Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-10-2011, 15:00   #42
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Mathias Waldherr mógł mówić o szczęściu. Właściwie wręcz o cudzie. To była pułapka. Dlaczego od razu się nie zorientowali? Pewnie dlatego, że nikt nie wspominał, że pułapki w ogóle można się spodziewać. Poza znakiem rozpoznawczym i wizerunkiem skurwiele o niczym nie wspominali…

Zziajany do granic wytrzymałości zatrzymał się w końcu i oparłszy ręce o kolana, obejrzał za siebie. Ulica była pusta. Pootwierane okiennice i rozwieszone na sznurkach lniane ubrania poruszały się leniwie pod wpływem słabego wiatru jaki wiał po długim zapleczu kamiennic na uniwersyteckiej promenadzie. Krótkie podejrzliwe spojrzenie rzucił mu tylko wyleniały kundel, po to jednak tylko by po chwili wrócić do obgryzania jakiegoś już dawno bezmięsnego gnata. Poza tym, nikogo. Udało się. Uciekł. Sam nie wiedział, czy może już w to uwierzyć. Łzy pociekły mu po policzku i właściwie dopiero teraz poczuł ciepło przylegających do ud płóciennych spodni.

Opadł na bruk pozwalając wyczerpaniu wziąć górę. Serce nadal waliło mu jak szalone i kłuło boleśnie. Nie miał kondycji do takich miejskich biegów. Ooo… nie. Nie po to przemęczył się te osiem lat na uczelni doprowadzając wzrok do ruiny i dupę do hemoroidów, by ganiać teraz po dziurach Altdorfu i srać po gaciach o własne życie. Był skrybą, a nie jakimś w rzyć pierdolonym ulicznikiem. Powinien przy książce siedzieć. Przy ziółkach na niestrawność we własnym pokoju obłożonym pergaminami, mapami i niewypełnionymi woluminami. Był do kurwy nędzy delikatny!

…bogowie… biedny Rupert…

Mathias Waldherr podniósł się po kilku minutach ze śmierdzącego pomyjami bruku i wytarłszy rękawem łzy z policzka, ruszył w stronę uniwersytetu altdorfskiego. Musiał bezzwłocznie przekazać informację o tym, że Kastor Lieberung został schwytany. I wymyślić co powie siostrze Ruperta.

***

Oczekiwanie na Ericha nie dłużyło się z początku nic, a nic. Quartijn bowiem człowiekiem był nad wyraz serdecznym wskazując tylko Gunterowi zwanemu Turem, by napełniał opróżniane kufle, co w przypadku krasnoludów i jego samego następowało dość często. Starszy przewoźnik był też całkiem interesującym rozmówcą, ale temu już nie należało się tak bardzo dziwić. Zdawał się opłynąć wszystkie rzeki Imperium i słyszeć najróżniejsze rzeczy. Chcąc wiec, czy nie, dobrze się słuchało jego gadaniny.
Cierpliwość pierwszy stracił Gomrund. No bo ileż można targować się z jakimś handlarzem, który to miał niejako mieszkać gdzieś w pobliżu?
- A cóż to? Czas na was panowie? – zapytał z nieukrywanym smutkiem i zafrasowaniem Joseph gdy krasnolud wstał gwałtownie od stołu.
Nie trudno było się domyślić czego obawiał się brodacz z Norski.
- Dajcie spokój panowie. Pewno jakiegoś znajomka spotkał i trochę mu się schodzi… – żachnął się przewoźnik – A tego Buscha, co o nim gadał, to coś chyba znam ze słyszenia… Iście gdzieś tu handluje. Siadajcie panie krasnoludzie. Napijmy się jeszcze.
Nie napili się. Opuścili Kota w Gaciach.

Znalezienie domu Hieronimus Buscha nie było trudne i przy niewielkiej pomocy Josepha, byli pod jednopiętrową kamienicą już po kilkunastu minutach. Starsza kobieta, która otworzyła im po chwili drzwi obrzuciła ich z początku bardzo nieprzyjaznym wzrokiem, ale gdy zapytali o Ericha trochę spogodniała. Wnętrze kamienicy, w którym stała było zacienione, ale i z zewnątrz łatwo było dojrzeć całą masę osobliwych obrazów zdobiących ściany.
- Dobry to chłopak, Erich – powiedziała pani Aleyt Busch kilkakrotnie kiwając głową – ale już sobie poszedł. Męża szukał. Mojego Hirka znaczy. Ze sprawą pewnie. A gdzie szedł to nie mówił. Śpieszno mu było więc chyba nie do pracy.

No i tyle się dowiedzieli. Ot i w ciągu niecałej doby w łeb dla całej czwórki wziął udział w wyprawie, jak i widoki na uszczknięcie odrobiny złota jakiegoś bogatego umarlaka co to nie miał komu spadku zostawić.

- Ale zaraz panowie. Przeca i ja mogę trochę czasu i nerwów zaoszczędzić, a wy możecie mieć kawałek dachu nad głową i uczciwy zarobek. Przez kilka dni tylko oczywiście, ale zawsze zdążycie coś sobie przecież znaleźć… Bo tak się składa, że pojutrze ruszam w rejs i trzeba mi pomocników do pracy na łodzi i przy towarze… Hmm? Co wy na to? Płacę półtorej korony za dzień. Plus wikt i nocleg! No a jak burłaczyć przyjdzie to i dwie. A zresztą. Słuchajcie. Będę dziś wieczorem w Karczmie Przewoźników. Konrad wie gdzie to jest. Przyjdźcie to zjemy coś, napijemy się i obgadamy sprawę jak należy.

***

- Erich! – przez te dwa dni młody Oldenbach zdołał już nawyknąć do przepitego głosu Gunnara, choć nie bez zaskoczenia odnotował go tym razem.
Wysłużony dyliżans, którym odbyli ostatni kurs nadjechał z terkotem kół, a wałach Szyling rzucił Erichowi beznamiętne spojrzenie, które wydawało się mówić: „Ooo… znowu ten szczerbaty”.
- No krzyczę do niego i krzyczę, a ten lezie i nawet się nie odwróci. – Gunnar zatrzymał konie i klepnął kozła obok siebie – Skoro tędy idziesz to wskakuj, podrzucę cię. Ale tylko do Siedmiu Szprych. Jadę po Hulza. Dla pewności felczera wziąłem. W budzie siedzi.
- Ja do Gerlecht… - odparł Oldenbach
- Geldrecht? Geldrecht… no wiem. To ze Szprych i tak będziesz mieć z buta połowę tego co stąd. To jak?
Erich nie zastanawiał się długo. Gunnar popędził konie i po chwili obaj jechali drogą tą samą, którą przed południem przybyli do Altdorfu. Młody Oldenbach rozsiadł się tak wygodnie jak to było możliwe i nasunął kapelusz na oczy. Za dwie, lub trzy godziny powinni dojechać do Siedmiu Szprych.

Przestało trząść. I właściwie to przez to się obudził. Nie mogło minąć więcej jak kilkanaście minut odkąd zasnął. Dyliżans stał w miejscu. Na środku dorgi. Niepoganiane konie nie zamierzały same z siebie pracować. Na dobre jednak oprzytomniał, dopiero gdy zobaczył, że na koźle siędzi sam. Gunnara nigdzie nie było.

Sięgając szybko po garłacz rozejrzał się dookoła. Z przodu, żywej duszy, a po bokach ciemny reikwaldzki las. Z budy tylko roznosiło się uspokajające chrpanaie feczera. Woźnica wstał na równe nogi by dokładniej się rozejrzeć. Wtedy też zobaczył Gunnara. Starszy wozak leżał na płytach drogi o rzut kamieniem od dyliżansu. Spadł?
Na to pytanie już sobie w myślach nie zdążył odpowiedzieć. Coś bardzo mocno uderzyło go w potylicę. Jeszcze przez chwilę był przytomny gdy mu ciemniało przed oczami, a tępy ból załomotał w czaszce. Potem śladem Gunnara osunął się bezwładnie na drogę.

Z chaszczy wyszedł ciemnowłosy mężczyzna na oko koło czterdziestu lat.


W ręku trzymał niewielki arbalet znacznie wielkością ustępujący tym z jakimi na polowania chadzano w Bretonii. W akompaniamencie felczerowskiego chrapania podszedł do nieprzytomnego Oldenbacha i trącił go butem. Gdy ten nie drgnął, odwrócił go na wznak i bacznie przyjrzał się jego twarzy.

- Witamy w Altdorfie, panie Lieberung.

***

Zajazd Przewoźników znajdował się na nabrzeżu tuż przy miejscu gdzie rzeka Talabec wbijała się w Reik. Przeciwległy brzeg sprawiał wrażenie całkiem odległego jak na miejskie warunki, a po ściemniającym się niebie nadal krążyły skrzeczące głośno rybitwy. Wzdłuż brzegu stało sporo zacumowanych łodzi pośród którymi były rzeczne żaglowce, barki i sporo zwyczajnych łodzi wiosłowych. Sam zajazd prezentował się wcale dobrze jak na mizerną okolicę doków. Główne wejście znajdowało się od strony nabrzeża gdzie porozstawiano kilka stolików. W taki pogodny jak dzisiejszy wieczór, nie było co liczyć na wolne miejsce na zewnątrz.
Wnętrze zajazdu okazało się niestety niemniej zatłoczone. Zważywszy jednak na ceny i zapachy było to zupełnie zrozumiałe. Quartijna dostrzegli przy jednej ze ścian. Siedział przy stoliku w towarzystwie dwóch rosłych dryblasów po jego lewej i prawej. Zdaje się, że coś mu klarowali, a z każdym ich słowem jego mina robiła się mocno nietęgą. Po chwili i on uchwycił ich spojrzeniem. Chyba chciał im coś dać do zrozumienia, ale dwaj jego rozmówcy szybko powiedli wzrokiem w miejsce gdzie spoglądał. Jeden z nich uśmiechnął się szeroko na widok całej czwórki.


Dietrich dopiero teraz ich poznał. Max i Walter Ernstowie. Cieszący się w Altdorfie opinią najlepszych zabijaków bracia należeli do tej grupy osób, której należało bezwzględnie unikać. Obaj zimnokrwiści i sadystyczni. Po minie Josepha można było się domyślić, że wie o nich nie mniej niż Dietrich.

- Oooo... jak miło. Toż to druzja naszego przyjaciela Quartijna - pierwszy odezwał się Max. Ten po lewej od starego przewoźnika. Kwadratowa twarz, orli nos i długa szrama przechodząca przez oko i policzek, wiernie oddawały obraz miejskiego zakapiora.
- Taak... - mruknął drugi z braci. Ten zdawał się zdecydowanie bardziej ponury. Spod skórzanej czapki wystawały gęste strąki czarnych włosów opadających na czoło mężczyzny. Łypał na nich szczególnie nieprzyjaźnie.
- No, śmiało. Dosiądźcie się. Śmiało, śmiało! My nie gryziemy. Bo my tu właściwie w celach towarzyskich. Ot, zaznajomić się? Ja nawet taką grę znam, wiecie? W uszko, słyszeliście? Jak się z kimś taką rozegra to jakby od lat go znać. Prosta bardzo, zagracie?
Joseph robi nieśmiałe miny mówiące „nie róbcie niczego głupiego”, albo i „najlepiej nic nie róbcie”.
- No więc? Jeśli ja, lub Walti wygramy to nam grzecznie powiecie gdzie jest Kastor Lieberung. Co wy na to? A może od razu nam to powiecie, co kmiotki?

***

Smród psującej się kapusty był pierwszą rzeczą jaką poczuł. Zaraz potem zmysły uprzytomniły mu całą kanonadą godną urodzin cesarza, że głowa w istocie pęka mu z bólu.

Leżał w piwnicy. Jak wielkiej, ciężko było powiedzieć, bo ciemność panowała w niej całkowita. Można było tylko wnioskować, że to piwnica po ziemisty podłożu i charakterystycznym zapachu gleby jaki maskował się pod kapuścianym odorem. Co więcej, był skrępowany. Ręce i kostki miał związane i obłożone przez jakiś drewniany kij, który wciśnięto mu pod kolana. Gdzieś jakby z oddali dochodził go cichy miejski gwar.

Sytuację w jakiej znalazł się Erich Oldenbach większość osób śmiało uznałaby za opłakaną.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline