Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-10-2011, 22:08   #31
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Podczas podróży Michael ani razu nie podniósł wzroku z czubka swojego buta. Nie chciał dać Deanowi cienia szansy na jakikolwiek protest przeciwko obwieszeniu się ładunkiem wybuchowym przez ojca. Gdy Murzyn nazywany przez białych Greenem opowiedział - jak się zdawało - kawał, drgnął imitując cień śmiechu. Nie chciał mu robić przykrości, chociaż kto wie, czy staruszek robił sobie cokolwiek ze zdania Indian. Myśli miał jednak zaprzątnięte czym innym.

Czarną pustką.

Gdy dojechali na miejsce, gdziekolwiek ono było, w czerni eksplodował czerwony alarm.

Ruska mafia.

Czy ta cała Umbrela była jedynie anglojęzyczną nazwą zorganizowanych przestępców ze wschodu? Słyszał co nieco o Rosjanach. Z jednym przez rok siedział razem w celi na długo przed spłodzeniem syna. Zdaje się, że też należał do mafii. Bez przerwy żył w strachu przed "drugami" na wolności. Mimo to miał raczej serdeczne usposobienie i gdy czasem udawało im się zdobyć alkohol - bez którego Stiepan nie mógł wprost żyć - zakumplowali się i Michael dowiedział się sporo o jego rodzinie i zwyczajach. No i o tym, że Stiepan żałuje wstąpienia do mafii, ale nie miał wyboru.

Okazało się, że słusznie obawiał się byłych współpracowników. Rok zajęły im poszukiwania, ale po tym czasie Rosjanin "powiesił się", gdy Carter trafił na dywanik za pobicie współwięźnia, który nazwał go "indiańskim wycierusem".

Stary, dobry Stiepan...

Michael nienawidził ruskiej mafii. Ale znał ich metody i włosy jeżyły mu się na samą myśl, że mogliby torturować Deana.

Poza tym Green nie lubił tej całej Boven. Jaka mogła być tego przyczyna? Była rasistką, nie miał żadnych wątpliwości. Zwykle szkoda mu było niewinnych ludzi, zwłaszcza kobiet. Ale rasiści nie są niewinni. Tylko czekają na moment, gdy będą mogli pobić Indianina, albo zgwałcić jego siostrę...

Tak. Stanowcze nie dla rasistów, zawsze to powtarzał i uczył tego syna.

Rosjanin zaskoczył Cartera. Bez problemów dał się przekonać wyraźnemu przywódcy, niejakiemu Swenowi, żeby odesłał Murzyna na leczenie. Staruszek przestał obawiać się, że będzie musiał na własnej skórze poczuć, jak to jest zostać rozerwanym przez bomby powieszone na własnym ciele.

Odpłynął. Nie interesowały go dalsze wydarzenia. Jego towarzysze okazali się przynajmniej tak mądrzy, jak założył. Zgodzili się w zamian za pomoc powiedzieć wszystko, co wiedzieli. A wszystko, co wiedzieli, niewiele go interesowało. Liczyło się tylko to, że cała ich piątka będzie w znacznie lepszej sytuacji, niż jeszcze tego rana. Trzeba się będzie tylko jakoś pozbyć tych bomb.
 
Grzymisław jest offline  
Stary 25-10-2011, 07:28   #32
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Humvee toczył się do przodu na zdezelowanej oponie. Auto chwiało się nieco a Swen czuł delikatny, miarowy stukot od strony tylnego koła. Mgła snuła się leniwie jakby przeciągając się zasapana po kolejnej nocy w wyludnionych górach. Temperatura niska to i szron na szosie szklił się w blasku przeciwmgielnych świateł. Droga nie trwała ani długo, ani krótko.

Kiedy zza zakrętu pokazała się mizerna panorama rozrzuconych od niechcenia wokół drogi zabudowań, Jorgensten zwolnił niemal zatrzymując się. Jezioro stało w milczeniu jak kałuża a spomiędzy pustych uliczek i zaułków domów wiało pustką. Mgła już prawie całkiem zwinęła się nad las i wodę odsłaniając dolinę wioski, czepiając się jeszcze dachów i koron drzew na odchodne.

Kiedy na takim zadupiu jest kilka mieścin na krzyż... Mniej niż porzuconych i zapomnianych w górach miast-widm Dzikiego Zachodu... A w każdej co najwyżej jedna knajpa z prawdziwego zdarzenia... Nie licząc tych pedalskich restauracji dla turystów... To dziwne, żeby Jorgensten nie miał znać Sitt’n Bull. Był tam parę razy. Niejeden kij na czaszce i niejedną czaszkę połamał bilardową kulą. Bullshit. Bo raczej szyld Bycze Gówno, zamiast Siedzący Byk, lepiej opisywał to w co teraz tak niemal beztrosko wdepnęli.

Omiótł wzrokiem czarne samochody przed knajpą. Wzrokiem szukał tajniaków. Może nawet snajperów. Chuj wie co chłopaki spod parasola szykują. Przestało padać. Dwóch goryli przy wejściu.

Green powiedział kawał. Nawet śmieszny. Swen wykrzywił usta w półuśmiechu. Goran obrócił się w fotelu z trochę zdziwioną miną, jakby chciał powiedzieć "No proszę, nie poznaję kolegi." Jorg przez chwilę nastawiał ucha czy murzyn się śmieje, bo zawsze najbardziej szczerze go bawiło, jak opowiadacz na końcu rechotał najgłośniej. Czerwoni siedzieli cicho. Może żegnali się. Albo witali z Wielkim Duchem. Kij ich tam wie. Grunt to dobre morale. Zaraz mogli wszyscy pójść schodami do piekła.

- Dobre.

Conconully. Faktycznie. Dziura. Ale swoja. Swen nie lubił wielkich miast. Nawet Everett miało to do siebie, ze było zbyt hałaśliwe. I tłoczne. W ciupie izolatkę znosił lepiej od innych. Bardziej mu pomagało jak szkodziło to, jak to podejrzał w notatkach naiwnej panny psycholog, jak to było? "Upośledzenie do zdolności adaptacyjnych w społeczeństwie”. Heh. Raczej alergia na frajerów, zwłaszcza pod krawatem. Jak zwał tak zwał. Pożyjem, zobaczym kto się tera zaklimatyzowuuje, pomyślał przygryzając wargę. OJ lubił swoją przyczepę nad rzeką.

Westchnął zakręcając pod wejście na żwirze.

A kiedy miał dosyć siedzenia w cieniu, nim policyjny szum spłucze się lokalnie sam lub posmarowany szmalem, wtedy zapijał się na śmierć. Potem jechał na drogę. Na polowanie.

Zgasił silnik.

Krople potu wystąpiły mu na czoło kiedy zimną myślą prześlizgnął się po ładunkach wybuchowych, które ciasno przylegały do jego piersi i brzucha.

- No a jak siedzisz w dziurze z kilerem, zbokiem i papugą, no i masz klamkę z dwoma pestkami? To przed kim się bronisz? – Swen zapytał przerywając ciszę.

- Rozpierdalam papuge. I poprawiam raz drugi. – nerwowo rzucił Jugol. – Stare... Ale dość już pierdolenia. Idziemy.

I poszli. Zagrać z diabłem spod parasola.

Kiedy przekroczył próg knajpy uderzyła go ku jego totalnemu zdziwieniu ruska muzyka.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=yqgc-K8J6sY[/MEDIA]


Chuj wie, może w ruską ruletkę?


* * *



Wylewny jak kochany szwagier po rodzonej siostrze. Jebana gra pozorów. Pijąc "na zdrowie!" mógł siekierką rąbać po kończynach i mówić niewinnie, że to nic osobistego. Albo, że przede wszystkim. Wtedy z nieukrywaną już satysfakcją. Ruski pies. Nie tutejszy. Imigrant rodem zza kałuży. Może nawet ruski Żyd. Albo czyjś wnuczek. Że nietutejszy to lepiej dla Swena.

Green zaczął rozmawiać na per pan do gospodarza nawet kiedy bruderszaft wychylił ze szklanki na stojąco. Chyba szkoda, że to jednak nie z normalnymi przedsiębiorcami przyszło im się się bratać. Mógłby wtedy Jorg posłuchać i robiąc groźne miny udawać głupka większego niż nim był.

Rosjanin wciąż uśmiechał się niemal radośnie, już wcześniej pokazując im krzesła i pozwalając usiąść.

Komentarz o tym, że go nie znali zignorował zupełnie.

- Przebywaliścje z Boven. Zacznijmy wjęc od opowjesci o tym, co słyszeliścje i widzjeliście, wszystko o njej.

Swen w milczeniu wysłuchał murzyna i Ruskiego. Taka z niego parasolka jak ze Swena bizneswpizdumen. A z Greena kuklusklan. Dobrze wiedział czego chce ruski watażka. I czego mafia chce Boven rękoma Jorgenstena. Nie był bystrzachą lecz debilem też nie był. A przynajmniej za takiego się nie uważał. Póki co jeszcze żył.

- Zaraz. Informacje. Wiemy gdzie jest i co zamierza. I z kim jest. I co ma. I tak dalej. - wyliczał beznamiętnym głosem. - Ustalmy dokładnie cenę informacji. - powiedział Swen trzymając rękę przy niemal przelanym kieliszku a drugą przy kieszeni z detonatorem. - Sprzęt i pomoc lekarska. - kiwnął głową na potwierdzenie. - Bo do ścigania nie nadamy się. Sam nie dam rady. Na jednej nodze... Stary i młody to nie komando. On - kiwnął głową na Greena - jest podziurawiony. - Ten. - skinął w stronę Gorana - też. Nie tylko jej ludzi trzeba rozwalić. Trupy i mutanty też. Wirus... Trzeba bedzie jeszcze wrócić. Bo jej trup nic wam nie da.

Zamilkł na chwilę patrząc na wódkę. Potem powiedział spokojnie lecz zdecydowanie.

- Trzeba ludzi. Namierzycie klub. - położył swój telefon na stole. - Co z niego zostało. Jak nie z Darrington to z innych oddziałów. - przeniósł wzrok na komórkę. - Znajdą się ręce do roboty.

- Sami w takim stanie nadamy się... - potwierdził Jugol spode łaba. - Do szpitala. Tak. Albo do piekła. Jeszcze szybciej... Taka cena. Za żywą Boven.

- Mój … przyjaciel dobrze mówi - pokiwał głową Murzyn. - Pomoc medyczna to dla nas priorytet. Może też jakieś zapasy. I informacje. Co dzieje się w innych regionach kraju, jaka jest sytuacja, co robi rząd, co Umbrella. Wszystko, co może nam i wam pomóc. Bowen... ona ma plan. Tak sądzimy. I będzie chciała go realizować. A ja … - zrobił ponurą minę - … ja mam osobisty powód, by troszkę jej dosrać.

Green chciał informacji, kiedy przyszli po usługi i fanty. Zachłanna bestia, odnotował Jorg skwapliwie czekając na reakcję Ruska.

Mężczyzna pocierał przez chwilę brodę i raz jeszcze łyknął gorzałkę. Nie robiła na nim wrażenia, umysł miał zapewne wciąż wystarczająco trzeźwy do pełnej kontroli interesów. Pokiwał głową po krótkim zastanowieniu się.

- Cuda najnowszej medycyny panowie! Postawją was na nogi raz dwa, sami zobaczycje. - Roześmiał się, rozkładając szeroko ramiona w przyjacielskim geście. Ponoć Rosjanie to bardzo otwarci i przyjaźni ludzie. Póki im kto za skórę nie zalezie. - Ludzi możemy sprawdzić, nie problem. Ale chwilę potrwa. Czas cenny - nie musiał dodawać dlaczego. - Ale za poranne wjadomoścji to ja służyć nie będę. Swoje widzjicie, gdyby mjało być dobrze, to i Boven nje byłaby potrzebna.

- Rozumiem. Rozumiem. - John pokiwał głową. - Nie jest dobrze. I pewnie nie będzie. Zacznijmy od pomocy medycznej. Kiedy ją otrzymamy, powiemy, co zamierzała Boven. I gdzie się rozdzieliliśmy. To wam może pomóc.

Jorgowi stanęła w gardle gula, którą przełknął starając nie dać po sobie znać niczego. No to kurwa jeden atut przez okno poleciał. Nie wiemy gdzie jest Boven obecnie... To faktycznie może im pomóc podjąć decyzję. Rozwalenia ich na miejscu. A może czarny ma rację... Ale kiedy prawdą można daleko zajechać? Najszybciej na tamten świat. W wywróconym do góry kołami świecie kłamstwo ma długie nogi.

Rosjanin popatrzył na niego dziwnie, a potem się roześmiał.

- Mówiłem już, czas istotnyj. A ty potrzebujesz operacji a nie proszków, tosz to wjidać! Mamy chirurga, ale po jego usługach przez jakijś czas wjele nie powiesz.

Znów nalał wódki, tylko sobie jeśli inni jeszcze nie opróżnili kieliszków.

- Chcecie gestów dobrej woli, możemy dać sprzęt, samochody. Chirurg później. - zawyrokował.

- No a czemu tak od dupy strony? - zapytał Swen swobodnie. - Co ze sprzętu jak nam trzeba zdrowia? Jego na stół, kule powyjmować i pozaszywać. Ja opowiem jak co i jak. Przecie my mamy sukę złapac. Dorwiemy spokojna głowa. Będzie siedzieć albo już siedzi na dupie. I knuje ze szczepionką. Ale jedego jej brakuje. I my mamy to jej dostarczyc. A raczej mieliśmy. No jak będzie? Tutaj macie medyka?

Skinął głową Swenowi i zagwizdał, wskazując Greena swoim ludziom. Jeden z nich wskazał mu wyjście. Najwyraźniej Ruskowi zdecydowanie łatwiej dogadywało się z Jorgenstenem, może plotki o rasizmie słowian nie były przesadzone?

- Wszystko już przygotowane, jeślji wiesz tyle co on, to wystarczy.

Jorg chlupnął setkę i odstawiwszy ją z brzękiem na stole wyszczerzył zęby w uśmiechu krzywego półgębka.

- Wystarczy. - powiedział Swen.

Goryl w czarnym garniturze wyprowadził Greena z pomieszczenia.

Jak Ruski ma choć trochę oleju we łbie to poda mu serum i murzyn będzie śpiewał rozbujany z pamięci jak na bratniej mszy zboru baptystów. Z klaskaniem i pokazywaniem. Ryzyk fizyk. Mogli też go widzieć po raz ostatni. Ale nie odprowadził go wzrokiem siedząc spokojnie.

Swen siedział i patrzył na mężczyznę powoli zbierając myśli. W sumie to bardziej śpieszyło się temu drugiemu.

- Boven szuka bazy. Laboratolium, coby ugotować ten przepis. Wysłała nas żeby takiej poszukać. Obiecała szczepionkę. Chce zrobić jeszcze lepszą. Musiała spierdolić przed wami albo mutantami. Wiesz, te diabły tasmańskie z jęzorami dyndającymi po kolana? – podniósł brew chcąc wybadać czy ta informacja robi jakiekolwiek wrażenie na Rusku. Ile wiedział. I ile można mu kitu pocisnąć. - Jak przez to drugie, to w dupie sobie rady nie damy bez ludzi. - przesunął komórkę w stronę uśmiechniętego pajaca. – Albo helikoptera...

Zapalił papierosa wciąż czując w gardle smak ostrej i przezroczystej ruskiej gorzały. Goran patrzył jak z uda kapie krew na drewniany parkiet a Indianie siedzieli jak zaklęte posągi. Wypuścił dym przed siebie.

- Ona nie działa sama. Toć widać przecie jak ją trudno biednym rezerwom dorwać. - uniósł bark ocierając zarośnięty policzek w wojskowy pagon.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 25-10-2011, 22:13   #33
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Człowiek w kurtce z fatalną naszywka nie powiedział ostatecznie nic. Mogło to oznaczać że naprawdę nie miał nic do powiedzenie i tak mało zależało mu na życiu, że nie miał ochoty z nimi rozmawiać. Mogło jednak też oznaczać, że uznał iż milczenie to doskonały wykręt by nie powiedzieć zbyt wiele. Nie ujawnić czegoś co mogłoby się im wydać podejrzane.
Może miał więcej do ukrycia niż mogliby sadzić?
Kiedyś w lepszych czasach, czyli jeszcze dwa dni temu Liberty byłaby w stanie zastosować wobec niego zasadę domniemanej niewinności, jednakże przez ostatnie czterdzieści osiem godzin zbyt wiele się zmieniło. Teraz nierozważnie okazane zaufanie mogło oznaczać niebezpieczeństwo a nawet śmierć.
Jak jednak zdecydować komu zaufać a komu nie?
Nie potrafiła tego rozeznać. Pewnie gdyby poprosił ich o pomoc... zgodziłaby się. Podobnie Dorothy. Jej siostra zawsze miała miękkie serce.
Nie powiedział nic.
Zostawili go więc tak samo jak i dziewczynę. Tak samo jak wielu ludzi przed nimi.

Zgodnie z planem udali się na najbliższe lotnisko. Choć nadzieja, która nimi kierowała z pewnością była bardzo lotna i złudna.
Mijali kolejne domy i wyglądające na wymarłe miasteczko. Nawet jeśli w domach byli jacyś ludzie woleli nie ujawniać swej obecności przed obcymi.
Kolejne miejsce widmo...
Coraz więcej takich spotykali na swojej drodze.
Z drugiej strony lepiej by nie było w pobliżu nikogo niż miałyby ich zaatakować jakieś chodzące trupy!
Ethan marudził. Chłopiec tęsknił za domem, miejscami które dobrze znał, za swoimi zabawkami, za ojcem...
Nathali zaczęła mu cichym głosem opowiadać bajkę.
Dziewczynka wydawała się spokojniejsza niż poprzedniego dnia. Jakby powoli zaczynała godzić się z szalona sytuacją w której się znaleźli. Czy dzieci tak szybko potrafią się przystosować do trudnych sytuacji?
Czy nie była to tylko maska?
Z zamyślenia wyrwał ją niespodziewany ruch, gdy z posterunku policji ktoś wybiegł i zaczął strzelać. Jeśli chciał zwrócić ich uwagę z pewnością mu się to udało. Jeśli chciał ich zatrzymać obrał najgorszą możliwą taktykę.
Odjechali szybko pozostawiając go za sobą.
Jak zwykle.

Lotnisko, wbrew temu co myśleli nie było puste. Niestety zarówno samochody jak i kręcący się po płycie ludzie zdecydowanie wskazywali na obecność Umbreli. To nie było im potrzebne.
Nie wiadomo dlaczego założyła, ze Thomson odjedzie jak najdalej od potencjalnego niebezpieczeństwa.
Czy jednak rzeczywiście wieczna ucieczka miała jakiś sens?
Dziwaczny obdartus nie wahał się długo. Gdy podała mu jedna z krótkofalówek myślała że wejdzie do budynku. Zamiast tego zaczął wspinać się po ścianie. To przyciągnęło uwagę nie tylko dzieci i Nathana, którzy z otwartymi buziami spoglądali na jego wyczyn. Także ona z siostrą nie mogły oderwać wzroku od tego niecodziennego widowiska.
Gdy w końcu zniknął w jednym z okien gwałtownie wypuściła powietrze. Nie miała pojęcia, że wstrzymuje oddech.

Gdy Thomson się do niej odezwał popatrzyła na detektywa z zaskoczeniem.
- Gdzie mamy się ukryć? Przecież w każdym z tych budynków – zatoczyła ręką łuk wokół zabudowań lotniska – może ktoś być i niekoniecznie okaże się nastawiony przyjaźnie. Najbezpieczniej będzie w Humvee. Jeśli stanie się niebezpiecznie zawsze można będzie odjechać. Jesteś pewny, że chcesz ryzykować życie, by czegoś się dowiedzieć?
Czy ma to jakiś sens?
- W jej wzroku było wyraźne pytanie. Czy miał argumenty by ją przekonać?
 
Eleanor jest offline  
Stary 27-10-2011, 11:55   #34
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Gdzieś w górach stanu Waszyngton.


[MEDIA]http://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/cena10.mp3[/MEDIA]


MONTROSE, THOMSON, JILEK
9:34 czasu lokalnego

Przez chwilę mogli tylko czekać. Mimo, że śmierć mogła do nich przyjechać w każdej chwili, dzieciaki i Dorothy zostały na miejscu, chociaż nie było to łatwe po tym, jak Boven usiadła za kierownicą, a Thomson odbezpieczył karabin maszynowy umieszczony na dachu Humvee. Wojna, wszystko to była wojna i najwyraźniej nie miało już w niej być cywili. Żywi i martwi, swój i wróg, nic pomiędzy.
Czekali.
Jilek tymczasem zdążył już przeszukać mężczyznę, którego zaskoczył. Nie miał przy sobie wiele, nawet portfela. Jedynie komórkę i glocka pod kurtką, niewielki łup. Była także lornetka, dzięki której mógł trochę lepiej przyjrzeć się temu, co działo się na końcu pasa startowego. Z jednego wozu skończyli już wyładunek jakichś metalowych pojemników w kształcie małych beczek. Domyślał się, ze piwa to raczej nie wywozili. Było ich czterech. Odebrali transmisję, ale nie wyglądało na to, by cokolwiek to zmieniło. Przyjrzał się wieży jeszcze raz. Zdecydowanie nie była to taka, jak na dużych lotniskach, bardzo wiele jej do tego brakowało. Dodatkowo wszystkie przyrządy były "martwe", wyłączone. Człowiek, który tu był nie miał najmniejszego zamiaru kontrolować przestrzeni powietrznej, umówmy się - ile w tych czasach mogło latać tu samolotów?
Może ten tutaj tylko wypatrywał zagrożenia? To też dziwne, bo wieża nie miała łatwo dostępnych okien od strony drogi, którą przybyli. Była w końcu do patrzenia na samoloty, nie samochody. Tak czy inaczej, dwóch ubranych na czarno ludzi wsiadło do jednego z Land Roverów i ruszyło w ich kierunku. Pozostali dwaj jeszcze przez chwilę kontynuowali załadunek, a potem zamknęli wóz i weszli do samolotu.

Obserwacja zbliżającego się wozu nie należała do spokojnych sytuacji. Wiedzieli kto znajduje się w środku. Wiedzieli, co będzie się musiało stać. Albo oni, albo my. Thomson nie zamierzał się cofnąć, a i Marie wydawała się zdeterminowana, może nawet wkurzona wieczną ucieczką. To byli wrogowie, a oni byli na cholernej wojnie.
Land Rover był coraz bliżej, kierując się do wieży i hamując tuż przy niej. W samolocie musieli być piloci. Śmigła powoli ruszyły, a ich warkot docierał nawet tutaj. Nie mieli teraz czasu się tym zajmować. Z bliższego im samochodu wysiadało właśnie dwóch uzbrojonych ludzi, w tym samym czasie, w którym Boven nacisnęła gaz a Humvee wystrzelił do przodu, wyjeżdżając zza budynku. Tamci zareagowali błyskawicznie, błysnęły pistolety maszynowe, zagłuszone całkiem przez ryk silnika oraz terkot karabinu maszynowego, którego spust nacisnął Thomson. Wojskowym samochodem wręcz zatrzęsło, huk całkiem wypełnił pomieszczenie, Dorothy mocniej przytuliła płaczącego Eathana. David był celny, pierwszego, tego stojącego bez ochrony, skosił od razu. Drugi wpadł do budynku, próbując tam znaleźć schronienie i wpakował się prosto na Jileka, który jednak także został lekko zaskoczony. Na tyle lekko, ze zanim jego nóż przeszył gardło człowieka Umbrelli, tamten zdążył wystrzelić kilka kulek, z których jedna drasnęła ramię Jacquelyna. Krew lekko zabarwiła jego ubranie.

Samolot już ruszał. Zbyt wolno, łatwo mogli go wyprzedzić. Łatwo mogli go zatrzymać. Marie wyskoczyła z Humvee i wsiadła do Land Rovera i wjechała nim na pas startowy, blokując go całkowicie. To wystarczyło. I piloci doskonale o tym wiedzieli. Silniki nagle wyłączono, a spod kół wydobył się dym wywołany ostrym hamowaniem. Nawet nie czekali, aż do końca się zatrzyma, wypadając z niego i biegnąc prosto do Land Rovera. Mogli ich gonić, ale jakie mieli szanse? Tamci odjeżdżali na przełaj, kierując się na południe. Samolot ostatecznie zatrzymał się.
A jedna ze zdobycznych komórek nagle zadzwoniła. Została odebrana odruchowo.
- Szczepionka wystartowała?


JORGENSTEN, GREEN, CARTER
11:38 czasu lokalnego

Rosjanin łykał wszystko to, co mówił mu Swen. Indianie milczeli, przyciągając sporo spojrzeń, Goran także milczał, choć łyknął sobie kilka głębszych. Jego czekała operacja, a na dodatek środki przeciwbólowe nie działały idealnie. A Jorg mówił i odpowiadał na pytania. W tym także to o miejscu rozdzielenia, a jeden z jego ludzi wcale się nie ukrywał z tym, że wychodzi. Pewnie gdyby nie grała muzyka, to usłyszeliby bardzo wyraźny warkot silnika. A może rozmowę przez telefon, w końcu tacy jak oni potrafili sprawić, by sieć działała zgodnie z ich wolą.
Pokazali już, że mają możliwości. A Rusek wysłuchał do końca i wstał, wyciągając ku nim dłoń.
- Wspanjale! Dobrze robjić z wami interesy. Chirurg zaraz sie tobą zajmje.
Tu spojrzał na Gorana, do którego podszedł inny z uzbrojonych ludzi, wskazując drzwi.
- Broń można zostawjić, lekarze sie jej boją - roześmiał się znowu i machnął dłonią dając znać, że to mało ważne. - Zajmą się panami. Co do sprzętu, to obawjam się, że samochodów nie możecje wybrać dowolnje. Z reszty moi ludzie postarają się załatwjić wszystko. Kontakt przez telefon, dzjiała w stanje Waszyngton. Numer wpisany.
Położył na stole telefon i ładowarkę do niego. Zwykła komórka, z zasięgiem jak łatwo było sprawdzić, choć nazwy sieci nie rozpoznawali. Ruski skierował się do wyjścia.
- Czas to pjeniądz, przyjacjele. Dokładnje wskazać starczy. Ah, bym zapomnjał. W samochodzje niespodzianka.
Zaśmiał się raz jeszcze i już go nie było. Skierował się do jednego z czekających samochodów i odjechał nim wraz z dwoma ludźmi.

Gorana zaprowadzili tam, gdzie wcześniej Greena, ale pozostałych nie wpuścili do środka. Dwóch ludzi w kitlach uwijało się tam przy murzynie i to było wszystko, co można było zobaczyć. Zamiast tego młody, jasnowłosy facet, wyprowadził ich na zewnątrz i wskazał na wozy ustawione na poboczu, nieco dalej. Były dwa, terenowe, solidne, ale bez fajerwerków.


- Solidna robota, szyby kuloodporne.
Ten, który im towarzyszył nie zaciągał w ogóle, choć dało się odczuć delikatny obcy akcent.
- Powiedzcie czego jeszcze chcecie. Ludzie zostali posłani do Darrington, jeśli kogoś znajdą to przyślą. Nie ma sensu na nich czekać. Chodźmy do środka, omówimy szczegóły.
Usiedli przy stoliku, pełna kulturka. Idiotyzm nowoczesnego społeczeństwa podczas walącego się na twarz świata. Słuchał czego Jorg potrzebuje, zapisywał, zadawał pytania. Ignorował Indian, chociaż ich obecność wyraźnie wkurzała ochroniarzy. Być może fakt, że byli nieprzewidziani, być może kolor ich skóry. A może zwyczajnie, ot tak, bo nie byli swoi. Swen znacznie bardziej wpasowywał się w to określenie. Z listą uwinęli się szybko, ale potem jeden z ludzi w kitlach zajął się stopą Jorgenstena, psikając czymś, smarując, usztywniając i owijając. Buta to już założyć nie mógł, ale dostał coś, co wyglądało jak but narciarski z gumową podeszwą. Nie był bardzo wygodny, ale noga nie bolała. Nowoczesna technologia.

Green nie pamiętał wiele z operacji. Dokładniej to tylko tyle, jak kładli go na łóżko, podłączali do kroplówki a potem już była ciemność nieświadomości. Zrobili swoje, najwyraźniej, chociaż gdy się obudził, nie miał pojęcia co się działo i gdzie był. Ktoś coś mówił, ale John tylko podświadomie wiedział, że coś odpowiadał. Nie pamiętał co, mózg nie przyjmował informacji, nie chciał ich pamiętać, pozostawić na swoim miejscu. Narkotyki? Czy to zwykła procedura anestezjologa? Nie wiedział nic, a potem znów pogrążył się w nieświadomości.
Gdy się przebudził, była jakaś jedenasta. Rano, tego samego dnia. Był tu niecałe dwie godziny i zdecydowanie czuł się lepiej. Odpięto go od kroplówek, miejsca, gdzie miał rany, były solidnie zabandażowane. Obok leżał Goran, wciąż nieprzytomny. Ubranie niedaleko, bo zdjęli je z niego. Ale cholera, czuł się znacznie lepiej! Nowoczesna medycyna albo bardzo silne leki przeciwbólowe. A człowiek w kitlu odnalazł się tylko na chwilę.
- Odradzam gwałtowne ruchy. Ale może pan chodzić, jutro można zdjąć bandaże. Temu drugiemu można powiedzieć to samo. Wszystko dzięki Umbrellli.
Pożegnał go lekkim pochyleniem głowy i wyszedł. Czy medycyna poszła aż tak bardzo do przodu? Green spróbował i udało mu się usiąść. Lekkie zawroty głowy, trochę bólu tam gdzie były rany. Ale bardzo mało, prawie nic.

Trzydzieści minut później już stał w wejściu do "Sit'n Bull", opierając się o framugę. Człowiek od zaopatrzenia właśnie wrócił, rozmawiając ze Swenem.
- Wszystko załatwione, to co mamy dostarczymy około dwunastej trzydzieści. Ten wasz drugi ranny powinien się ocknąć do dwunastej. Powodzenia.
Jego ludzie, w tym ci w białych kitlach, zapakowali się do czarnego wozu i odjechali. Jeśli jacyś pozostali, to nie dało się ich dojrzeć z tego miejsca. Czuli się lepiej. Mieli samochody. Mieli dostać sprzęt.
Z jednym zastrzeżeniem: dorwać Boven jak najszybciej. Wciąż nie wiedząc dlaczego właśnie oni.
Swen wreszcie mógł się też bliżej przyjrzeć samochodom. Solidne, przystosowane do górskich terenów, zaopatrzone w nowoczesny sprzęt i sprawdzone rozwiązania.
I związaną, zakneblowaną, bladą kobietę leżącą na tylnym siedzeniu. Lekko brudne ubranie, poszarpane w kilku miejscach. Nie zapięte spodnie jeans.
I ta twarz. Doskonale ją pamiętał.
Ruski dał mu w podarunku dr Patton. Jeśli to była tylko mafia, to koneksje musieli mieć wręcz niesamowite.


WILLIAMS
10.03 czasu lokalnego

Nie spieszyło im się. Owszem, Robert miał zamiar kogoś śledzić, ale czy to wymagało pośpiechu? Sytuacja była dziwna, niepewna. Dziewczyna, której imienia przecież wciąż nie znał, znalazła trochę jedzenia i przygotowała na gazowej kuchence coś odgrzewanego. Gotować nie umiała, cholera wie kim była przed tym wszystkim. Srać na to, pieprzyć to wszystko!
Czy to źle czy dobrze, że wszyscy umarli? Popłaczmy chwilę. Potem proponuję minutę ciszy.
A potem możemy zaczynać wszystko od nowa, nawet od tej dziewczyny, która najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że tego ranka w końcu też została zgwałcona. Tak czy inaczej, psychicznie lub fizycznie. Jeden pies.
Tylko silni przetrwają.

Były trzy lotniska. Środek gór, najwyraźniej ten sposób podróży był najłatwiejszy i najwygodniejszy. Ciekawe jak długo uczyło się latać pośród tutejszych chmur i wiecznie paskudnej pogody. Tego najwyraźniej epidemia wirusa X nie zmieniła, ale z drugiej strony - mżawka wreszcie ustała. Było już tylko zimno i wilgotno. Tylko. A oni nie mieli nic. Żadnych planów, poza jednym. Śledzić tych dziwnych ludzi, którzy przepytywali ich tej nocy.
Ważne, że był chociaż ten. Trzy lotniska. Rzut monetą mógł być skuteczny, szansa trafienia większa niż przy grze na loterii. Ha ha. Dziewczyna przynajmniej wyeliminowała jedną z możliwości. Poza paskudnym stanem najpewniej była tutejsza, lub prawie tutejsza - Twisp to niemal za rogiem.
- Widziałam, że odjeżdżają do Winthrop. Takie też zostawili ślady. Wzięli pickupa i jeszcze mieli jakiś swój, chyba wojskowy. Zielony i duży.
Chciała się przydać. A bardziej - nie chciała zostać sama. Stanowił jakąś namiastkę bezpieczeństwa.
Gdyby tylko wiedziała.

Wstał, wreszcie zmuszając się do ruchu, do działania, do konkretów. Niestety, pozostał tylko jego własny samochód, a krew nie schodziła. Śmierdziało, o tak. Pewnie dlatego tamci woleli rozkletanego złoma farmerów. Laska nie pytała. Usiadła i zapięła pas, dopinając jakiś polar, który znalazła w motelu. Przekręcił kluczyk i motor ruszył. Tamci faktycznie nie chcieli ich unieruchomić, nieważne jacy psychole kierowali dziwną grupą przypadkowych osób, na jaką w końcu wyglądali. Pewnie pchali się w gniazdo os.
A Williams podążał za nimi, musząc ryzykować już przy wyjeździe na asfaltówkę nr dwadzieścia. Melthow Valley State Airport. Było bliżej, było po drodze do Twisp, nawet jeśli po drodze gorszej, za to być może pustej. Ruszyli...

Nie miał pojęcia, że będą czekali. Że się zbierali od przejazdu wojskowego Humvee. Nie, nie. Raczej od tego, co jechał za nim. Takiej mordy nie mogliby pomylić. To nie był żaden od nich. A oni byli naćpani, narąbani i prawie nieprzytomni. Nie szkodzi, przynajmniej częściowo udało się zebrać.
Nie udało się ruszyć, bo samochód sam przyjechał. Musieli go kojarzyć, zatrzymany nocą, tego się nie zapomina. A może zwyczajnie mieli ochotę rozwalić wszystko i wszystkich?
To zwyczajnie nie miało znaczenia, gdy zaczęli strzelać. Ze strzelby, rewolweru, jakiś koleś miał coś szybkostrzelnego. Blacha w wozie zaprotestowała, jakąś szybę szlag trafił, inny, zachlany tak, że praktycznie nic nie widział, wypadł na jezdnię przed nimi i wycelował. Nie zdążył, rozpędzony samochód trafił go z wystarczającą siłą, by najpierw posłać na przednią szybę a potem na asfalt. Williams może i jeździć umiał, ale takich sytuacji nie miał opanowanych. Jeden zły skręt i walnęli w przydrożną latarnię, składając ją na pół. Poduszki powietrzne wybuchły, pasy napięły się a kolejna chwila to już tylko jasność i buczenie w uszach od huku uderzenia.
Robert, gdy już postanowił żyć, to uczył się szybko. Wsteczne lusterko wciąż było na swoim miejscu, pokazywało kolesia ze strzelbą, który w przeciwieństwie do swoich kolegów nie uwierzył, że już po wszystkim. Tamci stali i śmiali się. Śmiali.
Pewnie nawet nie dotarło do nich co zrobili. Że ta czerwona smuga na jezdni to ich kumpel.
Ale do Williamsa doszło. Przebił poduszkę. Rewolwer leżał na podłodze wozu, wystarczyło sięgnąć.
Strzelać lub uciec. Dziewczyna żyła, chociaż wyglądała na ogłuszoną i praktycznie nieprzytomną. Nie wyjdzie sama.
To on musiał zdecydować.
Czy w nowym życiu chce być bohaterem, czy tchórzem.
A może lepiej: chce żyć, czy chce umrzeć?
A ta twarz nadchodzącego. Widział ją już. Tak, pamiętał. Jego była kochanka mówiła do tego kolesia "braciszku".
 
Sekal jest offline  
Stary 31-10-2011, 16:08   #35
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Poszło dobrze, nawet za dobrze. Ci kolesie wyglądali jak amatorzy, nawet jeśli któryś zdążył strzelić, to do cholery, kto wdaje się w strzelaninę z wojskowym wozem? Nie żeby go to ruszyło, to już nie pierwszy zabity przez niego facet Umbrelli, ale oni nie sprawiali dobrego wrażenia. Korporacja wynajęła takich tępaków? Ciężko było w to uwierzyć. Ci z samolotu nie sprawili się lepiej, myśląc tylko o ucieczce. Ciekawe co sobie pomyśleli, że to armia USA ich atakuje? Humvee był charakterystyczny, ale nic więcej nie pasowało. Tyle, że nie musieli się przyglądać, pas mieli zablokowany i nijak nie daliby rady wystartować, a to nie były typy, które poświęcały siebie. Umbrella nie mogła mieć tu zbyt wielu pilotów, ci tutaj to mogli być nawet całkiem cywilni, pierwszy raz widzący na żywo strzelaninę. Thomson nie zamierzał ich gonić, nie miało to sensu - ciężka wojskowa terenówka nie miała szans, a na dodatek on sam nie znał tych okolic. Władować się w pułapkę nie zamierzał, zwłaszcza, że to co tu zostawili było interesujące.

Wysiadł z samochodu, podchodząc do trupa kolesia załatwionego tuż przy swoim Land Roverze. Ukucnął i zaczął przeszukiwać, gdy zadzwoniła jego komórka. Podskoczył prawie, potem zakurwił, a na końcu zwyczajnie odebrał. Ci uciekający i tak przekażą wieści, ale być może wcześniej uda się uzyskać jakieś informacje?
- Szczepionka wystartowała?
Odpowiedział szybko, żeby nie wyglądało na to, że się namyślał. Nawet nie próbował się zastanowić nad tym, jak poruszyło go to pierwsze słowo.
- Wystartowała. Dalsze polecenia?
Nie rozmawiał długo. Zwyczajnie wysłuchał co mają mu do powiedzenia. W końcu robił za faceta od brudnej roboty. Potem rozmontował telefon i zmiażdżył go pod butem. Następne połączenie i tak nie byłoby już miłą rozmową.
- Pozbądźcie się reszty telefonów. Swoje także lepiej wyłączyć. Znów wiedzą, gdzie dokładnie jesteśmy. Wystarczy im opis od tych z samolotu.

Nie mieli wiele czasu. Marie wróciła z samochodem, a David poklepał ją po ramieniu. Bo niby co miał zrobić.
- Dobra decyzja. Ale nie mamy dużo czasu. Weźmiemy ich samochód i tyle beczułek, ile damy radę. Czego potrzebujesz, aby stwierdzić czy to faktycznie szczepionka? Labolatorium, czy wystarczy mikroskop i trochę czegoś zarażonego?
Nie znał się na tym, ale miał świadomość, że bez wirusa nie sprawdzą, czy działa antywirus. Dawało to jednak nadzieję, możliwości, cholera jasna, wszystko! O ile działało.
- Mówiłaś, że byłaś blisko wymyślenia szczepionki, ale byłaś także prawie pewna, że reszta Umbrelli nie była bliżej. Co do cholery zdobyliśmy?
Ostatnie słowa wypowiadał już sam do siebie. Jak zwykle działał na podwyższonych obrotach w takich chwilach, starając się wymyślić rozwiązanie.

Otworzył maskę czarnego samochodu.
- Nathan! Musimy pozbyć się tego GPS-a stąd, ale da się wcześniej sprawdzić, skąd oni przyjechali? Mielibyśmy pewność co do tego, gdzie jadą uciekinierzy. I skąd przyjadą siły "porządkowe". Jak się nie da to rozwal ten syf. Ja się na tym nie znam.
Wyciągnął fajkę i zapalił. Ręce trzęsły mu się lekko, zmęczenie i adrenalina.
- Jilek, dasz radę mi pomóc? Musimy przenieść kilka tych cholerstw. A potem spadamy. Jeśli chcesz tłuc Umbrelle to młody może ci znajdzie miejsce, w którym siedzą. A my na południe. Liberty, w porządku?
Spojrzał na nią, niemal z troską. Spróbował wykrzesać jakieś ludzkie, pokrzepiające uczucia. Poniósł porażkę. Nie było na nie czasu.
- Tu nie widzę helikopterów a już na pewno pilotów. Wiedzą już, że szukamy lotnisk. Moim zdaniem musimy przebijać się na południe, z chwilą wytchnienia dla Marie. Gdyby to była szczepionka to moglibyśmy znaleźć wojsko, policję, cokolwiek. Ustawić jakiś punkt, zwoływać do niego zdrowych... Pieprzone marzenia. Ale zdobylibyśmy sojuszników, odgrodzili się od Umbrelli.
Zamilkł a potem warknął.
- Strzelcie mnie w mordę. Musimy stąd spadać.
Wrzucił kolejny pojemnik z potencjalną szczepionką do wozu.
 
Widz jest offline  
Stary 01-11-2011, 06:23   #36
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Z Ruskim pogadał dobrą chwilę i tamten odjeżdzając cieszył się jak małe dziecko. Był aż tak naiwny? Czy tylko na wskros fałszywy? Czy w ogóle zdawał sobie sprawę co tam się dzieje z zarażonymi? Ale wziął za dobrą monetę, że cerowali zdrowie i jeszcze obiecali nowe zabawki do przetrwania. I co mysleli, że on będzie dla nich wojnę prowadził z mutantami? Szukał pieprzniętej lekarki co sprzedała się diabłu? Oj głupie ruskie bydle...

Jorgensten z wyraźną ulgą odetchnał kiedy stopa przestała boleć. Biegać nie mógł swobodnie z takim kulasem jak w narciaskim bucie, ani było to zalecane. Ale przynajmniej ulżyło w cierpieniu. Siedząc naprzeciw młodego blondyna czuł się o wiele lepiej. Bo w kiblu umył zmęczoną gębę a teraz wychylił jeszcze kilka głębszych popijając whiskey, którą zwędził z baru. Bo wódka Ruskiego była taka sobie.

- Papiery rządowe. I Umbrelli też. Przepustki jakies czy legitki, żebyśmy nie musieli się z blokadami strzelać ani waszymi. No i co ciężkiego na te mutanty. Bo jak wiem? Granatniki do m4, ręczne granaty co tam macie z grubej rury jeszcze. - zastanowił się chwilę trochę zły na siebie, że nie ustalił z Goranem i resztą co jeszcze mogłoby im się przydać. - Kevlary, krótkofalówki... Medpaki i silne prochy. Spadochrony, sprzęt do wspinaczki. - wyliczał. - Przywieźcie co macie. - wzruszył ramionami. - I mapy gdzie Umbrella ma swoje bazy w okolicy. To przede wszystkim. Bez tego dorwać albo zwabić Boven będzie trudno. A do telefonu. - podsunął otrzymany telefon. - wpisz mi jej numer na wszelki wypadek.

Z komórką od mafii Jorgensten wiązał plany niekoniecznie na rękę Umbrelli.

Młody rozmowny nie był więc go Swen za język nie ciągnął. I tak albo by kłamał albo tylko w głowie namieszał. Jorgensten wyszedł z założenia - dawaj co masz i spierdalaj. Ale rozmawiał z nim kulturalnie. niby na równie i pogodnie ale bez emocji. Zresztą atmosfera obojętnego interesu, który miał ponoć opłacać się wszystkim i tak nie zostawiała miejsca na sztuczną szopkę zażyłości. Blondyn chyba zajdzie dalej od uchachanego Ruska, pomyślał obserwując młodego.

Kiedy odjechał trzeba było czekać na przebudzenie Gorana. A potem towar. I co dalej?

Przez chwile zastanawiał się, czy oby nie pozaszywali w Jugolu, czarnym i młodym czerwonym tych filmowychpłytek. Tych czipów, chyba to się tak nazywało... Takich co psom zaszywają na prośbę pana, co by się pociecha nie zgubiła albo dla dzikich zwierząt do badań przyrodników... Ale niby jak się dowiedzą? Jak to sprawdzą? Spojrzał na swojego olbrzymiego buta. Paranoja zaczęła się udzielać dosyć szybko.

- Green. Ty z dorwaniem Boven na poważnie? - zapytał kiedy odjechały wozy. - Co ty taki na nią cięty? Przez to kurestwo co ci wstrzyknęli mówiąc, że szczepionka? Mogłeś jej wygarnąć wcześniej chyba, a nie z gnatem na piechotę jej dupsko ratować na wyspie?

Dopiero podczas rozmowy z łysym trąciło go jakby murzyn nie do końca kłamał mafii.



* * *




Trzeba było przeładować fanty z Humvee. Jadąc na dwa auta nie musieli się kisić razem i było więcej miejsca na paliwo. Podszedł do Land Rovera żeby zobaczyć o jakiej niespodziance pierdolił Ruski watażka.

To, że auta miały gdzieś wmontowane nadajniki, pluskwy i inne cuda techniki, nie miał wątpliwości. Kiedy zobaczył znajomą twarz poczuł się jakby zobaczył pierwszy raz żywego trupa. Co jest... Patton? Dr. Patton? Zamrugał kilkakrotnie upewniając się, że to nie wytwór chorej wyobraźni. Bo, że to była jakaś kobieta, to było pewne. Ale czemu ona?

Otworzył drzwi i spojrzenie jej znajomych oczu rozwiało wątpliwości. Osz w morde. Może to i jest mafia z ramienia prasolki... Nie wiedział jeszcze czy to lepiej czy gorzej. Co to w pizdu za organizacja przestępcza co rzuca na kolana cały system? Ekstremalni anarchiści? Nie mogli do niego przyjść kilka lat wcześniej?

- Fiu, fiu, fiu... Pani doktor... Więc te Ruski jednak dla Umbrelli chyba robią. Ty też? - zapytał kobietę.

Niepewna, spojrzała na niego przestraszonym spojrzeniem. Mógł się tylko domyślać co przeżyła, a najwyraźniej nie było w tym zupełnie nic dobrego.

- Umbrelli? To im to zawdzięczam? - zapytała.
- Chyba tak. Nie bój się. Nic złego ci nie zrobię. Chodź do środka. Umyjesz się i zjesz jak głodnaś. Zaraz wyruszamy.

Przechodząc obok zmartwychwstałego Greena i Indian oglądających wozy odpowiedział na ich zdziwione spojrzenia.

- Znajoma z więzienia. - potem wzruszył ramionami wciąż zaskoczony jej obecnością. - Ze wschodniego wybrzeża.

Nie była głodna. Za to długo nie wychodziła z kibla.
Potem starała się nie sprawiać wrażenia ofiary co jej raczej mizernie wychodziło. Co innego chodzić pewnym siebie z dumnie podniesioną głową w kiciu pośród skurwysyństwa, ale mając szeroki plecy systemu penitencjarnego. A co innego po prostu pośród wilków. Bezbronna. Na początku w jej oczach widział strach, który przegrał bitwę z poczuciem bezpieczeństwa opartym na wiedzy psychologicznej tego jak postępować z psychopatami lub po prostu ludźmi wykolejonymi życiowo. Całe życie miała nad nimi przewagę. Swojej wyuczonej posadki.

Potem jak się ogarnęła sprawiała wrażenie jakby nieco silniejszej, bo i pewnie zależało jej na odzyskaniu kontroli. Przynajmniej nad sobą.

- Jak na wschodnim wybrzeżu? Wirus jest wszędzie?- rzucił Swen.

Pokręciła głową, wyraźnie próbując sobie przypomnieć wszystkie szczegóły. A gdy się nie udało, westchnęła ciężko.

- Dziś jest... czwartek, prawda? W takim razie przyszli po mnie wczoraj wieczorem. Odkąd ogłosili, że jest epidemia, nie wychodziłam z domu, tak było najbezpieczniej. Potem wpadli ubrani na czarno ludzie i więcej nie pamiętam. Nie widziałam żadnego zarażonego na własne oczy, ale wystarczyło mi to, co pokazywali w telewizji.

- Czwartek. - Swen westchnął i nie wiedział co jej powiedzieć.

Ot sama zobaczy jak jest jesli nie cygani. Skąd miał wiedzieć czy młoda kobieta kłamie? I właściwie po co Ruski ją ściągnął? Żeby Jorg sobie poużywał? Czy żeby ona mieszała mu w głowie? Musieli już od co najmniej wczoraj wiedzieć o jego przeszłości. Z papierów więziennych? Nikomu nie spowiadał się, że ta babka była w porządku. Że lubił z nią rozmawiać? Jeśli jest szczurem, to dostanie w czapę, pomyślał smutno.Jakkolwiek przykre by to było do wykonania ze względu na stare sentymenty. Mogła też mu pomóc. Bo wiedziała jak, a kwestią czasu było nim choróbsko dopadnie go w swoje bezsenne ramiona. Może szybciej niż wirus.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 01-11-2011, 08:30   #37
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Na zapleczu Green spodziewał się wszystkiego. Noża, strzału, pobicia ze skutkiem śmiertelnym. Opcje – lekarz – też rozważał, jednak i tak był zdziwiony. Naprawdę zdziwiony. To, że Rosjanin dotrzymywał słowa, że był na to przygotowany, dawało wiele do myślenia. Na razie jednak John nie myślał. Grzecznie wypełniał polecenia doktora i odpłynął zaraz po tym, jak podłączono go do kroplówki.

Nie wiedział, czy obudzi się z tej ciemności, w którą wpadł, jednak w tej jednej chwili miał to głęboko gdzieś. Środek usypiający miał to do siebie, że skutecznie zablokował wszystkie funkcje Johna Greena. Zresetował go, jak to mawiała Elenn - jego wspaniała żona.

* * *

John wstał nad ranem i ruszył w stronę wyjścia na balkon. Zawsze lubił poranki w domu kupionym z odszkodowania za odniesione podczas pracy rany. No, może nie zawsze, ale barwa nieba na wschodzie, gdy słońce wstawało nad Atlantykiem, idealnie nadawała się na sesję zdjęciową.

Elenn stała oparta o balkon i obserwowała to samo zjawisko, które Green chciał uwiecznić na zdjęciach.

- Zrobisz to? – zapytała się kobieta jego życia.

A kiedy się odwróciła John zrozumiał, że to nie jest jego żona. Stała przed nim Maria Boven i patrzyła w oczy tym nieco zmęczonym, nieco cynicznym wzrokiem.

- Zrobisz to? – powtórzyła doktor, a wtedy Green ujrzał, że w dłoni nie ma aparatu fotograficznego tylko ogromny pistolet.

W dole na ulicy pojawili się zarażeni. Okrwawione, bezmyślne twarze żądne jedynie ludzkiej krwi. Zombie – jak by nazwała takie stwory literatura sci-fi. Kilka twarzy John rozpoznał bez trudu. Żona, dzieci, wspólnik, sąsiedzi, współpracownicy.

Green uniósł pistolet w górę.

- Jasne, że .....

John obudził się ze snu pooperacyjnego.


* * *


Dojście do siebie zajęło Greenowi troszkę czasu. Miał wrażenie, że wpadł pod dwie rozpędzone ciężarówki, które nie tylko po nim przejechany, ale również przeciągnęły go pod sobą. Na szczęście bardzo szybko doszedł do siebie. Cuda, nad cudami. Nawet on, ze złotą kartą ubezpieczenia, nie miałby takiej opieki medycznej, gdyby trafił do szpitala.

Rosjanin nie przestał go zastanawiać i ... lekko przerażać.

Lekarz dał mu odpowiednie instrukcje, Green pożegnał się z nim, a potem doktor wyszedł pozostawiając obok nieprzytomnego Gorana. John ubrał się. Nakładając na siebie przepocone rzeczy pomyślał, że zdecydowanie musi poszukać nowych ciuchów. Śmierdział jak meksykański budowlaniec i wcale mu się to nie podobało.

Poczekał, aż Goran dojdzie do siebie. Gangster chciałby pewnie zobaczyć po przebudzeniu jakąś znajomą twarz. Nawet Greena. Inaczej Jugol mógłby stać się nieco nerwowy. A jego nerwowość była ostatnim, czego potrzebował Green.


* * *


- Green. Ty z dorwaniem Boven na poważnie? - zapytał Murzyna Swen kiedy odjechały wozy. - Co ty taki na nią cięty? Przez to kurestwo, co ci wstrzyknęli mówiąc, że szczepionka? Mogłeś jej wygarnąć wcześniej chyba, a nie z gnatem na piechotę jej dupsko ratować na wyspie?

John Green spojrzał z uśmiechem na motocyklistę.

- To się nazywało „pozycją negocjacyjną” – wyjaśnił wesoło. – Maria była w porządku. Tylko, że wszyscy dali potem dupy, wiesz. Zostawili mnie z wami – bandziorami – bez urazy – poklepał przyjacielsko gangstera o ramieniu – i z tym psycholem Radcliffem. Rannego, chorego, bezbronnego jak niemowlę. I spierdolili. Ty się mną zająłeś. Okazałeś się porządniejszy, niż sądziłem – znów bez urazy. Teraz jestem z wami, jak durnie to nie brzmi. Ale – spojrzenie Greena stało się twardsze – nie dlatego, że mam jakiś dług, tylko dlatego, że ja, czarnuch i mieszczuch, naprawdę was polubiłem, kurcze. Jako jedyni nie mieliście mnie w dupie. A to dla mnie wiele znaczy.

Poczęstował Swena papierosem znalezionym za barem. Sam też zapalił jednego.

- By było jasne – John zerknął na rozmówcę dając mu znak, że chce powiedzieć coś ważnego - Wkurzyli mnie tym pozostawieniem, bym zdechł. To było oczywiste. Byłem dla nich ciężarem, ale mimo wszystko... sam wiesz ... próbowałem być dla nich w porządku .... ale mieli to w dupie. Byłem nawet takim imbecylem wiesz, że kiedy żołnierze walili do nas w tym domku na górze, zasłaniałem te maluchy swoim własnym ciałem, by nie trafił ich przypadkowy rykoszet. Wolałem dostać w swoją czarną dupę, niż widzieć, jak spotyka te dzieciaki coś złego... Byłem debilem, jednym słowem ....

Oddał napoczętą paczkę fajek Swenowi.

- Dobra. Zajmę się czymś pożytecznym, a nie biadoleniem. Dzięki raz jeszcze za pomoc, Swen.

John poszedł za bar, gdzie uruchomił ekspres do kawy i zrobił każdemu, kto wyraził taką wolę, mocną, solidną kawę. Prawdziwego „nigra”, jak nazywał mocną kawę jego wspólnik. Początkowo Green wkurzał się na te rasistowskie porównanie, ale kiedy Will wyjaśnił, że „kawa jest mocna, jak on, czarna jak tyłek jego teściowej i wali w pysk jak czarny pięściarz” John wybaczył kumplowi gadkę.

Sobie zrobił „nigra” i posłodził taką ilością cukru, że jego lekarz na sam widok dostałby zapaści cukrzycowej. Wyszukał za barem ciastka i mrożone tosty, które szybko wpakował do piekarnika elektrycznego. Ze znalezionych produktów zrobił jajecznicę na bekonie w ilości wystarczającej dla plutonu wygłodniałych żołnierzy.

Postawił to wszystko również przed resztą i przed kobietą, którą Swen nazwał doktor Patton.

- Smacznego. I nie liczcie, że będę wam gotował, sprzątał i mył, gary jak jakiś czarnuch – rzucił żartobliwym tonem do wszystkich, a potem odwrócił się w stronę Indian. – Źle zaczęliśmy to spotkanie. Jestem John Green. Miło was poznać. Ostatniej doby moje życie, podobnie pewnie jak wasz, przewróciło się do góry nogami, zatem wybaczcie brak manier, okej?

- Swen. Powiedz mi na czym stanęło z ruskimi, co? – zapytał Green kończąc posiłek. - I jakie masz plany?

Green powiedział „masz”, bo sam nie kwapił się do przewodnictwa w operacji, na której się absolutnie nie znał. A podejrzewał, że w swojej niewątpliwej przestępczej działalności Jorgensten już nie raz zmuszony był szukać ludzi.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-11-2011 o 17:48. Powód: generalnie pierdoły - literowki i takie tam
Armiel jest offline  
Stary 01-11-2011, 09:15   #38
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Wtedy
Śmierdziało wilgocią. Odór docierał do nosa jeszcze przed tym, zanim wstąpiło się do środka. Szepty, krzyki i pojękiwania tych z sali głównej ucichły o wiele wcześniej, choć nierzadko zza wielu drzwi dobiegało wycie.
Był co prawda parę razy świadkiem pomniejszych bitew w quasi-psychiatryku, jednak nigdy nie zdarzyło mu się widzieć śmierci w tym miejscu. Podejrzewał, że dodawano coś do jedzenia lub że strupy, które pojawiały się na jego rękach po igłach, mogły mieć coś wspólnego z powszechnym otępieniem i sennością. Większość szaleńców była niemrawa i ledwo co zwlekali się ze swoich łózek, wiedzeni instynktem samozachowawczym, by wypróżnić się i coś zjeść. Ta część była prawdziwa, zarówno dla rzeczywistych szpitali psychiatrycznych, jak i tego tutaj, nie wiadomo czego. Sen odbierał wszelką ochotę do myślenia i planowania ucieczki, ale także do walki. Stąd wariaci raczej nie walczyli ze sobą.
Skrzydło D było inne. Mówiono, że tutaj strażnicy nie dochodzili, jak gdyby miano testować odstawienie leków. Że można było w sektorze D wytargować pewną namiastkę wolności, tak wielką, jaką tylko można mieć w odizolowanym bunkrze, który znajdował się w środku zapomnianej przez Boga głuszy.
Na pierwsze zwłoki natrafił zaraz po pierwszym zakręcie. Trup był w zaawansowanym stanie rozkładu, jednak z braku czerwi, które mogłyby pożreć ścierwo, ciało pozostało takie, jakie jest, tylko nieco straciło formę i kolor. Ciało kobiety, która w momencie śmierci miała może sześćdziesiąt lat, było nagie, wyłączywszy szczerniałą kiecę, która niezdarnie okrywała zgniłe łono. Na bladej skórze pojawily się już odbarwienia, zaś twarz wyglądała, jakby modelował ją z plasteliny artysta, który nigdy nie widział ludzkiej twarzy. Komiczny kąt, pod którym wykrzywiony był kark, zdradzał przyczynę śmierci.
Przekroczył trupa, czując rosnący niepokój. Odór, który unosił się z mokrego kawałka mięsa, był niemal nie do wytrzymania.
Co gorsza, nie było nigdzie widać Pani Doktor. Czy to ona była zabójcą? Lub może ten karzeł, który w jakiś sposób pojawiał się zawsze wtedy, kiedy ona była w sali głównej? Ostatecznie, mógł to zrobić każdy, i to było najgorsze. Tu, w skrzydle D, każdy mógł zabić.

*

# Teraz
Kiedy tylko kule przedarły się przez jego ubranie, zacharczał. Tamten, dusząc się własną krwią, coraz bardziej tracił chwyt na pistolecie, który Jilek natychmiast wyłuskał mu z rąk. Jednak ból spowodowanym draśnięciem i nagła panika, że wszyscy zobaczą, kim on naprawdę jest, kazała mu zadawać kolejne rany nożem, pomimo tego, że był świadomy, że jego przeciwnik dawno już nie żył. Każda rana, która została mu zadana, musiała być powetowana po tysiąckroć na tamtych.
Nawet nie zauważył, kiedy ciało jego przeciwnika było zawieszone na paru ścięgnach i kręgach szyjnych. Nie zauważył też, kiedy wyrwał mu oczy i rozgniótł je w swoich dłoniach. Szklisty płyn spływał po jego zakrwawionych rękach. Puścił głowę trupa, który upadł z miękkim dźwiękiem na ziemię.
Jego umysł nasiąkł paniką jak gąbka wodą z powodu draśnięcia. Po stokroć nienawidził, kiedy cokolwiek go dotykało.
- Szczepionka wystartowała. Dalsze polecenia? – wyrecytował Thomson, po czym rozłączył się. Jilekowi wpadła mu do głowy myśl, jak głupio postąpił. Zapewne już się połapali, że coś jest nie tak, choć pewnie nie miał innego wyjścia – cisza po ich stronie oznaczałaby pewność, że coś się stało. Okłamywanie Umbrelli przez komórkę nie było najmądrzejszym posunięciem, ale było to mniejsze zło.
- W tych beczkach jest szczepionka... – powiedział nagle Jilek, jak gdyby na potwierdzenie tego, co przed chwilą Thomson powiedział do telefonu.
Wiedział zresztą, że jego krew jest zapewne maleńkim wycinkiem na mozaice szmat, które narzucił na siebie w swojej paranoi, że ktoś może zobaczyć, czym naprawdę jest, tam, w środku. Cokolwiek mógłby powiedzieć o swoim stroju, to chyba tylko, że dobrze ukrywał wszystko, co wewnątrz. Krew, którą miał na ubraniu, dopełniała reszty. Jego widok w pełnym słońcu mógł wywoływać przerażenie, ale, cholera, czy kiedykolwiek dbał o to, żeby się podobać?
Zwrócił się do Boven.
- Bandaż by się przydał – mruknął w jej stronę. - I jodyna. A jak nie ma, to gorzała chociaż.

*

# Wtedy
- Przyjdą, znajdą, zabiją – rechot starucha przetoczył się po pustym korytarzu.
Jilek milczał.
- Gdzie oni są, dziewczynko? A-ti-ti-ti – stary zaśmiał się, wydymając pogardliwie wargi. - Możesz sobie szukać, o ile ktoś ci najpierw wpierdol nie da. Tak tutaj się mamy, acha.
Jilek spróbował jeszcze raz.
- Więc nie widziałeś ich? - rzekł niepewnym głosem.
- Co dzień widzę tutaj sporo ludzi. Karzeł, mówiłaś? Codziennie przychodzą tutaj karły. O, właśnie w to miejsce, tańczą. Tańczą, po prostu, kurwa, tańczą. W kółeczku. Ja...
- A ta... W kitlu? Pani Doktor?

Stary wybałuszył spowite bielmem oczy.
- Więc to Pani Doktor dla ciebie, ty cholerna dziwko? Tak ją nazywasz kiedy miziasz się w swoim łóżeczku przy dzwoneczku?
- Ja tylko...
- Ty kurwo! Ty suko! Czy ty wiesz, kogo szukasz? Czy ty wiesz, co ona nam wszystkim tutaj robi? Ona...
- stary zbierał się na odwagę, by to powiedzieć. - Ona tutaj przychodzi i nikt nie może jej odmówić, kiedy zabiera nas. Pani Doktor, kurwa. Zbadać trzeba. Wszystkich. Ciebie...
- Pani Doktor? Zabiera?

Starego irytowały każde wtręty Jileka. Za każdym razem, kiedy przerywał, jego głos stawał się coraz bardziej frenetyczny i zachrypły.
- Tak! Tak! Żebyś wiedziała! Przychodzi, żeby nas zbadać! Zbadać, kurwa, wystaw sobie, zbadać! Gdybyś tylko... Gdybyś tylko wiedziała...
Jilek wycofywał się powoli z niewielkiej klitki, kalkulując, ile może zająć staremu wariatowi przeskoczenie jego własnego pokoju.
Zajęło mniej, niż się spodziewał. Krzycząc, „kurwa! Kurwa! Kurwa! Jebana kurwa!”, wystrzelił ze swojej pryczy o wiele prędzej, niż sugerowałaby to jego sylwetka. Jilek za późno zamknął drzwi. Przez szparę wyskoczyły żółte, zrogowaciałe paznokcie, które stary zatopił w jego policzku. Jilek bił na oślep, uchylając i zamykając drzwi, dopóki, dopóty nie usłyszał suchego trzasku. Ręka starca zadygotała konwulsyjnie, jednak nie mógł już zrobić nic, tylko cofnąć ją do mrocznego wnętrza. Jilek zawarł drzwi z trzaskiem, oddychając przerywanie. Pazury starego były o wiele za wielkie i o wiele za twarde. Mimowolnie wystawił język przez dziurę w policzku.
Chciał uciec stąd, natychmiast, jednak w tym wypadku poszukiwania Pani Doktor byłyby bezowocne. I o co chodziło staremu, który mówił do niego, jak gdyby był kobietą? Niewątpliwie była to wina wzroku starego lub głowy, w którą uderzono o jeden raz za wiele.
O wiele bardziej było zastanawiające to, dlaczego stary zaatakował go wkrótce po tym, kiedy wspomniał o Pani Doktor, dziewczynie, która ledwo co mogła unieść głupie klocki, którymi się bawiła, a jednak stary bał się jej. I, o co, u diabła, chodziło w badaniu?
Jak gdyby Pani Doktor naprawdę była doktorem, lub, w tym miejscu, jakąś ponurą karykaturą doktora. Pomyślał jednak, że część medyczna skrzydła D może stanowić odpowiedź na jego pytania. Nawet te niezadane.

*

# Teraz
Na szczęście, rana nie była głęboka. Miał szczęście, że miał na sobie pancerz i parę warstw różnego rodzaju ubrań, które amortyzowały kule. Fakt, że rana była zaledwie powierzchowna, zapobiegł temu, by Jilek mógł się martwić o wiele gorsze rzeczy, które mogły się stać z jego ciałem, choć pancerz został po raz kolejny uszkodzony.
Jilek nie był lekarzem, wiedzę medyczną miał taką, jak każdy, to znaczy, że kiedy przyłoży się bandaż do rany, uprzednio ją zdezynfekowawszy, to spodziewa się, że rana z czasem się zagoi. Nawet, kiedy jest się specjalnym przypadkiem, jakim był Jilek. Polał spirytusem, przeczyścił tym, co się dało, owinął bandaż i to wszystko. Na nic więcej nie było go stać. Wiedział, że chodząc w brudnych szmatach i wystawiając się na rany, ostatecznie mógł skończyć z zakażeniem, jednak podejrzewał, że gangrena to ostatnie, o co musi się martwić. W jego stanie.
Wrócił do samolotu jak najszybciej.
- Pewnie są już w drodze – rzekł w stronę Boven. - Facet po drugiej stronie powiedział, że w środku tych beczek jest szczepionka. Wydaje mi się, że o wiele bardziej przydałoby się coś w rodzaju antidotum, chociaż... Czy można sprawić, że żyjący trup stanie się znowu człowiekiem? .
Zrobił pauzę.
- Boven... Umiałabyś zbadać skład chemiczny i później ją reprodukować, pod warunkiem, że miałabyś dostępne środki?
To odezwał się Thomson.
- Jilek, dasz radę mi pomóc? Musimy przenieść kilka tych cholerstw. A potem spadamy. Jeśli chcesz tłuc Umbrelle to młody może ci znajdzie miejsce, w którym siedzą. A my na południe. Liberty, w porządku?
- Dobra –
odparł. - Jednak jeśli jednak nie znajdzie ich bazy, zabieram się z wami. Umbrella będzie ściągać do was jak muchy do gówna, kiedy dowiedzą się, że macie szczepionkę. I fakt, że jest z wami Boven. Wkrótce możecie się spodziewać niezłych wrażeń.
Thomson wiedział, a przynajmniej – tak Jilek podejrzewał, że Umbrella zwęszyła, że coś jest nie tak z tym transportem szczepionki – czymkolwiek by on naprawdę nie był. Niewiele samolotów latało w przestrzeni powietrznej nad Stanami, więc wykrycie jednego z nich nie sprawiałoby kłopotu dla kogoś, kto posiadał dostatecznie dobry sprzęt, a tym kimś była niewątpliwie Umbrella. Ich napad zostanie dostrzeżony wkrótce, o ile już nie został. Poza tym, dokąd chciał jechać? Gdzie mogło być lepiej w piekle, gdzie ludzie zaczęli skakać sobie do gardeł? Cała ta gonitwa była dla niego bez sensu, ponieważ miał wrażenie, że Thomson, Boven i Montrose będą uciekać już na zawsze, lub choćby do momentu, kiedy zginą od kuli albo pazurów nieumarłych.
Podejrzewał jednak, że samolot może go doprowadzić na kolejny trop. Zamierzał zatem przystać na propozycję Thomsona, by jechać dokądkolwiek. Nie miał, co prawda, złudzeń, że wóz zabierze ich do pieprzonego raju, gdzie nie będzie żyjących trupów i Umbrelli. Nie, sądził, że było wręcz przeciwnie. Thomson zabierze go wprost do Umbrelli.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 01-11-2011, 19:36   #39
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Przeklęci rasiści! Chędożona mafia przeklętych rasistów!

Michael szanował Rosjan ze względu na pamięć po Stiepanie, którego szanował na swój specyficzny, antyrasistowski sposób. Nie mógł jednak znieść widocznie wrogich i niepewnych jego zachowania spojrzeń oprychów. Jak zwykle w takich sytuacjach twarz mu skamieniała. Dean widząc ojca również denerwował się wcale nie mniej od niego. Od pozostawienia go przez białą żonę – którą najchętniej widziałby tam, gdzie ojciec – znaczy obdartą ze skóry i przywiązaną do pala tortur – we wszystkich sprawach wiążących się z białymi ufał mu bez zastrzeżeń. Znał jednak temperament staruszka i wiedział, że w obecnej sytuacji wytrącenie go z równowagi może być brzemienne w opłakane skutki.

Ojciec jednak również znał syna i widząc u niego napięcie porównywalne ze swoim hamował się jakoś. Miał ochotę zaatakować z dzikim okrzykiem: „Za Stiepana! Za rezerwaty!! ZA KONKWISTADORÓW!!!”. Powstrzymywał go właśnie jedynie wyraz twarzy młodzika. Nie ufają mu? Słusznie! Niech ich wszystkich trak jasny szlafi! Omijając jednak ma się rozumieć zarówno jego i jego syna, jak i trochę przypadkowych towarzyszy.

Przesiedział wszystkie rozmowy nieruchomy, jak jego przodkowie podczas rozmów z pierwszymi białymi na ziemiach obecnie przez nich bezprawnie i bezkarnie zagarniętych. Żałował też w międzyczasie, że nie zadbał o strój w stylu reprezentowanym przez Deana.

Potem suszący zęby Rusek odjechał, a on wyszedł z innymi oglądać samochody. Napięcie, jakie się w nim zmagazynowało, uszło jak powietrze z przebitego balonu, gdy nieformalny przywódca wyprowadził z samochodu jakąś kobietę. Przez chwilę w nim zawrzało na wspomnienie – niech ją klozet pochłonie i zababrze gównem po czubek głowy! Niech ekskrementy wypełnią jej usta, nos, uszy, gardło, płuca i ją całą! - Carmen Monster, byłej synowej. Jednak natychmiast zdał sobie sprawę, że to nie ona. Uspokoił się zupełnie, jakby zaskoczony tym odkryciem i szczęśliwy, że nie zabije bądź co bądź człowieka.

Murzyn był – jak się znowu okazywało – wspaniałym człowiekiem. Mimo, że dopiero co wybudził się ze snu po operacji, już zadbał o żołądki druhów. Dość niespodziewanie też – puszczając w niepamięć niedawny „błąd towarzyski”, w innych warunkach potencjalnie ustawiający go w szufladzie „wrogowie” – odezwał się do niego i jego syna w celu innym niż praktyczny.

Źle zaczęliśmy to spotkanie. Jestem John Green. Miło was poznać. Ostatniej doby moje życie, podobnie pewnie jak wasz, przewróciło się do góry nogami, zatem wybaczcie brak manier, okej?

Michael rozumiał. Doskonale wiedział, co to znaczy przewrócone życie. Charlie…

- Michael Carter. Jeśli nie jesteś rasistą, albo człowiekiem związanym ze spiskiem białych rządzących, nie mam ci czego wybaczać. Ciebie również miło poznać.

- Dean Carter – odezwał się młody – Podzielam zdanie ojca.

Murzyn spytał szefa o dalsze plany, a to - aczkolwiek interesowało Indianina - było obecnie mniej ważne niż pewien palący go od kilku chwil problem.

- Panowie - odezwał się może trochę niegrzecznie wtrącając się do rozmowy i na chwilę odwrócił się do niejakiej Dr. Patton. – (Do pani nie mówię, bo pani nic o tym nie wie) Nie przeszkadzałoby wam, gdybym zdjął z siebie to wybuchowe tałatajstwo i położył gdzieś obok, albo wypierdolił (za przeproszeniem pani doktor) gdzie diabeł mówi dobranoc? Trochę niezręcznie się w tym czuję.

Popatrzył pytająco na pozostałych mrużąc jedno oko i podnosząc brew nad drugim.

Powiedział to właściwie jedynie ze względu na znajomą białego. Nawet gdyby się sprzeciwili, zdjąłby ładunki i albo spuścił w kiblu, albo wyrzucił do kosza. Wiedział jednak, że mogły się jeszcze przydać. Wstał więc mówiąc i nie czekając na odpowiedź zaczął pozbywać się groźnego ciężaru.
 
Grzymisław jest offline  
Stary 01-11-2011, 21:59   #40
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Patrząc za uciekających Land Roverem pilotów Liberty zastanawiała się ile razy jeszcze dopisze im szczęście w starciach z Umbrellą? I ile mogli mieć czasu zanim tamci powiadomią swoich szefów? Zanim tamci tutaj przyjadą? Pięć minut? Dziesięć?
- Może powinniśmy jakoś na dobre unieruchomić ten samolot? Może warto by się po nim rozejrzeć? Może coś ciekawego znajdziemy w środku poza tymi pojemnikami? - Powiedziała do Thomsona jednocześnie patrząc na latającą maszynę z żalem, że nikt z nich nie miał pojęcia jak się czymś takim kieruje. Szansa ucieczki? Może tak, a może śmiertelna pułapka?
- I czuję się dobrze. Pozostali też... - Zerknęła na Dorothy spacerująca obok Humvee z Ethanem w ramionach i postępująca za nią krok w krok Nathali. - Chyba... na tyle na ile można w takich okolicznościach.

Wzruszyła ramionami słuchając jego snutych na głos fantazji.
- Nie wiadomo czy to szczepionka. Może to to świństwo, które wojsko aplikowało ludziom? To co dali Greenowi?
~Ciekawe co się z nim stało?~ Pomyślała, jednocześnie nie mając odwagi wypowiedzieć tych słów na głos. Szybko stłumiła rodzące się w jej duszy sumienie. To nie był czas na jego wyrzuty i żale. Może taki czas już nigdy nie nadejdzie...

- Chyba warto zabrać ze sobą kolejny samochód – odezwała się spoglądając na Marie, która dołączyła do nich. - Jakoś strasznie często się nam zużywają ostatnio. – Słaby przejaw czarnego humoru jakoś nikogo nie rozśmieszył. Zamiast więc ponownie podejmować próbę lekkiego rozładowania sytuacji powiedziała niepewnie:
- Jedźmy więc, tak jak chciałeś z powrotem na południe... możemy spróbować poszukać kolejnego laboratorium... dotrzeć do Everett... ale... to może być szaleństwo i samobójstwo...
Westchnęła.
Czy wiara w to, że są tam jeszcze jacyś niezarażeni ludzie nie była szalona? Czym jednak byliby ludzie bez wiary i nadziei? Jej spojrzenie skierowało się na siostrę i jej dzieci. To była jej nadzieja. Jej nić spajająca ją ze światem i normalnością. Coś co pozwalało się utrzymywać na krawędzi szaleństwa. Pomyślała o mężczyźnie, którego zostawili rano w motelu. O jego błaganiu o nadzieję. Dlaczego nic mu nie powiedzieli? Czy gdyby to zrobili on powiedziałby coś więcej? Może naprawdę nie miał nic do powiedzenia?
Dlaczego wspomnienia tych ludzi ciągle do nie wracały mimo, że świadomie dokonała wyboru?
Czyżby sumienie było jednak silniejsze od jej woli?
A może to właśnie było kanwą jej człowieczeństwa?
Myśli, myśli, i kolejne myśli ciągle krążące po głowie. Czy nadejdzie jeszcze chwila spokoju i wytchnienia?
Czy tylko ona czuła to szaleństwo?

Tymczasem Nathanowi udało się wymontować gpsa z pojazdu Umbrelli. Podszedł do Thomsona:
- Pojazd jest czysty. Mogę to podłączyć do laptopa Liby i spróbować ściągnąć dane, ale złamanie zabezpieczeń może zająć z kwadrans. W tym czasie będą mogli nas namierzyć...
Jego ostatnie słowa zawisły w powietrzu. Najwyraźniej podjęcie decyzji do do opłacalności ryzyka pozostawiał dorosłym.
- Teraz i tak wiedzą gdzie jesteśmy, ale myślisz, że gra jest warta świeczki? - Liberty popatrzyła na detektywa, a potem na kręcącego się w pobliżu Jileka. Przejechała dłonią po twarzy, a potem w końcu sformowała myśl, która dręczyła ją od poprzedniej nocy:
- Czy my się kiedyś nie spotkaliśmy? - zapytała. - Mam takie wrażenie... jakbym... kiedyś... i nie mogę sobie przypomnieć.
Dziwiła się sobie, że powiedziała to głośno. Kogoś z takimi tatuażami trudno byłoby nie zapamiętać. Zbyt rzucały się w oczy. Może to był przejaw ogarniającej ją paranoi?
 
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172