków pojawiło się źródło magii, rozpoczynające istnienie “Magicznych pocisków”. Cerre postanowiła ją zaatakować tak samo jak przedtem - szybko i boleśnie. Sądziła bowiem, że tam znajduje się wiedźma. Tym razem jednak postanowiła rzucić sztyletem.

Diabliczka rzuciła więc małym ostrzem, które przeleciał parę metrów, po czym... przeleciało znowu kilka, by w końcu wbić się w jakieś drzewko. Czarnowłosej już tam nie było. Pojawiły się za to znowu “Magiczne pociski”, powołane do istnienia jakieś pięć metrów od miejsca, które Mniszka obrała przed chwilą za atak. A więc wiedźma przemieściła tuż po nim... znów zabolał ją cały tors, a wredna pita ponownie się zaśmiała gdzieś na polance.

Co robić??.

Zrobić niespodziankę.
Zdawało się, że koleżanka lubiła się bawić w chowanego, ale Cerre preferowała raczej zabawy w kotka i myszkę; “kotek” teraz - miast ścigać źródło pocisków - zaczął gnać w kierunku skrzeczącej ropuchy łażącej na dwóch nogach. Doskoczyła na nieco zaskoczoną czarodziejkę, od której odwróciła się rola oprawcy - wiedźma już nie była taka niewidzialna. Skołowana padła na trawkę od kopniaka, a że Cerre niestety, najwyraźniej nie należała do litościwych przeciwników, to nie za bardzo łagodnie obeszła się ze swoją obecną ofiarą.
- Koniec zabawy, mała - i brutalnie szarpnęła czarownicę za szatę. Mniszka wcale nie wyglądała na skorą do żartów, a jej spojrzenie jakby mówiło “Drgnij chociaż palcem, to do piachu polecisz”. Ręka mniszki poszła już na jedną dłoń wiedźmy, ażeby ją skręcić, w razie potrzeby. I nie zamierzała jej puścić. - Teraz wyjaśnisz mi, co tutaj robisz, kto cię przysłał, co planowałaś tutaj zrobić, skąd te wojska orków się tutaj wzięły i kto zaplanował tą całą rozpierduchę. Nie udzielisz mi odpowiedzi na pytanie, to ręce ci połamię i do końca życia nią nie ruszysz. Zaczniesz sobie żarty stroić, to tak samo zrobię - głos Cerre zachrypł nieprzyjemnie, po chwili warknęła na kobietę. - Zrozumiałaś, suko?!
Skołowana po ciosie kobieta spojrzała półprzytomnym wzrokiem na Mniszkę, starając się skupić na niej swoją uwagę, co nie przyszło jej zbyt łatwo... w końcu jednak potrząsnęła głową, zamrugała oczami, po czym spojrzała na Cerre równie nienawistnym wzrokiem co ona na nią.
- Nic ci nie powiem!. Nic! - Zaczęła się szarpać.
Ale szarpanie przeciwniczce nic nie dało, a tylko pogorszyło jej sytuację, bo Cerre zgodnie z tym co powiedziała, wykręciła dłoń, a raczej tak wygięła, że palce czarownicy dotknęły nadgarstka... co zakończyło się niespodziewanym chrupnięciem.
- To zacznij gadać, bo wyrwę ci tą kończynę i wsadzę ci ją do dupy!
- Aaaaaaaaaaa!! - To było wszystko, co w tej chwili powiedziała nieznajoma ze złamanym nadgarstkiem, z krzyku przechodząc w płacz wywołany bólem uszkodzonej ręki.
Jednak płacz kobiety wcale nie wzruszył Cerre, wręcz ją tylko zirytował i zdenerwował. Ostrzegała ją, to po pierwsze, po drugie sama kobieta chciała chyba komuś zaszkodzić, więc tak naprawdę sama sobie była winna. Zamiast tak trywialnie zgrywać dumną królewnę z drewna, mogła odpowiedzieć na kilka pytań - cóż z tego mogłaby być za tajemnica. Cerre nie czuła się ani odrobinę winna, ani odrobinę winna... Nie, nic nie miała sobie do zarzucenia, jej sumienie było tak czyste jak łza! Tylko że raczej nie jak łzy tej kobiety. Cerre spojrzała z wyraźnym obrzydzeniem na kobietę.
- Żałosna pizda - prychnęła pogardliwie Cerre.- Marna amatorka pospolitej rozpierduchy. Nie umiesz nawet odpowiedzieć na kilka pytań, ale zgrywać upartą, głupią kurewnę to tak. Pora na drugą rękę - mniszka bezpardonowo chwyciła drugą dłoń wiedźmy, żeby i ją złamać. - Druga szansa. Nie odpowiadasz, to będzie po drugiej łapie! - ostrzegła ją, choć Cerre i tak twiedziła, że kobieta jest taka głupia, że nie dotrze do niej to, że mniszka wcale nie żartuje z tymi torturami.
- Nieeeeeeeee!! - Wrzasnęła kobieta, aż Mniszce zadzwoniło w uszach - Zostaw mnie!!. Pomocy!!.

I niespodziewanie, zjawiła się pomoc.

- Co tu się wyprawia? - Rozległ się na polance męski głos, a spoglądająca w tamtą stronę Cerre ujrzała trzech wojaków, podejrzanie przyglądających się całej sytuacji jaką zastali. Jeden z nich ściskał w dłoniach włócznię, drugi był uzbrojony w miecz i tarczę, a ostatni celował nawet z kuszy prosto w Mniszkę.
- Mordują! - Krzyknęła czarnowłosa - Pomóżcie mi!!
"Pomóżcie miiii! Muszę zdążyć zniszczyć choć część tego zadupia do świtu!" - przedrzeźniała ją w myślach rogata.
Na te wyjątkowo perfidne słowa złowrogi wzrok trzech mężczyzn wbił się w twarz diabliczki.
- Zostaw ją - Warknął jeden.
- I to już - Dodał jego towarzysz.
Rogata jednak wcale kobiety nie zamierzała puścić ani nawet w krztynie jej nie uwolniła, mimo że jej grożono orężem miotanym. Zbyt dobrze wiedziała, co robi i czym by groziło puszczenie samopas wiedźmy.
- Zostawienie tej... kobiety, panowie - Cerre nie przejęła się specjalnie rozkazami mężczyzn. - nie byłoby zbyt bezpieczne ani rozsądne - w jej głosie dał się poznawać chłód, ale i pewność tego, co mówi. - ta kobieta nasłała na miasto potwora - Cerre wypaliła tą odpowiedź niemal automatycznie. - Precyzując, wielgachnego pająka. Wielkości wieśniackiej chaty. Widzieli go może panowie? W pobliżu się wałęsał, chwilę temu.
- To wcale nie tak, to nie tak! - Broniła się “wiedźma”.
“Nie, nie, wcale nieee!” kpiła Cerre. - “Ja chciałam tylko rozpierduchę zrobić, nasłać maszkarona na dzielnicę, żeby wszystko zniszczył i flaki powypruwał, nic więcej, naprawdę!”
- Wielgachny pająk powiadasz? - Powtórzył jeden z nich - Widzieliśmy to bydlę!. I to jej sprawka?.
- Pójdzesz z nami... - Odezwał się kusznik, nie celując już bezpośrednio w Cerre, lecz gdzieś pomiędzy obie kobiety - ...Właściwie to pójdziecie obie, i wyjaśnimy to wszystko w pałacu!.
Cerre spojrzała krzywo i z obrzydzeniem na maginię. “Czy to naprawdę jest konieczne?” - wyrażało spojrzenie skierowane do straży. I dlaczego kogoś tak niebezpiecznego jak ta czarująca [sic] kobieta prowadzić do zamku? Nie lepiej do lochów? Zimnych, brudnych, wilgornych lochów, pełnego węży, szczurów i pająków lochów? Albo nie - lepiej bez tego zwierzyńca. Cerre miała go aż zanadto dosyć. Jeden pajęczak wielkości chaty wieśniaczej za całość wystarczał.
- Skoro zachodzi taka potrzeba... - mniszka wzruszyła ramionami. Nie zamierzała prać się z wojakami w takiej sytuacji.
Jeden z gwardzistów, nie mając nic konkretniejszego pod ręką, odwiązał jeden z rzemieni, jakie nosił na przedramieniu, po czym związał nim ręce czarnowłosej, łaskawie krępując zdrowy nadgarstek nie do złamanego, lecz do knykcia kobiety. Mogli więc ruszyć do wspomnianego miejsca?
Diablica ruszyła z tym korowodem, choć niezbyt chętnie. Miała zbyt wiele spraw na głowie, żeby jej jakąś durną idiotką, ogromnym, futrzastym, ośmionogim “pieszczochem” oraz trzema pajacami zawracać sobie głowę. Zamiast gdzieś się schronić, albo nie daj Lordzie, zwalczyć choć parę zagrożeń dla Silverymoon, Cerre musiała się akurat udawać z takim burdelem do zamku.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 25-10-2011, 23:20   #48
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
W pierwszym momencie twarz Astegora wykrzywił grymas obrzydzenia na widok pożeranych zwłok. W drugim schylił się i podniósł z ziemi niewielki kamyk, którym rzucił w wielkie... coś.
- Tutaj paskudo! - krzyknął przygotowując swój miecz i tarczę. - Mam dla ciebie deserek!
Diabeł spojrzał na mężczyznę w samym środku swojego posiłku, z wnętrznościami wiszącymi akurat w tym momencie z jego pyska. Warknął przeciągle, po czym rzucił resztki na bruk, zwracając się w stronę Astegora. Warknął ponownie, po czym ruszył pędem na Paladyna, skacząc w finałowym momencie nieco w górę, i biorąc zamach opazurzoną łapą, efektem czego rozorał mężczyźnie prawą rękę.
Paladyn nie zamierzał zostawać mu dłużny. Mimo świeżej rany w ręce, wziął zamach. Miecz rozbłysnął oślepiającym blaskiem, kiedy Astegor ciął szeroko w diabła, wyprowadzając serię ciosów.
Pierwsze cięcie niemal odrąbało(był krytyk!) paskudztwu prawą nogę, mężczyzna zaś szybko poprawił jeszcze dodatkowo rozpłatując korpus przeciwnka, a na końcu ucinając jego prawą łapę. Abishai, tryskając czarną posoką, nieudolnie wykonał krok w prawo, po czym padł martwy na bruk. To się nazywało zacięcie bojowe ze strony powiększonego Astegora!.+
Paladyn chrząknął, nieco zawiedziony. Spodziewał się większego wyzwania po kimś o takich rozmiarach, no ale nie było czasu by się rozwodzić nad błachostkami. Wytarł miecz o jakąś szmatkę znalezioną na ziemi, co spotkało się z protestującym “Hej!” ze strony Amazera, i spojrzał naokoło, czy aby nie kręciło się w okolicy takich diabłów więcej. Albo czy smok nie zdecydował się gdzieś wylądować.
Niestety nie dostrzegł w najbliższej okolicy nic godnego uwagi - skierował się zatem tam, gdzie wrogowie (jego zdaniem) mogli wyrządzić najwięcej szkód - do miejsca, gdzie ewakuowano ludność.
Jednakże nic złego się tam nie działo. Paladyn odetchnął z ulgą i rozejrzał się dokładnie dookoła. Nic. Czyżby zagrożenie minęło? A co ze smokiem?
Astegor postanowił zostać na miejscu i doglądać ewakuacji cywili na wypadek, gdyby orkowie nagle pojawili się tam “znikąd”, albo wielki jaszczur postanowił wylądować nieopodal.
 
Gettor jest offline  
Stary 26-10-2011, 21:06   #49
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Silverymoon

1 Ches(Marzec)
cztery kwadranse od początku natarcia, po godzinie 1 w nocy





Cerre, Astegor Ravillin

Mniszka ruszyła z pojmaną kobietą i trzema zbrojnymi do Wielkiego Pałacu, gdzie szybko się niesforną czarnowłosą zajęto. Mimo jej krzyków i zapewnień o niewinności, wezwano Paladyna, by w wyjątkowo prosty sposób rozwiązał na chwilę obecną tą sprawę. Mężczyzna zaś spojrzał najpierw na Cerre, a następnie na "więźnia", po czym wydał krótki osąd.

- U tej pojmanej wyczuwam zło w sercu, u tej tu nie - Wskazał na Mniszkę.

To zaś wystarczyło, by zamknąć kogo trzeba w celi... Cerre jednak jeszcze przez kilka minut męczono pytaniami odnośnie całego zajścia, w końcu jednak dano jej spokój, a nawet podziękowano za pomoc w ciężkich miastu chwilach. Mogła więc sobie odejść, gdzie też miała ochotę, choć pojawiła się lekka sugestia, by może pomogła w obronie na murach...

- Znajdę cię! - Krzyczała zza krat "wiedźma" - Znajdę cię pindo i wydłubię ci oczy!. Słyszysz?!.


Cerre miała ją jednak w poważaniu, opuszczając już te miejsce.


~


Astegor po dosyć szybkim pokonaniu Abishaia przemierzał okolice Rynku i Wysokiego Pałacu, wypatrując kolejnych niebezpieczeństw, mogących zagrażać Silverymoon wewnątrz jego murów. Jednak poza jakimiś dwoma kobietami, prowadzonymi przez trzech zbrojnych do siedziby władców miasta, nie zauważył absolutnie nic.

Co nie znaczyło, że cały najazd zielonoskórych już się zakończył, na murach w końcu nadal walczono.

Nagle coś przeleciało nad budynkami, uderzając właśnie w Wielki Pałac. Łupnęło, zgrzytnęło, i po chwili rozległ się głośny rumor. Pocisk z wrogiej katapulty trafił dokładnie w jedną z wieżyczek, uszkadzając ją w połowie, i doprowadzając do niespodziewanego runięcia górnej jej części. Wszystko to runęło zaś w dół, wewnątrz murów siedziby Alustriel. Oby tam nie było nikogo w środku...

Nic innego, wielce interesującego "Inkwizytor" nie wypatrzył.





Wulfram Savage

Żądny krwi "Wilk" ruszył na dalsze łowy. A ponieważ w chwili obecnej - po odstawieniu swoich trzech panien w bezpieczne miejsce - znajdował się dosyć blisko wschodnich murów, tam właśnie skierował swoje kroki. Wbiegł więc na kamienne schody, po czym z coraz bardziej narastającą adrenaliną pędził w górę, słysząc wyraźnie nawoływania wojaków, brzdęk cięciw, złorzeczenie, i temu podobne dźwięki, towarzyszące bitwie.

Dziwnie jednak cichej bitwie.

Jakieś było jego rozczarowanie, gdy będąc już na murze nie ujrzał żadnych Orków. Krzątało się co prawda pełno żołnierzy, parę osób wyglądających na czaromiotów, tu i tam leżał jakiś ranny lub zabity ze strzałą w swym ciele, sporo "pomagierów" należących najpewniej do straży miejskiej i tym podobnych, miastowych osób, wrogów jednak było... właściwie to nie było. Lekko pochylony Wulfram podbiegł do blank, by spojrzeć na wrogów Silverymoon.

I owszem, wrogowie byli, jednak nie w liczbie setek, czy może i tysięcy, lecz (na oko) tuzinów. Sami chowając się za szerokimi tarczami prowadzili wyjątkowo ospały ostrzał murów, na co odpowiadali oczywiście obrońcy... i tak do siebie byle jak strzelano. Nic wielkiego, nic raczej godnego uwagi. Wschodnią bramę obrabiano taranem, na jego obsługę zrzucano kamienie, szyto z łuków, śmigały gdzieś bełty.

Wszystko jednak jakoś tak wyjątkowo anemicznie?.





Tarin Harvell

Najpierw nieudana pomoc niesiona jakiemuś nieznajomemu zbrojnemu, stawiającemu samotnie czoło Abishaiowi w trosce o kobiety i dzieci na wozie gwałtownie pozbawionym siły pociągowej, następnie zaś mała - i równie nieudana - próba, choćby osmalenia walczącemu z władcami miasta w przestworzach Czerwonemu Smokowi skóry. "Kula ognista" o przemienionej energii dosięgnęła bowiem latającą nad Silverymoon gadzinę, najnienormalniej w świecie jednak się od niej odbiła, eksplodując w przestworzach.

Czyżby Tarin nadepnął w jakiś sposób na odcisk samej Beshabie?.

Mężczyzna jednak długo się nad tym nie zastanawiał. Pewnych faktów nawet i nie zauważył, pędząc w obranym przed siebie kierunku... gnał zaś do rzeki Rauvin, przeczuwając możliwość desantu drogą wodną. Gdy zaś dotarł do "Księżycowego Mostu" ujrzał coś, co wzbudziło w nim naprawdę mieszane uczucia. I nie chodziło bynajmniej o żaden desant.






Morvin Lirish, Dagor "Suchy Rębajło", Dasser "Goniący Chmury", Raetar Delacross

Wspólne działania śmiałków uratowały życie naprawdę wielu Silverymoonczykom. Wprowadzając zamęt pośród Orków, szyjąc w nich strzałami, tnąc toporzyskiem, czy w końcu i szczując Demonami, odebrali sporą wyrwę zielonoskórym do mordowania bezbronnych. Ba, wręcz odrzucili w tył gdzieś ze dwie setki napastników, dając im niezły wycisk. Dzięki temu wiele osób było w stanie uciec mostem do drugiej części miasta, znajdując się w miarę bezpiecznym miejscu...

Smok został w końcu przepędzony wspólnymi siłami Alustriel, Ostroroga, i samego Zotha. Czerwona gadzina uciekła więc w siną dal, kończąc swój terror w Silverymoon, bynajmniej nie był to jednak koniec kłopotów dla miasta. Wszak wroga armia nadal tam była...
Zaklinacz zniknął teleportując się w tylko sobie znane miejsce, z kolei dwójka władców "Klejnotu Północy" ruszyła drogą powietrzną ku kolejnemu wyzwaniu. Orcze mordy ulokowały się w południowej części miasta, co bardziej ciekawych z północy zasypując gradem strzał. Rozpoczęło się coś, co można było nazwać walką pozycyjną, polegającą na czajeniu się za osłonami, i puszczaniu pocisków w przeciwnika wychylającego się zza własnych pozycji.

Zarówno Alustriel jak i Ostroróg zużyli naprawdę sporo magii w poprzedniej walce, do tego zaś już wcześniej pomagali gdzie tylko mogli, zatem też, gdy znaleźli się nad rzeką, oddali po kilka salw pomniejszych, dosyć zabójczych czarów, "Lśniąca Pani" podniosła most, odcinając możliwość przeprawy, po czym oboje się wycofali.

Do rzeki spływało zaś po murach coraz więcej posoki.

Orcze mordy odcięły również głowy pokonanych, zatykając je na włóczniach, i ukazując poprzez rzekę obrońcom, którzy zajęli już licznie pozycje na przeciwnym brzegu.


~


Dla Raetara pojawił się nieoczekiwany problem, w postaci właśnie Orków w południowej części Silverymoon. Tamtędy bowiem "Samotnik" miał zamiar opuścić miasto, droga jednak została zablokowana wrogimi siłami. Mógł co prawda próbować się przedrzeć, torować sobie drogę siłą swej magii, i posyłać w odmęty samej Otchłani tuziny zielonoskórych, zawsze jednak istniała możliwość, iż coś pójdzie nie tak. Wszak i oni mieli znających się na Sztuce, i choć byli to prymitywni szamani, mogło się to różnie w końcu potoczyć... nie wspominając o tak "drobnym" problemie, jak kilka setek mieczy, czy chociażby i mknących bełtów na obranej przez niego drodze.


~


- Oooooorki... - Jęknął cicho Irq, starając się dokonać rzeczy zgoła niemożliwej, pod postacią ponadczasoprzestrzennego stania się jednością z otaczającym go powietrzem - Orki mistrzu - Irq wpatrując się Morvinowi prosto w oczy kilka razy poruszył paluchem w dół, ku ziemi, gdzie pod Magiem i samym chowańcem znajdowały się całe setki zielonoskórych, jakimś cudem jeszcze ich nie zauważając.

Chociaż już jakiś pierwszy Ork, rozdziawiwszy gębę, wskazywał Morvina paluchem...


~


Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Tak też było z dobrą passą Dassera. Wrogie siły bowiem w końcu postanowiły ukrócić swawole Kotowatego, i odpłacić jemu pięknym za nadobne. Już wystrzelał wystarczająco wielu z nich, nadszedł więc czas zemsty. Wypatrzony przez jednego z bystrzejszych dowódców polowych, stał się celem zmasowanego ataku dystansowego. W sumie, w pewnym, wyjątkowo pokręconym sensie był to spory zaszczyt, być znienawidzonym w ledwie kilka minut przez około dwie setki wrogów, stając się celem dla połowy z nich.

Orcza kompania wypuściła strzały.

Dasser widząc nadciągającą chmurę ostrych pocisków rzucił się do ucieczki. Co w końcu innego jemu pozostało, stać tam i czekać na własną śmierć?. Pechowym zbiegiem okoliczności na dachu, na którym się znajdował nie było żadnej sensownej osłony, on sam zaś nie posiadał jakiejkolwiek tarczy, dającej choćby cień szansy na przeżycie takiej salwy.

Jedenaście pocisków dosięgnęło celu.

Tropiciel oberwał aż trzy razy w lewą nogę, prawa ręka została przebita na wylot(był krytyk!), lewa ręka również zraniona, aż cztery razy prawa noga, w tym raz przebita na wylot(był krytyk!), i dwa pociski w plecy. Wśród własnego jęku, i przypominając jakieś egzotyczne zwierzę, z wystającymi z ciała kolcami, runął w końcu z krawędzi dachu... powstrzymany dzięki magii pierścienia przed rozsmarowaniem się o bruk.
Było z nim jednak i tak nieciekawie. Leżał na brzuchu, dygocząc z szoku na całym ciele, i zalewając bruk własną krwią. Kilku przypadkowych żołdaków Silverymoon na ten widok rozdziawiło gęby, nie bardzo wiedząc co też teraz z przedstawicielem nietypowej rasy uczynić...


~


Siarczyste przekleństwa i pomysły Krasnoluda, nie zmotywowały jednak odpowiednio znajdujących się przy nim zbrojnych. Zresztą i tak nie było czasu... stawili więc czoła w piątkę przeciw setce, starając się uchronić jak największą liczbę cywili przed pewną śmiercią.

I mimo niespodziewanej, licznej pomocy zupełnie przypadkowych osób, znajdujących się akurat w tym miejscu, w dokonaniu owego czynu, mogło się to skończyć tylko w jeden sposób.

Ich krew również zalała bruk przed "Księżycowym Mostem". Dagor przeżył zaś jako jedyny z tego malutkiego oddziału, stającego do wyjątkowo nierównej walki. Mając na swym ciele chyba ze dwa tuziny ran jako ostatni żywy nie-Ork pokonał most, docierając na drugi brzeg. Jak to bowiem mówią: "Gdzie wrogów kupa, tam i smok dupa", brodaczowi nie pozostało więc nic innego jak wycofać się przed zielonoskórymi, lub zginąć z ich ręki.




Everlund
1 Ches(Marzec)
cztery kwadranse od początku natarcia, po 1 w nocy


Zoth'illam

Zaklinacz znalazł się dzięki magii na pustych ulicach Everlund. Zważywszy zaś tak późną porę, nie było to dosyć niezwykłe zjawisko. Zastanawiał się więc przez chwilę co uczynić dalej, gdy w końcu go olśniło, że z jego zdrowiem wcale nie tak dobrze. Co prawda chwilowo nie mógł narzekać na nagłe zejście, napompowany magicznymi zaklęciami wspomagającymi jego żywotność, lecz gdy one się skończą, może być z nim krucho... przekopał więc torbę ze zdobycznymi eliksirami, należącymi nie tak dawno temu do Xary, znajdując jedynie jedną miksturę leczniczą.

To było wciąż mało, by być pewnym, że po zbawiennych skutkach magii nie legnie nagle trupem na bruku. Wychyliwszy więc zawartość małej flaszeczki, i niepomny pory, ruszył czym prędzej do miejscowej świątyni Mielikki.

....

Sama świątynia robiła wrażenie, za sprawą niezwykłego wyglądu, uzyskanego w dosyć prosty sposób. Cały oto bowiem budynek był porośnięty bluszczami, z rosnącymi w wielu miejscach owocami o rożnych kolorach. Od samego bruku, poprzez ściany, wokół okien, drzwi, wrót, zarówno parter jak i piętro, wszystko pokryte zielenią. Wyglądało to prostacko, a zarazem niezwykle dla oka.

Zoth zaczął więc dobijać się do głównego wejścia, trzaskając pięścią o metalowe wrota. W końcu, po niezwykle długim jak dla Zaklinacza czasie, coś zgrzytnęło, i we wrotach otwarło się małe, zakratowane okienko. W nim pojawiła się zaś buźka niezwykle młodej, piegowatej dziewoi.

- O co... o co chodzi? - Spytała łamliwym głosikiem, zaspana i jakby również nieco wystraszona. Smoczy Potomek zamrugał oczami, po czym w końcu wylewnie opisał jej swoje potrzeby. W odpowiedzi zaś panienka zamrugała kilkukrotnie do niego, i Zoth już miał zamiar użyć jakiegoś epitetu, gdy usłyszał uspokajającą go frazę.
- Proszę chwilkę poczekać - Odparła, po czym zatrzasnęła okienko, ryglując je chyba na siedem spustów.

Tym razem już się mężczyźnie nieco wymsknęło...

W miejscu "panienki z okienka" pojawiła się męska gęba, dosyć grzecznie pytając o co chodzi. Zaklinacz więc po raz kolejny streścił swoją sprawę, i w końcu, przy pomocy potrząsania sakwą, wrota świątyni zostały przed nim otwarte. Został zaproszony do środka z wszelkimi już przejawami wielkiej uprzejmości względem (wypłacalnego) potrzebującego.



Półelfi mężczyzna, zwany Margeon'em Gellantar'em, a będący oczywiście Kapłanem, zaprowadził Zotha do odpowiedniego pomieszczenia, gdzie poparzony, osmolony, i prawie że półnagi Zaklinacz mógł - wedle własnego wyboru - spocząć w łożu, lub na fotelu, podczas udzielania pomocy. Czerwoną jak pomidor akolitkę, wysłano zaś w geście wyjątkowego zrozumienia, po jakieś spodnie dla osobnika w potrzebie.
















***

 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 26-10-2011 o 21:09.
Buka jest offline  
Stary 31-10-2011, 23:37   #50
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
oth'illam usiadł ciężko na fotelu. Co prawda wszystkie mięśnie w jego ciele krzyczały, by się położył, a najlepiej zasnął, ale z dwóch powodów nie mógł tego zrobić – po pierwsze wszystko bolało go jak cholera, a po drugie ta noc jeszcze się dla niego nie skończyła. W głowie bowiem rodził mu się plan solidnego zarobku. Świątynia była jedynie przystankiem, na drodze do jego realizacji.
-Czy moglibyśmy już zacząć? Czas nie działa na moją korzyść.
- Możemy zacząć, owszem, jednak co ja mam dokładniej uleczyć? - Spytał Kapłan - Mówimy tu o zwykłych, widocznych w końcu ranach i poparzeniach, czy może i czym innym, jakieś plugastwo wyssało z ciebie energię, utraciłeś wigor, siłę, zdrowie? Na jakie... na jakie czary cię stać przyjacielu?
"Oczywiście. Dobrzy i szlachetni kapłani niosą pomoc potrzebującym" - Zoth naprawdę zaczynał tracić cierpliwość.
-Wystarczy, że pozbędziesz się choć części tych wszystkich poparzeń, najlepiej zanim zostawię połowę mojej skóry na twym fotelu, dobry kapłanie. I stać mnie - zaklinacz przywołał na swe spękane usta grzeczny uśmiech, głównie po to, by pokryć czymś swą wściekłość.
Margeon zajął się więc w końcu leczeniem potrzebującego, rzucając na Zaklinacza czar. Ten zaś poczuł się w ciągu kilku chwil o wiele lepiej, gdy jego rany i poparzenia na ciele zaczęły znikać. Do pełni zdrowia było jednak jeszcze daleko...szkoda tylko, że tej nocy nie mógł sobie jeszcze pozwolić na komfort łóżka, snu i kuracji.
-Od razu lepiej. Bardzo wam dziękuję kapłanie. Szkoda, że nie można tak za jednym zamachem pomóc całemu Silverymoon - przynęta została zarzucona...
- A co ma leczenie wspólnego z Silverymoon?- Zdziwił się Margeon.
-Tych ran - Zoth zatoczył dłonią nad swoim ciałem - doznałem walcząc ze smokiem, niosącym spustoszenie na ulicach miasta. Bramy szturmem zdobyły orki. Gdyby nie zakres oparzeń, wpierw udałbym się do władz miejskich wzywając o pomoc dla Silverymoon, a nie do was kapłanie prosząc o pomoc dla mnie. - I przynęta została połknięta.
-Smok i Orki zaatakowały Silverymoon?!-Kapłan niemal krzyknął -To trzeba czym prędzej to zgłosić komu wypada!.

W tym też czasie zjawiła się akolitka z jakimiś szarymi spodniami w dłoniach...
-W pełni się zgadzam w tej kwestii. Lecz kto w Everlund zajmuje się takimi sprawami? Do kogo powinienem udać się z tą informacją? - pytał Zoth'illam, spodni zdając się zupełnie nie zauważać.
- Radę Starszych by trzeba zawiadomić. Późno jest, ale i tak trzeba, najlepiej się udać do samego Kayla Moorwalkera, on przewodzi radzie.
-Doskonale, gdzie go mogę znaleźć? A jeszcze lepiej, czy ktoś mógłby mnie do niego zaprowadzić? Nie znam miasta dość dobrze, a czas jest istotny.
-W tak ważnej sprawie sam cię zaprowadzę gdzie trzeba panie... - Kapłan urwał, bowiem nie znał imienia Zotha, który jakoś w tym całym zamieszaniu się nie przedstawił.
-Lucas. Lucas Stobbart - równie dobrze mógł utrzymywać swoją lewą tożsamość z poprzedniego miasta. Oghma jeden wiedział, że Zoth potrafił wymyślać na poczekaniu znacznie głupsze nazwiska. -Nie ma sensu zatem dłużej zwlekać... - zaczął, ale widok akolitki, której twarz zaczynała przyjmować bardzo niepokojące odcienie czerwieni, nakłoniła go jednak do zmiany ubioru. -Pozwólcie jednak kapłanie, bym najpierw właściwie się przyodział. Miejskiemu starszeństwu należy się wszak szacunek.
Zasadniczo Zoth'illam ubierał się albo bardzo krzykliwie, albo bardzo elegancko. Gdzieś w swoim umyśle zdawał sobie sprawę, że można było ubrać się w coś pomiędzy tymi dwoma punktami spektrum, ale idea ta wydawała mu się dziwnie obca. Dlatego też zamienne ubrania jakie nosił w pojemnej torbie były z arystokratycznej półki - modne, drogie i szyte na miarę. Czyli (jak przypuszczał) idealne na spotkanie z władzami kupieckiego miasta.
Po zmianie garderoby "Lucas" udał się więc czym prędzej z Kapłanem do siedziby Moorwalkera, przewodzącego rady. Po drodze zaś Margeon zamęczał Zaklinacza licznymi pytaniami dotyczącymi Silverymoon i wydarzeń mających tam miejsce. Ponieważ Stobbart potrzebował w chwili obecnej jego pomocy, starał się krótko, lecz treściwie na te pytania odpowiadać.

Na miejscu zaś, obu oczekiwała niespodzianka. Straż przy bramie prowadzącej do bogatej rezydencji wyjaśniła, iż Moorwalker pognał jakiś kwadrans temu do ratusza, poruszony jakąś sprawą. Wszystko zaś od tak nagle, w samym środku nocy.
-Ratusz... mam nadzieję, że nie jest to daleko stąd, szanowny Gellantarze? - spytał Stobbart, choć podświadomie czuł, że wszystko zaraz zacznie się jeszcze bardziej sypać.
-A gdzie tam- Kapłan machnął ręką -To ledwie pięć minut stąd...
I Lucas już chciał dodać, że to tylko pięć minut, w trakcie których orki w Silverymoon gwałcą bezbronne kobiety, ale to mogłaby być drobna przesada. Zamiast tego powiedział więc po prostu:
-Zatem chodźmy.

Ruszyli więc tym razem do ratusza, przemierzając spowite nocą ulice Everlund dosyć szybkim tempem, z wciąż dopytującym się - i tym samym zaczynającym działać na nerwy Zaklinaczowi - o wiele spraw Kapłanem... Gwardziści pilnujący siedziby rządowej miasta najwyraźniej znali samego Gellentara na tyle dobrze, że wpuścili go od razu do środka, nie zadając absolutnie żadnych pytań.
Dwóch mężczyzn pokonało więc wiele stopni, wchodząc na piętro, następnie zaś korytarzem w lewo, mijając kolejnych dwóch zbrojnych. Kapłan zapukał do jakiś drzwi, po czym weszli do środka.

W gabinecie, przy dużym stole z licznymi fotelami, przebywało sześć osób. Dwóch ludzkich mężczyzn, Elf, Niziołek, Elfia, i Półelfia kobieta. Wszyscy momentalnie spojrzeli na wchodzących.
- Przepraszam że przeszkadzam, ale ten oto osobnik, Lucas Stobbard, przybywa właśnie z Silverymoon, które zostało najechane przez potężną armię Orków! - Wypalił prosto z mostu Kapłan.
-Uspokój się Margeonie - Odezwał się jeden z ludzkich mężczyzn- Wiemy o tym...
-Wiecie Moorwalkerze? - Zdębiał Kapłan.
-Tak, wiemy, ale może niech głos zabierze owy Lucas? - Wzrok wszystkich wbił się w Zaklinacza.
No proszę, czyli magowie Klejnotu Północy zaczęli wzywać posiłki. Całkiem mądrze.
-Najazd rozpoczął się około półtorej godziny temu - rozpoczął Lucas, po uprzednim pokłonieniu się zgodnie z etykietą. -W celu wprowadzenia chaosu w szeregach obrońców miasta rozpoczęto od ostrzału z katapult, oraz wykorzystania... -tutaj zawiesił na chwilę głos, bowiem miał pełną świadomość swoistej absurdalności słów, które musiały nadejść - gryfów. Zrzucone głazy, obłożone magicznymi czarami albo alchemicznym ogniem podpalały drzewa i budynki. Potem nastąpił właściwy atak na bramy przez orki. O ile mi wiadomo zdobyły południową bramę. W samym mieście pojawiły się również łuskowate istoty - Zoth pokrótce opisał wygląd abishaiów - oraz ogromny, czerwony smok. Przynajmniej stary, o ile byłem w stanie ocenić po rozmiarach i fakturze łuski. Większość cywilów schowała się w murach pałacowych, ale duża część zginęła na ulicach. Nie wiem również, czy smok z którym walkę podjęła lady Alustriel i Ostroróg wciąż pustoszy miasto, czy został pokonany. Gdy teleportowałem się tutaj był ciężko ranny. - W krótkich, żołnierskich formułkach streścił zaklinacz.
-W porządku, wiemy więc już w przybliżeniu co i jak. Zmobilizujemy armię i ruszymy Silverymoon na pomoc, panu Storbardowi i Gallardowi zaś dziękujemy za pomoc, resztą zajmiemy się już sami - Moorwalker skinął głową do obu mężczyzn przynoszących wieści. Wychodziło więc na to, że... Zaklinacz nie był tu już do niczego potrzebny.
To było zaskakująco łatwe... niepokojąco łatwe nawet. Ale Zoth nie miał absolutnie żadnych przesłanek, że mogłoby to nie być prawdą. Całe 15 minut zajęło starszyźnie miejskiej zdecydowanie, że wyśle własnych żołnierzy na śmierć w obronie innego miasta. I pomyśleć, że paladyni to jego uważali za bezduszną, obłudną, samolubną osobę.
-Dziękuję wam, za tak szybką reakcję. Silverymoon na pewno będzie wdzięczne - blefował. Nie miał bladego pojęcia w jakich stosunkach jest Silverymoon i Everlund, ale z tempa podjęcia decyzji o pomocy wynikało, że musiały być świetne.
-Nie ma za co - Usłyszał w odpowiedzi, po czym... no cóż, wyszło na to, że powinien opuścić gabinet wraz z Kapłanem. Rada bowiem chciała pozostać sama.
Lucas pokłonił się raz jeszcze przed członkami rady i ruszył na zewnątrz. Poczekał tam chwilę na kapłana, aby zapytać go:
-Wspominaliście kapłanie o wynagrodzeniu za wasze usługi. Jaki datek jestem zatem winny waszej świątyni? - równie dobrze mógłby najzwyczajniej w świecie uciec, ale... możliwe, że w najbliższym czasie uśmiech życzliwego boga mógłby mu się przydać.

- Hmmm... - Zamyślił się Margeon, po czym zaczął szeptać sobie pod nosem- Bo to by był czar o mocy trzeciego stopnia... a dla mnie to jest... no to by było dwieś... - Po czym dodał nagle już głośno do Lucasa- Jako że w dobrej sprawie, co mili oko bóstw, powiedzmy, że sto złociszy, nie licząc już żadnych spodni!
Mogło być gorzej. Zoth odnalazł w sakwie dziesięć platynowych krążków i wręczył je Gallardowi.
-Dziękuję wam za pomoc. Mam nadzieję, że zmówisz za mnie modlitwę do Mielikki.
- Nie ma za co, nie ma za co. A pomodlę się... a ty już gdzieś idziesz? - Zdziwił się nagle Półelf.+
-Idę? Nie, raczej nie... Skorzystam z innego środka transportu - odparł. Jak na razie Lucas stracił sporo pieniędzy, zamiast zyskać. Everlund zaś nie wydawał się miejscem, które sypnęłoby złotem w jego kierunku. Przeklęte Silverymoon wciąż wydawało się najlepszą opcją, choć na walki zaklinacz nie miał już tej nocy ochoty. Przy odrobinie szczęścia może jeszcze uda mu się dostać do pałacu.
-Tutaj nasze drogi się rozejdą, dobry kapłanie - pożegnał Margeona.
- Wracasz tam?. To uważaj na siebie Lucasie, i oby gwiazdy ci sprzyjały - Kapłan spojrzał na moment na nocne niebo -Może jeszcze kiedyś się zobaczymy. - Wyciągnął dłoń na pożegnanie.
-Kto wie? Kto wie - odparł sentencjonalnie, ściskając oferowaną dłoń.

A gdy został już sam, zaczął prowadzić w myślach monolog.
"I po co się tam znowu pchać? Smoki, orki i kto wie co jeszcze. W dodatku nikt mi za to pchanie się nie płaci... ale i z drugiej strony, zapłacić może. W końcu walczyłem ze smokiem, zorganizowałem pomoc. Chyba nie będą mieli dość czelności, by zbyć mnie 'dziękuję'" - mógł mieć jedynie nadzieję.
Teleportując się jednak w strefę walk, trzeba być przede wszystkim przygotowanym. Nadzieja pojawia się dopiero na drugim miejscu. Rzucane jeden za drugim ochronne czary miały w zamierzeniu uchronić go na jakiś czas przed obrażeniami, gdyby wylądował nie tam, gdzie powinien.
A gdy już wszystkie czary spowijały go swym kokonem, przywołał w myślach główny plac Klejnotu Północy. I zniknął.


Silverymoon

1 Ches(Marzec)
przed drugą w nocy

Gdy tylko Stobbart pojawił się na placu, napiął wszystkie mięśnie. Zdezorientowanie wywołane teleportacją i tak działało na jego niekorzyść, ale jeśli zaraz coś go mocno walnie, to może choć trochę mniej zaboli.
Tyle tylko, że nic go nie atakowało. Nie gryzło, nie strzelało z łuku, ani nie obrzucało włóczniami. Co prawda uszu Zotha powoli zaczynał dobiegać zgiełk pochłoniętego walką miasta, lecz plac był stosunkowo bezpieczny. Nawet nie było widać na niebie smoka. To dobrze. Przynajmniej jego powrót do pałacu nie będzie wyglądał jak desperacka rejterada. Już bardziej jak taktyczny odwrót.
 
Zapatashura jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172