Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2011, 05:36   #174
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Isengard, lipiec 251 roku



Kilka dni zajęło Cardanowi przemyślenie sprawy oddziału. Nie był wśród swoich pobratymców popularny i nawet zastanawiał się, czy oby niektórzy nie zgodzą się, tylko po to żeby dać nogę z niewoli. Lub poderżnąć mu gardło.
Było wśród nich kilku doświadczonych wojowników, którzy prym wiedli pomiędzy pracującej głównie przy umocnieniach fortyfikacji Isengardu reszty Dundlandczyków. Słuchali się wszyscy Wulfa, który stał się ich niepisanym przywódcą. Robota przy kopaniu rowów i dźwiganiu głazów z okolicy do ulepszenia murów, była katorżnicza. Kiedy doszły do twierdzy słuchy, że orki w okolicy napadają na ludzi, było dokładnie powiedziane, że Uruk-hai nie wybiera. Rohańczyk czy Dunlnadczyk wszyscy im tak samo smakują. O ile okoliczne wioski i osady były ewakuowane lub łączyły się w większe społeczności pod opieką wojska, to nikt za bardzo nie przejmował się domami ludzi ze wzgórz, którzy zostawili w domach matki, żony i dzieci. Niektórzy wale nie wierzyli w takie rewelacje. Do nich zaliczał się Wulf. Tłumaczył pobratymcom stukając się paluchem w brudne czoło, że to tylko kłamstwa Gondoru i, że ich rodzinom bardziej zagraża problem utrzymania domostw i wykarmienia dzieci jak lęk przed Uruk-hai. A prawda była gdzieś po środku.

Faktycznie głodne i zagubione w okolicy orki z rozbitej armii spod Tharbadu nie przebierały w ludziach. Przedzierając się na północ, jeśli co na ich drodze stanęło godne spalenia, zniszczenia i skonsumowania, to zazwyczaj gobliny żyły zgodnie ze swoją naturą. Były tez i takie przypadki, że bandy goblinów, lecz nie Uruk-hai, grasowały w górzystej okolicy wcale nie wybierając się na wezwanie Herumora do odwrotu. Jeśli można mówić o orczych dezerterach, to było takich grup całkiem sporo, bo wystarczył jeden silny i brutalny goblin, żeby omotać wokół siebie całą resztę. Taki, co miał kilka kropel oleju w głowie więcej i kombinował, że gdzie dwóch się bije tam on dobije. Zamiast ginąc w szeregach armii plemion zgromadzonych pod Królem Orków, po klęsce pod Tharbadem, niskie morale i duża odległość od przełożonych były wystarczającymi motywatorami do samowolki.

Wieść o wielkiej armii ruszającej na wschód rozeszła się echem po górach i lasach. Orki wiedziały, że ludzie zostawią zbrojnych do obrony ludności. Ale wszystkich nie upilnują. Górskie szlaki i leśne trakty stały się bardzo niebezpieczne. Również obszerne wzgórza Dunlandu. Czasem nawet zdarzyło się znaleźć ślady barbarzyństwa orków na równinach Rohanu. I choć nie było to na masową skalę, ani chociaż często, to wystarczyło, aby w sercach ludzkich puścił korzenie strach. I jego zimne macki poczuli też na plecach niektórzy Dunlandczycy. Szczególnie ci, którzy kogoś zostawili w domu wychodząc na wojnę.

Wiedzieli też, że gdzieś tam ich pobratymcy na pewno się organizują lub przynajmniej starają przeczekać najgorsze. Co jeśli rodziny jeńca nie wziął pod skrzydła nikt? Większe grody, zamki, osady i wioski Dunlandu zostały niemal od razu spalone przez wroga. W rajdzie na odsiecz Tharbadowi oraz w drodze powrotnej, kiedy rozbita armia Cardoca uciekała w rodzinne strony. Teraz na pewno ich plemiona zmuszone do podążania za wojami zaszyła się w bardziej niedostępnych częściach ojczyzny. W jaskiniach, lasach i na bagnach. Gwarancji bezpieczeństwa jednak nie miał każdy. Mało tego. O ile zbrojni królewscy i Władcy Koni krzywdy nie wyrządzali ludności cywilnej odwiecznego wroga, to było wielu wśród takich, którzy swoje rodziny pod widłami, siekierami i dzidami barbarzyńskich rajdów górali straciło. I ci właśnie mściciele, często łączący się w mniejsze lub większe grupki, mściły się bez wyjątku na wszystkich. Starcach, kobietach i pociechach. Żona za żonę, chata za chatę i dziecko za dziecko. Także motywacji jeńcom niekoniecznie brakowało do sięgnięcia po broń i wyrwania się z kajdanów Isengardu. Potrzebowali jednak odpowiedniego pokierowania.

Cardan zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę doskonale. Jak również i to, że sama zgoda dowództwa jeszcze do niedawna nieprzejednanego wroga, niczego nie przeważa. Nie mógł rozkazem wymusić sobie lojalności, oddania i posłuchu. Jego charyzma splamiona była okrutną hańbą i spojrzenia jakimi ścigali go pobratymcy dobitnie o tym świadczyły. Jak on pluł na widok i zaczepki Rohirimów i Gondorian, tak oni często robi tak na niego. Tyle, że po kryjomu. Nie ostetntacyjnie. Cadarn słynął z krótkiego temperamentu. Lub po prostu udawali, że go nie ma ignorując zupełnie.

Tak więc nakłonienie Dunlandczyków do wstąpienia w szeregi karnej jednostki Gondoru było dość dużym wyzwaniem. Zwłaszcza z tak kontrowersyjnym dowódcą. Ludzie oglądali się na Wulfa. Na Cardana raczej zgrzytali zębami. Z tęsknotą oglądali się za rzekę w stronę zielonych wzgórz Dunlandu.




Po kilku dniach badania nastrojów i rozmów z niektórymi szemranymi pobratyńcami, którzy sami do niego przyszli oczekując w zamian sute, dobre jedzenie i cowieczorne wino, Cardan zaczynał tracić nadzieję. Wtedy, pewnego ranka, do obozu powrócił, wysłany w ślad za Dorlakiem przez syna Amrotha, jeden z dwóch Dunlandzkich tropicieli. Tylko jeden.










Beleager, lipiec 251 roku


Endymion z zajadła uporem zagarniał wodę wpatrzony w srebrzysty blask przebijający się przez granatową taflę morza. Był coraz bliżej powierzchni. I wciąż tak daleko.





Statek leniwie opadał na dno w objęciach monstrualnego potwora.
Człowiek, który miał z morzem tyle wspólnego co krasnolud ze zbieraniem grzybów, z szeroko otwartymi oczami, dusząc się od braku powietrza w płócach, parł do góry.

Ubranie ciążyło. Ciążyła skóra zbroi. Każdy ruch był kolosalnym wysiłkiem mdlejących mięśni. Namoczony płaszcz krępował ruchy zaplątując się za nogi i ramiona. Jak płachta sieci. Uwolnił się z niego rozrywając rzemienie. Jego jedyną bronią była zimna krew, opanowanie i wola do życia. Płynąc do góry mijał ciała tych, którzy poddali się, lub zginęli nim ich ciała uderzyły o morski dywan. Z rozdziawionymi ustami i zastygłymi oczyma opadali powoli coraz niżej. Jeszcze chwila i Endymion się miał udusić. Zaczerpnąć wody jak powietrza. Jednak nie. Ręka zaciśnięta w pięść przebiła wodę ku niebu.

Wynurzył się łapczywie chwytając powietrze.
Ze statku zostały kawałki desek i jakieś dryfujące śmieci. Wiedział, że długo nie utrzyma się przy życiu. Obrócił głowę na wszystkie strony krztusząc się wodą. Na widnokręgu była woda i jakby mgła. Wtedy za sobą zobaczył szalupę. Choć było to zaledwie czterdzieści stóp, dla jego wyczerpanego ciała był to dystans olbrzymi. Jego szczęściem morze było spokojne i fale nie zakrywały go ani nie znosiły z obranego kursu. Zaciskając zęby zaczął płynąć ku chybotającej się drewnianej łupince, samotnie dryfującej na bezkresnej wodnej pustyni.










Łódka bujała się spokojnie na morzu i woda chlupała o burty. Salah z zapartym tchem leżał na jej dnie przytulony do desek. Mokry od słonej wody. I potu. Bał się jak cholera. W reku ściskał nóż. Jego jedyną broń przeciwko temu-czemuś. Przed oczami wciąż stał wyryty w pamięci obraz łamiącego się okrętu.




Jaki cud mu zesłał jakiś bóg jego przodków z nieba! Łódkę. Przecież sam pływał jako-tako. A gdyby nawet był mistrzem nad mistrzami, i jak każdy Umbardczyk pływał jak ryba w odzie, to na niewiele by mu to się na morzu przydało. Nie kiedy lądu na horyzoncie nie widać, ku któremu mógłby zacząć płynąć. Dobrze, że przed atakiem potwora przynajmniej się napił do syta. Jeść póki co mu się nie chciało od kilku dni, bo i tak wszystko zwracał. Teraz jednak z goryczą pomyślał, że jeśli przeżyje to zdechnie z głodu. Ale najpierw z pragnienia. Słońce na razie wisiało nad linią mokrego horyzontu, lecz kiedy wdrapie się wysoko na niebo, to cienia na łódce nie uświadczy.

Kiedy ponure myśli chmurzyły jego łyse czoło nagle plusk wzmożony zaalarmował go aż po plecach przeszły ciarki. Jednak miał większe zmartwienia. Całkiem niedaleko łodzi coś płynęło... Pluskało... Biło w wodę! Charcząc. Coraz głośniej. Nagle łódka przechyliła się gwałtownie na bok, niemal nabierając wody!





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 27-10-2011 o 05:46.
Campo Viejo jest offline