Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-11-2011, 22:29   #42
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Gdzieś w górach stanu Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK
10:17 czasu lokalnego

Marie także nie wiedziała, czym może być odbita "szczepionka". Wyraz jej twarzy mógł zdradzać pewną nadzieję, nikłą, ale jednak. Wolała jej jednakże nie dopuszczać do głosu, podobnie jak marzycielski przez chwilę Thomson.
- Nie wiem co to jest, nie wiem też, czy w razie czego udałoby mi się to odtworzyć. Do tego potrzebne jest porządne laboratorium, zależnie jeszcze od stopnia skomplikowania tego czegoś. Zwykła szczepionka pewnie nie byłaby zbyt skomplikowana, to przecież także wirus, tylko w martwej lub słabej formie. Ale, aby poznać skład i replikować, potrzebuję aparatury. Jeśli to to, co wstrzykiwali ludziom, będę w stanie poznać już pod mikroskopem - widziałam to draństwo we krwi Greena. Tak czy inaczej, potrzebuję czasu i możliwości.
Mając w tym momencie aż trzy samochody, nawet jeśli Humvee wciąż był zapchany, mogli zabrać wszystkie beczułki umieszczone w samolocie. Pickup zresztą całkiem nieźle się na to nadawał i chociaż były widoczne - to w razie czego można było się tego pozbyć razem z całym samochodem. Zwłaszcza wtedy, gdyby okazało się, że to wcale nie szczepionka.

Nathan tego nie oglądał. Piętnaście minut. To dużo i mało, zależnie od tego, jak szybko ruszą. Zazwyczaj GPS-y historię podróży miały automatyczną i bardzo łatwo dostępną, ale ten tutaj należał w końcu do Umbrelli i zabezpieczono go hasłem przed pierwszym lepszym użyciem. Chłopak jednak trochę znał się na takich zabawach, a urządzenie podłączone do komputera zostało od razu wykryte. Pochłonęło go to w chwili, gdy pozostali przenosili beczki i przeszukiwali samolot, nie znajdując nic poza mapami, niestety bez oznaczeń celu. Było tu do zrobienia tylko jedno - Jilek przeciągnął po kokpicie serią z pistoletu maszynowego, z łatwością opróżniając magazynek. Marie przyglądała mu się z dziwną miną. Czyżby widziała tego trupa, to co z nim zrobił? A może coś więcej?
Przynajmniej rana była na prawdę mało poważna i udało mu się zatamować krwawienie, a teraz nawet bandaż nie wystawał, przykryty warstwami brudnego i śmierdzącego ubrania. Zdecydowanie nie był typem, który mógłby podobać się komukolwiek.

Wyruszyli, kierując się od razu na południe. Nathan jeszcze pięć minut męczył się z odczytaniem danych, by w końcu zakrzyknąć z radością. Przez chwilę, będąc w swoim, zupełnie innym świecie, wydawał się nie pamiętać o tym, co działo się dookoła.
- Na zachód od Twisp, najpierw Twisp River Road, potem Poorman Creek Road... a potem nawet ten cały ich GPS nie ma oznaczenia drogi, ale trasa trwała jeszcze kilka minut. Tam gdzieś muszą mieć kolejną bazę.
Był podekscytowany, być może nie zważałby na niebezpieczeństwo. Ale przecież oni wiedzieli, że baza oznacza uzbrojonych ludzi. Czy to nie oznaczało raczej, że należy tamto miejsce omijać szerokim łukiem?

Twisp niewiele różniło się od Winthrop. Było trochę większe, ale to wszystko - wszędzie były pensjonaty, domy drewniane, w starym stylu, a uliczki wąskie. Było sporo roślinności, góry roztaczały się wokół, a ulice raz prowadziły w górę a raz w dół, chociaż podobnie jak na północy, nie były to duże różnice wysokości. Było wymarłe i spokojne, co jak szybko się okazało, było mocno złudnym wrażeniem. Zaraz po wjeździe natknęli się na dwa leżące na ulicy ciała i rozbity niedaleko samochód. Lepiej było się im nie przyglądać. A ledwie zakręt dalej z trudem wyminęli kolejne trupy, tym razem te z grona chodzących. Okrwawione twarze wskazywały na fakt, że jadły całkiem niedawno, co wcale nie zaspokoiło ich głodu. Pochylały się bowiem nad kolejnym z ciał. Twisp oficjalnie przestało istnieć, bardzo wątpliwe, że byli tu jeszcze jacyś żywi.
Dalej na zachód dostrzegli samochód, co ciekawe - czarnego Land Rovera. Wbił się w słup, ogrodzenie a na koniec drzewo i teraz dymił z silnika. Nie mogło minąć wiele czasu od tego wypadku. Tylko co było powodem?
Drzwi samochodu były otwarte, ale w środku chyba nikogo nie było. Była natomiast krew. Nie dało się też określić, czy był to ten sam, który uciekł im z lotniska. Ale nawet jeśli nie... to wszystko wskazywało na to, że ludzie Umbrelli wcale nie byli uodpornieni na wirusa. Głos Marie był przerażony i zdziwiony jednocześnie.
- Jeśli to byli piloci, ich samolot by się rozbił. Przecież musieli wiedzieć, że są zarażeni! Musimy sprawdzić te beczki...


JORGENSTEN, GREEN, CARTER
12:41 czasu lokalnego

Musieli jechać. Sit'n Bull było przyjemnym, ciepłym, suchym i iluzorycznie bezpiecznym miejscem, ale jechać musieli. Wiedział to Swen i wiedzieli to pozostali, którzy jednogłośnie i bez słów okrzyknęli go szefem tej ich pokręconej bandy. Murzyn, dwaj Indianie, dwaj bandyci i młoda, piękna kobieta. I zadanie, które im wyznaczono, zadanie za które dostali już zapłatę, a jednak nie wątpiono, że musi być wykonane. Lub musi być... przynajmniej pozorowane. To co wcisnęli w samochody na pewno pozwoli im śledzić ich z chirurgiczną dokładnością. Niewątpliwie pozostały ekwipunek też mógł mieć podobne "zabezpieczenia", a może była to tylko paranoja?
Jorgerten miał teraz w nowej komórce dwa numery. Wpisali mu ten do Boven, ale bez szczególnego entuzjazmu.
- Nie wiemy nawet, czy ma telefon. Wyłączyła go zaraz po tym, jak się wszystko zaczęło.
Abonent tymczasowo niedostępny to najlepsze, co dało się z tego wycisnąć. Jeśli Marie miała telefon, to na pewno z innym numerem.

Sprzęt dostarczono im o wyznaczonej godzinie. Samochody podjechały od zachodu, dwa czarne Land Rovery, a wszystko co zamówili wrzucono do zwykłych pudeł, które wyjęto z bagażników. Blondyn rzucił Jorgowi dwie odznaki, na jednej było jego zdjęcie, na drugiej zdjęcie Gorana. Obie miały wielkie litery CIA. Nazwiska rzecz jasna trefne.
- Tyle się dało w krótkim czasie. Agenci terenowi wysokiej rangi, żaden zwykły sierżant, ani tym bardziej szeregowiec, nie ma was prawa o nic pytać nawet. Ludziom z parasolką poza odznakami mówicie, że pracujecie dla Marka Aleksandrowicza, to wystarczy.
Mapę też dostali, ale nie była tak dokładna, jak chciałby Swen. Było kilka zaznaczonych miejsc, głównie przy wybrzeżu. Największe najwyraźniej tuż przy Sydney. W okolicy było tylko jedno, przy Twisp.
- To te, o których może wiedzieć Boven.
Załatwili to zbyt szybko, więc musieli mieć jeszcze jakąś bazę tutaj, przy Conconully. Jej na mapie nie było, w końcu tu nie mogło być pani doktor. Wiedzieli tyle, ile wiedzieć musieli.

Dostarczony sprzęt był całkiem dobry. Z broni dostali dwa zamówione granatniki do M4, a także jeden osobny, z pojemnikiem na sześć pocisków. Samych pocisków było ze czterdzieści, głównie odłamkowe, ale chyba także coś zapalającego. Równie ciekawy był miotacz ognia, wraz z zapasem paliwa, musiał najwyraźniej być dość skuteczny w eliminowaniu żywych trupów. Ciekawe czy już sprawdzali? Spadochronów nie było, za to dali sprzęt do wspinaczki, kilka różnych kompletów wytrzymałych ubrań, w stylu wojskowym, ale kolorystyce czarnej. Kamizelki kuloodporne, nawet hełmy, maski przeciwgazowe, krótkofalówki. Ktoś faktycznie chciał pomóc im jak najbardziej. Do tego duży zapas leków, w tym mocne psychotropy na ból, nawet zestaw chirurgiczny. Pudła pełne wyposażenia, drogiego i potrzebnego.
Czego oni od nich chcieli?!

Dr Patton, Alice, dość szybko dochodziła do siebie, gdy już zdała sobie sprawę, że nikt już dalej nie chce robić jej krzywdy, a mężczyźni, pośród których się znalazła, nie w pełni należą do tego "gorszego" świata, z którym stykała się co prawda często, ale w dość bezpiecznych okolicznościach. Rzadko rozmawiała z rozkutym więźniem znajdującym się w tym samym pomieszczeniu. Ze Swenem tak było, pod koniec. Tak czy inaczej, jej umysł zaczął pracować, a ona wcale nie miała ochoty żyć w zupełnej nieświadomości.
- To wasi... pracodawcy, prawda? Chcą czegoś, co możecie dać im tylko wy, inaczej nie zawracaliby sobie tym głowy. Niekoniecznie musi być to to, czym się obecnie wydaje.
Wcięła głębszy oddech, a potem jeszcze kilka. Wciąż była blada.
- Nie znam tylko swojej roli w tym wszystkim. Co o mnie opowiadałeś, Swen? Gdzieś, coś, komukolwiek? Jeśli przewodzisz tą grupą to mam być czym, prezentem?
Wypowiedziała to dość gorzkim tonem, ale ponownie uspokoiła się dość szybko.
- Przepraszam. Ja tylko nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia nawet gdzie jestem. W telewizji słyszałam o jakichś szczepionkach. Zaszczepili was? Czy... czy to pochłonęło cały świat?
Pokręciła głową, ale nie zamierzała zostawać sama. To byłoby jeszcze gorsze.

Wyruszyli. Czy mieli wyjście? Nie tu i nie teraz, nie na terenie, gdzie wróg wiedział o nich absolutnie wszystko. Dwa samochody, jeden prowadzony przez Swena, drugi przez Deana Cartera, zawodowego w końcu kierowcę. Terenówki miały zarówno GPS jak i radio CB, łatwo było się komunikować. Ale zanim ustalili konkrety, zadzwonił telefon, ten od pracodawcy.
- Prawdopodobny kontakt z Boven na południe od Winthrop, lotnisko. Dalej skierowali się ku Twisp, jeśli będą dalsze informacje, zostaniecie poinformowani.
Rozłączył się. Tu droga mogła być jedna, ale wkrótce i tak staną przed wyborem. Dokąd jechać i co robić?


WILLIAMS
12:33 czasu lokalnego

Szedł. Nie próbował nawet uruchomić jakiegokolwiek samochodu z tych, które mijał po drodze. Kilka zostało, ale przecież zamknięte i bez kluczyków. Pewnie były gdzieś w domach, obok których stały, ale nie myślał o tym. Jego umysł nie do końca przyjmował to wszystko co się działo dookoła. Pozostawione z tyłu trupy, człowiek, który uciekł i który chyba go nie ścigał, choć Robert i tak oglądał się za siebie bardzo często. Noga bolała, podobnie jak szyja i żebra, ale próbował nie zwracać na to uwagi. Adrenalina go już nie chroniła, stąd pewnie ból. Do wytrzymania, raczej wszytko miał całe, nie połamane. Dobra wiadomość. Akurat.
Do lotniska było dziesięć kilometrów, ale nie dbał o to. Co chciał osiągnąć? Lepiej się nad tym nie zastanawiać. Williams był w takim stanie, w którym nie potrafił myśleć zupełnie i całkiem trzeźwo, nie potrafił najwyraźniej stworzyć sobie sensownego planu działania. Czy takie jednostki miały szanse? W końcu działały. Cały czas szedł, miał też cel. Krótkoterminowy, ale cel. Bo przecież nie wiedział jak pilotować cokolwiek.
Ważne było mieć cel. Jakikolwiek cel.

Starał się nie myśleć o tym, co się stało, ale twarze pojawiały się same. Najpierw trupy, te znane także. Twarz kochanki, zamordowanej z zimną krwią. To był nowy Robert. Tylko czy społeczeństwo chciałoby takiego nowego Roberta? Potem twarz tej zostawionej w samochodzie, powoli dochodzącej do siebie, zależnej od otoczenia dziewczyny, którą wykorzystał i zostawił bez większego żalu. Nawet w łóżku nie była doświadczona, żadna strata. Nawet nie zastanawiał się, że on i ona są obecnie szybko wymierającym gatunkiem. Być może jednymi z niewielu, którzy pozostali.
Wielu nie było już bowiem ludźmi.

Pierwszego zobaczył jakieś pół godziny po rozpoczęciu marszu. Staruszek, pomarszczony i biały jak kreda, szurając nogami wytoczył się z jednego z domów. Patrzył na niego, jego przekrwione oczy musiały dostrzegać samotną, ciepłą, żywą sylwetkę. Był dość wolny, Robert wyprzedzał go z łatwością. Ale potem był następny, murzyn przy tuszy, kołyszący się na boki, z trudem trzymający w pionie swoją opasłą sylwetkę. Czarni byli chyba jeszcze gorsi, z dużej odległości nie było widać, że są martwi. Następne kilkaset metrów i pojawiły się jeszcze dwie małe dziewczynki w identycznych sukieneczkach. I kobieta. I jeszcze inni. Wszyscy ci co zmarli. Ci, co wreszcie poczuli zapach żywego, poruszającego się wolno. Zbyt wolno.
Oczywiście, wyprzedzał ich.
A oni szli, nawet gdy już stracili go z oczu. Wytrwale, do celu. One się przecież nie męczyły. W jaki sposób trup mógłby się zmęczyć? Williams zdążył się zasapać. Do długich pochodów nie był raczej nawykły, a przy tym dodatkowo serce biło mu mocno. Ból się nasilił, zmęczone członki protestowały. Nie miał już odwrotu. Z tyłu byli oni. Z prawej strony rzeka. Z lewej las i góry, ale ile mógł tam uciekać i się chronić? Tylko do przodu.

To determinacja doprowadziła go wreszcie do lotniska. Deszcz chwilowo nie powracał, mgła także, więc już z daleka widział pas startowy, na którego środku stał lekki samolot transportowy. Coś musiało być z nim nie tak, bowiem przed nim stała ciężarówka, do której najwyraźniej go mocowano, aby odholować. Na końcu pasa stały natomiast jeszcze dwie awionetki, ale tam już było za daleko, aby dostrzegł szczegóły. Znacznie bliżej, przy czymś na kształt małej wieży kontroli lotu i znajdującego się obok parterowego budynku, stały trzy czarne samochody terenowe. Kręciło się tam przynajmniej dwóch ludzi z bronią krótką w rękach. Rozglądali się dookoła. Przy ciężarówce i samolocie kręcili się inni, próbując jak najszybciej ściągnąć z pasa wielką bestię. Chyba nie do końca się na tym znali, ale środki mieli wystarczające.
Te samochody i strój ludzi wskazywał na pochodzenie, zwłaszcza, że spotkał już jednego całkiem niedawno. Mieli takie same kurtki.
To byli ludzie z Umbrelli. Wątpliwe, by chcieli porozmawiać, widząc obcego w ich kurtce. A może jednak?
Williams odwrócił się. Chodzące trupy zbliżały się nieustępliwie. Nie słyszał ich, ale był pewien, że coś mruczą. Ściągnął za sobą wielu. Nie było odwrotu.
 
Sekal jest offline