Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2011, 11:55   #34
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Gdzieś w górach stanu Waszyngton.


[MEDIA]http://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/cena10.mp3[/MEDIA]


MONTROSE, THOMSON, JILEK
9:34 czasu lokalnego

Przez chwilę mogli tylko czekać. Mimo, że śmierć mogła do nich przyjechać w każdej chwili, dzieciaki i Dorothy zostały na miejscu, chociaż nie było to łatwe po tym, jak Boven usiadła za kierownicą, a Thomson odbezpieczył karabin maszynowy umieszczony na dachu Humvee. Wojna, wszystko to była wojna i najwyraźniej nie miało już w niej być cywili. Żywi i martwi, swój i wróg, nic pomiędzy.
Czekali.
Jilek tymczasem zdążył już przeszukać mężczyznę, którego zaskoczył. Nie miał przy sobie wiele, nawet portfela. Jedynie komórkę i glocka pod kurtką, niewielki łup. Była także lornetka, dzięki której mógł trochę lepiej przyjrzeć się temu, co działo się na końcu pasa startowego. Z jednego wozu skończyli już wyładunek jakichś metalowych pojemników w kształcie małych beczek. Domyślał się, ze piwa to raczej nie wywozili. Było ich czterech. Odebrali transmisję, ale nie wyglądało na to, by cokolwiek to zmieniło. Przyjrzał się wieży jeszcze raz. Zdecydowanie nie była to taka, jak na dużych lotniskach, bardzo wiele jej do tego brakowało. Dodatkowo wszystkie przyrządy były "martwe", wyłączone. Człowiek, który tu był nie miał najmniejszego zamiaru kontrolować przestrzeni powietrznej, umówmy się - ile w tych czasach mogło latać tu samolotów?
Może ten tutaj tylko wypatrywał zagrożenia? To też dziwne, bo wieża nie miała łatwo dostępnych okien od strony drogi, którą przybyli. Była w końcu do patrzenia na samoloty, nie samochody. Tak czy inaczej, dwóch ubranych na czarno ludzi wsiadło do jednego z Land Roverów i ruszyło w ich kierunku. Pozostali dwaj jeszcze przez chwilę kontynuowali załadunek, a potem zamknęli wóz i weszli do samolotu.

Obserwacja zbliżającego się wozu nie należała do spokojnych sytuacji. Wiedzieli kto znajduje się w środku. Wiedzieli, co będzie się musiało stać. Albo oni, albo my. Thomson nie zamierzał się cofnąć, a i Marie wydawała się zdeterminowana, może nawet wkurzona wieczną ucieczką. To byli wrogowie, a oni byli na cholernej wojnie.
Land Rover był coraz bliżej, kierując się do wieży i hamując tuż przy niej. W samolocie musieli być piloci. Śmigła powoli ruszyły, a ich warkot docierał nawet tutaj. Nie mieli teraz czasu się tym zajmować. Z bliższego im samochodu wysiadało właśnie dwóch uzbrojonych ludzi, w tym samym czasie, w którym Boven nacisnęła gaz a Humvee wystrzelił do przodu, wyjeżdżając zza budynku. Tamci zareagowali błyskawicznie, błysnęły pistolety maszynowe, zagłuszone całkiem przez ryk silnika oraz terkot karabinu maszynowego, którego spust nacisnął Thomson. Wojskowym samochodem wręcz zatrzęsło, huk całkiem wypełnił pomieszczenie, Dorothy mocniej przytuliła płaczącego Eathana. David był celny, pierwszego, tego stojącego bez ochrony, skosił od razu. Drugi wpadł do budynku, próbując tam znaleźć schronienie i wpakował się prosto na Jileka, który jednak także został lekko zaskoczony. Na tyle lekko, ze zanim jego nóż przeszył gardło człowieka Umbrelli, tamten zdążył wystrzelić kilka kulek, z których jedna drasnęła ramię Jacquelyna. Krew lekko zabarwiła jego ubranie.

Samolot już ruszał. Zbyt wolno, łatwo mogli go wyprzedzić. Łatwo mogli go zatrzymać. Marie wyskoczyła z Humvee i wsiadła do Land Rovera i wjechała nim na pas startowy, blokując go całkowicie. To wystarczyło. I piloci doskonale o tym wiedzieli. Silniki nagle wyłączono, a spod kół wydobył się dym wywołany ostrym hamowaniem. Nawet nie czekali, aż do końca się zatrzyma, wypadając z niego i biegnąc prosto do Land Rovera. Mogli ich gonić, ale jakie mieli szanse? Tamci odjeżdżali na przełaj, kierując się na południe. Samolot ostatecznie zatrzymał się.
A jedna ze zdobycznych komórek nagle zadzwoniła. Została odebrana odruchowo.
- Szczepionka wystartowała?


JORGENSTEN, GREEN, CARTER
11:38 czasu lokalnego

Rosjanin łykał wszystko to, co mówił mu Swen. Indianie milczeli, przyciągając sporo spojrzeń, Goran także milczał, choć łyknął sobie kilka głębszych. Jego czekała operacja, a na dodatek środki przeciwbólowe nie działały idealnie. A Jorg mówił i odpowiadał na pytania. W tym także to o miejscu rozdzielenia, a jeden z jego ludzi wcale się nie ukrywał z tym, że wychodzi. Pewnie gdyby nie grała muzyka, to usłyszeliby bardzo wyraźny warkot silnika. A może rozmowę przez telefon, w końcu tacy jak oni potrafili sprawić, by sieć działała zgodnie z ich wolą.
Pokazali już, że mają możliwości. A Rusek wysłuchał do końca i wstał, wyciągając ku nim dłoń.
- Wspanjale! Dobrze robjić z wami interesy. Chirurg zaraz sie tobą zajmje.
Tu spojrzał na Gorana, do którego podszedł inny z uzbrojonych ludzi, wskazując drzwi.
- Broń można zostawjić, lekarze sie jej boją - roześmiał się znowu i machnął dłonią dając znać, że to mało ważne. - Zajmą się panami. Co do sprzętu, to obawjam się, że samochodów nie możecje wybrać dowolnje. Z reszty moi ludzie postarają się załatwjić wszystko. Kontakt przez telefon, dzjiała w stanje Waszyngton. Numer wpisany.
Położył na stole telefon i ładowarkę do niego. Zwykła komórka, z zasięgiem jak łatwo było sprawdzić, choć nazwy sieci nie rozpoznawali. Ruski skierował się do wyjścia.
- Czas to pjeniądz, przyjacjele. Dokładnje wskazać starczy. Ah, bym zapomnjał. W samochodzje niespodzianka.
Zaśmiał się raz jeszcze i już go nie było. Skierował się do jednego z czekających samochodów i odjechał nim wraz z dwoma ludźmi.

Gorana zaprowadzili tam, gdzie wcześniej Greena, ale pozostałych nie wpuścili do środka. Dwóch ludzi w kitlach uwijało się tam przy murzynie i to było wszystko, co można było zobaczyć. Zamiast tego młody, jasnowłosy facet, wyprowadził ich na zewnątrz i wskazał na wozy ustawione na poboczu, nieco dalej. Były dwa, terenowe, solidne, ale bez fajerwerków.


- Solidna robota, szyby kuloodporne.
Ten, który im towarzyszył nie zaciągał w ogóle, choć dało się odczuć delikatny obcy akcent.
- Powiedzcie czego jeszcze chcecie. Ludzie zostali posłani do Darrington, jeśli kogoś znajdą to przyślą. Nie ma sensu na nich czekać. Chodźmy do środka, omówimy szczegóły.
Usiedli przy stoliku, pełna kulturka. Idiotyzm nowoczesnego społeczeństwa podczas walącego się na twarz świata. Słuchał czego Jorg potrzebuje, zapisywał, zadawał pytania. Ignorował Indian, chociaż ich obecność wyraźnie wkurzała ochroniarzy. Być może fakt, że byli nieprzewidziani, być może kolor ich skóry. A może zwyczajnie, ot tak, bo nie byli swoi. Swen znacznie bardziej wpasowywał się w to określenie. Z listą uwinęli się szybko, ale potem jeden z ludzi w kitlach zajął się stopą Jorgenstena, psikając czymś, smarując, usztywniając i owijając. Buta to już założyć nie mógł, ale dostał coś, co wyglądało jak but narciarski z gumową podeszwą. Nie był bardzo wygodny, ale noga nie bolała. Nowoczesna technologia.

Green nie pamiętał wiele z operacji. Dokładniej to tylko tyle, jak kładli go na łóżko, podłączali do kroplówki a potem już była ciemność nieświadomości. Zrobili swoje, najwyraźniej, chociaż gdy się obudził, nie miał pojęcia co się działo i gdzie był. Ktoś coś mówił, ale John tylko podświadomie wiedział, że coś odpowiadał. Nie pamiętał co, mózg nie przyjmował informacji, nie chciał ich pamiętać, pozostawić na swoim miejscu. Narkotyki? Czy to zwykła procedura anestezjologa? Nie wiedział nic, a potem znów pogrążył się w nieświadomości.
Gdy się przebudził, była jakaś jedenasta. Rano, tego samego dnia. Był tu niecałe dwie godziny i zdecydowanie czuł się lepiej. Odpięto go od kroplówek, miejsca, gdzie miał rany, były solidnie zabandażowane. Obok leżał Goran, wciąż nieprzytomny. Ubranie niedaleko, bo zdjęli je z niego. Ale cholera, czuł się znacznie lepiej! Nowoczesna medycyna albo bardzo silne leki przeciwbólowe. A człowiek w kitlu odnalazł się tylko na chwilę.
- Odradzam gwałtowne ruchy. Ale może pan chodzić, jutro można zdjąć bandaże. Temu drugiemu można powiedzieć to samo. Wszystko dzięki Umbrellli.
Pożegnał go lekkim pochyleniem głowy i wyszedł. Czy medycyna poszła aż tak bardzo do przodu? Green spróbował i udało mu się usiąść. Lekkie zawroty głowy, trochę bólu tam gdzie były rany. Ale bardzo mało, prawie nic.

Trzydzieści minut później już stał w wejściu do "Sit'n Bull", opierając się o framugę. Człowiek od zaopatrzenia właśnie wrócił, rozmawiając ze Swenem.
- Wszystko załatwione, to co mamy dostarczymy około dwunastej trzydzieści. Ten wasz drugi ranny powinien się ocknąć do dwunastej. Powodzenia.
Jego ludzie, w tym ci w białych kitlach, zapakowali się do czarnego wozu i odjechali. Jeśli jacyś pozostali, to nie dało się ich dojrzeć z tego miejsca. Czuli się lepiej. Mieli samochody. Mieli dostać sprzęt.
Z jednym zastrzeżeniem: dorwać Boven jak najszybciej. Wciąż nie wiedząc dlaczego właśnie oni.
Swen wreszcie mógł się też bliżej przyjrzeć samochodom. Solidne, przystosowane do górskich terenów, zaopatrzone w nowoczesny sprzęt i sprawdzone rozwiązania.
I związaną, zakneblowaną, bladą kobietę leżącą na tylnym siedzeniu. Lekko brudne ubranie, poszarpane w kilku miejscach. Nie zapięte spodnie jeans.
I ta twarz. Doskonale ją pamiętał.
Ruski dał mu w podarunku dr Patton. Jeśli to była tylko mafia, to koneksje musieli mieć wręcz niesamowite.


WILLIAMS
10.03 czasu lokalnego

Nie spieszyło im się. Owszem, Robert miał zamiar kogoś śledzić, ale czy to wymagało pośpiechu? Sytuacja była dziwna, niepewna. Dziewczyna, której imienia przecież wciąż nie znał, znalazła trochę jedzenia i przygotowała na gazowej kuchence coś odgrzewanego. Gotować nie umiała, cholera wie kim była przed tym wszystkim. Srać na to, pieprzyć to wszystko!
Czy to źle czy dobrze, że wszyscy umarli? Popłaczmy chwilę. Potem proponuję minutę ciszy.
A potem możemy zaczynać wszystko od nowa, nawet od tej dziewczyny, która najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że tego ranka w końcu też została zgwałcona. Tak czy inaczej, psychicznie lub fizycznie. Jeden pies.
Tylko silni przetrwają.

Były trzy lotniska. Środek gór, najwyraźniej ten sposób podróży był najłatwiejszy i najwygodniejszy. Ciekawe jak długo uczyło się latać pośród tutejszych chmur i wiecznie paskudnej pogody. Tego najwyraźniej epidemia wirusa X nie zmieniła, ale z drugiej strony - mżawka wreszcie ustała. Było już tylko zimno i wilgotno. Tylko. A oni nie mieli nic. Żadnych planów, poza jednym. Śledzić tych dziwnych ludzi, którzy przepytywali ich tej nocy.
Ważne, że był chociaż ten. Trzy lotniska. Rzut monetą mógł być skuteczny, szansa trafienia większa niż przy grze na loterii. Ha ha. Dziewczyna przynajmniej wyeliminowała jedną z możliwości. Poza paskudnym stanem najpewniej była tutejsza, lub prawie tutejsza - Twisp to niemal za rogiem.
- Widziałam, że odjeżdżają do Winthrop. Takie też zostawili ślady. Wzięli pickupa i jeszcze mieli jakiś swój, chyba wojskowy. Zielony i duży.
Chciała się przydać. A bardziej - nie chciała zostać sama. Stanowił jakąś namiastkę bezpieczeństwa.
Gdyby tylko wiedziała.

Wstał, wreszcie zmuszając się do ruchu, do działania, do konkretów. Niestety, pozostał tylko jego własny samochód, a krew nie schodziła. Śmierdziało, o tak. Pewnie dlatego tamci woleli rozkletanego złoma farmerów. Laska nie pytała. Usiadła i zapięła pas, dopinając jakiś polar, który znalazła w motelu. Przekręcił kluczyk i motor ruszył. Tamci faktycznie nie chcieli ich unieruchomić, nieważne jacy psychole kierowali dziwną grupą przypadkowych osób, na jaką w końcu wyglądali. Pewnie pchali się w gniazdo os.
A Williams podążał za nimi, musząc ryzykować już przy wyjeździe na asfaltówkę nr dwadzieścia. Melthow Valley State Airport. Było bliżej, było po drodze do Twisp, nawet jeśli po drodze gorszej, za to być może pustej. Ruszyli...

Nie miał pojęcia, że będą czekali. Że się zbierali od przejazdu wojskowego Humvee. Nie, nie. Raczej od tego, co jechał za nim. Takiej mordy nie mogliby pomylić. To nie był żaden od nich. A oni byli naćpani, narąbani i prawie nieprzytomni. Nie szkodzi, przynajmniej częściowo udało się zebrać.
Nie udało się ruszyć, bo samochód sam przyjechał. Musieli go kojarzyć, zatrzymany nocą, tego się nie zapomina. A może zwyczajnie mieli ochotę rozwalić wszystko i wszystkich?
To zwyczajnie nie miało znaczenia, gdy zaczęli strzelać. Ze strzelby, rewolweru, jakiś koleś miał coś szybkostrzelnego. Blacha w wozie zaprotestowała, jakąś szybę szlag trafił, inny, zachlany tak, że praktycznie nic nie widział, wypadł na jezdnię przed nimi i wycelował. Nie zdążył, rozpędzony samochód trafił go z wystarczającą siłą, by najpierw posłać na przednią szybę a potem na asfalt. Williams może i jeździć umiał, ale takich sytuacji nie miał opanowanych. Jeden zły skręt i walnęli w przydrożną latarnię, składając ją na pół. Poduszki powietrzne wybuchły, pasy napięły się a kolejna chwila to już tylko jasność i buczenie w uszach od huku uderzenia.
Robert, gdy już postanowił żyć, to uczył się szybko. Wsteczne lusterko wciąż było na swoim miejscu, pokazywało kolesia ze strzelbą, który w przeciwieństwie do swoich kolegów nie uwierzył, że już po wszystkim. Tamci stali i śmiali się. Śmiali.
Pewnie nawet nie dotarło do nich co zrobili. Że ta czerwona smuga na jezdni to ich kumpel.
Ale do Williamsa doszło. Przebił poduszkę. Rewolwer leżał na podłodze wozu, wystarczyło sięgnąć.
Strzelać lub uciec. Dziewczyna żyła, chociaż wyglądała na ogłuszoną i praktycznie nieprzytomną. Nie wyjdzie sama.
To on musiał zdecydować.
Czy w nowym życiu chce być bohaterem, czy tchórzem.
A może lepiej: chce żyć, czy chce umrzeć?
A ta twarz nadchodzącego. Widział ją już. Tak, pamiętał. Jego była kochanka mówiła do tego kolesia "braciszku".
 
Sekal jest offline