Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-11-2011, 03:06   #41
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Szok.

Moment w życiu człowieka, w którym serce wydaję się nam stać w miejscu, kiedy mózg tętni duszą posyłając nam niezmierzone ilości informacji.Pomysły tłuką się w poszukiwaniu odpowiedzi, podejmowane są trudne decyzje. Mogą uratować danego osobnika lub spowodować jego śmierć.

Ryzyko staję się ważnym źródłem szans. Kontrola emocji zszokowanych w zależności od genów jest różna - jednym niesie spokój wiekuistego mnicha, innym podsuwa durne pomysły. Robert czuł się dziwnie, czuł się jak naćpany, porządnie naćpany. Kotłowało mu się w głowie, więc co do spokoju miał wątpliwości, jednak prędkość z jaką poruszały się jego obrazy w głowie sprawiły, że czas jakby zastygł w miejscu.

Ten właśnie szok sprawił, że nie pamiętając ani chwili leżał już z pistoletem w dłoni podejmując być może najistotniejszą rzecz w życiu. Decyzję po między chwałą, męskością, honorem, a po między brakiem chlubą, słabością, a bezprawiem – i to nie byle jakim – wiecznym. Czemu mężczyźni byli na tyle głupi, żeby podejmować z pozoru jednoznaczną decyzje? Czasem tknęło ich piękno życia, piękno tego co przeżyli, co kochali i co zapychało ich codzienne zasrane życie, jak hot dog wciskany do ust oglądającemu amerykańskich gladiatorów grubasowi.

- Kopać takich dziwko!-

Wrzasnął któryś. Miał nadzieję, że to nie ten z pod kół, bo rzeczywiście, każda kolejna chwili przynosiła mu coraz mniej rzeczywistości. Prowadziła go w dalekie krainy Hadesu. W tym świecie pozostał jeszcze jego honor.
Miał szanse, minimalne.

Chyba! Że! No nie! No nie! Oczom wierzyć nie chciał.

-Andrzej! – krzyknął Robert na ile było to możliwe z ust obcokrajowca. Z kim jak kim, ale z nim miał kontakty nieziemskie. Przynajmniej tak mu się wydawało…

-Robert?- z dziwnym, nagle ludzkim grymasem rzekł człowiek- Co tu robisz? Znowu mojej małej życie psujesz?

Dziwne. Ale ludzie, których się kiedyś poznało, w innych, często lepszych czasach są w stanie zachować charakter tego, co kiedyś znaczyła ich znajomość. Przeżywają ten dziwny stan, że za to kim się stali ktoś inny może z nich zakpić, ocenić ich. Tak się poczuł Andrzej. Matkę miał polkę, wyruszyła po porodzie, zaś ojca wspólnego z wspomnianą bliżej byłą kochanką Kathy, nazywała go braciszkiem. Dla niego wyglądał jak polarnego misa. Chłopacy na jego tyłach wydali się niecierpliwić czemu tak długo działa.

- Nie daj się już im śmiać Ci w plecy! Dojebmy tym skurwielom! Dawaj!

Coś najwidoczniej przekonało Andrzeja to zrobienia tej głupiej decyzji. Zapewne przez jego genetyczne działanie odporności na szok. Albo przez to, że niektórzy rodzą się jako zarządcy. A niektórzy jako wierni słudzy o których zawsze zapominamy. Robert najwidoczniej czegoś się ostatnio w tej kwestii nauczył. Wysuwając się przez bark w dwóch dalszych wiele ryzykował. Andrzej zdarzyłby skosić najbliższych dwóch, zanimby cokolwiek ogarnęli, co w ich stanie było nie łatwe. Jednego Robert miał na muszce, jednak z racji ciężkiej pozycji zajęło mu to dużo czasu, ale ostatecznie zabił szykującego się do strzału przeciwnika. Czwarty okazał się jednak najbardziej trzeźwy i zanim którykolwiek z nich zareagował wsadził cały magazynek w ciało Andrzeja.

Tamci dwaj też pakowali. Śmieszne jak bardzo psychologia działała na ludzi. On miał tych dwóch na idealnej pozycji. Wymierzył i strzelił, wymierzył i strzelił, nowo poznany stan spokoju i agresja zadziałały. Co do Andrzeja

-Good.

Rzekł głosem niczym Bill Hicks. Jednego cieniasa mniej! Dobrze mu… zadawał się z psycholami!

Teraz przyszła na czwartego. Rozejrzał się dookoła. Czwartego nie było, musiał czmychnąć z kupą w gaciach jak jego fałszywe poczucie wartości spowodowane podążaniem za bandą psycholi. Mógł też pobiec przestraszony masakrą po wsparcie. Spojrzał na kobietę, przypomniała mu się twarzyczka Kathy. Taka bezradna, opętana w jego pajęczą sieć jego brudnych kłam wsuwanych pod dywan. Teraz miał ratować jej życie? Musiał być księciem w świecie, który miażdży nawet nawet najtwardszych?. Nie będzie przekładał swoich życiowych porażek na życie najbliższych. Nigdy.

Taki był nowy on. Nie ratował, nie zabijał. Zostawiał, bo nie obiecał, bo nigdy jej nie mógł dać tego czego chciała. Wykorzystał ją, nie był z tego dumny, ale kobiety robiły tak z nim setki razy. Teraz potrzeba po prostu takich środków. W tym dziwnym, obcym, zimnym świecie wszystko zdawało się atakować go na każdym korku.. On, jednak szedł, uciekał szybkim korkiem, jak chłopak z osiedla, kiedy nie jest na swojej dzielnicy. Obserwując mapę doszedł do wniosku, że do Mellow Valley jest w stanie dojść na piechotę. Co prawda, nie będzie to łatwa wędrówka i musi zdarzyć przed nocą... Poczuł ciarki na plecach, które dodały mu sił i odwagi.
 
Libertine jest offline  
Stary 03-11-2011, 22:29   #42
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Gdzieś w górach stanu Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK
10:17 czasu lokalnego

Marie także nie wiedziała, czym może być odbita "szczepionka". Wyraz jej twarzy mógł zdradzać pewną nadzieję, nikłą, ale jednak. Wolała jej jednakże nie dopuszczać do głosu, podobnie jak marzycielski przez chwilę Thomson.
- Nie wiem co to jest, nie wiem też, czy w razie czego udałoby mi się to odtworzyć. Do tego potrzebne jest porządne laboratorium, zależnie jeszcze od stopnia skomplikowania tego czegoś. Zwykła szczepionka pewnie nie byłaby zbyt skomplikowana, to przecież także wirus, tylko w martwej lub słabej formie. Ale, aby poznać skład i replikować, potrzebuję aparatury. Jeśli to to, co wstrzykiwali ludziom, będę w stanie poznać już pod mikroskopem - widziałam to draństwo we krwi Greena. Tak czy inaczej, potrzebuję czasu i możliwości.
Mając w tym momencie aż trzy samochody, nawet jeśli Humvee wciąż był zapchany, mogli zabrać wszystkie beczułki umieszczone w samolocie. Pickup zresztą całkiem nieźle się na to nadawał i chociaż były widoczne - to w razie czego można było się tego pozbyć razem z całym samochodem. Zwłaszcza wtedy, gdyby okazało się, że to wcale nie szczepionka.

Nathan tego nie oglądał. Piętnaście minut. To dużo i mało, zależnie od tego, jak szybko ruszą. Zazwyczaj GPS-y historię podróży miały automatyczną i bardzo łatwo dostępną, ale ten tutaj należał w końcu do Umbrelli i zabezpieczono go hasłem przed pierwszym lepszym użyciem. Chłopak jednak trochę znał się na takich zabawach, a urządzenie podłączone do komputera zostało od razu wykryte. Pochłonęło go to w chwili, gdy pozostali przenosili beczki i przeszukiwali samolot, nie znajdując nic poza mapami, niestety bez oznaczeń celu. Było tu do zrobienia tylko jedno - Jilek przeciągnął po kokpicie serią z pistoletu maszynowego, z łatwością opróżniając magazynek. Marie przyglądała mu się z dziwną miną. Czyżby widziała tego trupa, to co z nim zrobił? A może coś więcej?
Przynajmniej rana była na prawdę mało poważna i udało mu się zatamować krwawienie, a teraz nawet bandaż nie wystawał, przykryty warstwami brudnego i śmierdzącego ubrania. Zdecydowanie nie był typem, który mógłby podobać się komukolwiek.

Wyruszyli, kierując się od razu na południe. Nathan jeszcze pięć minut męczył się z odczytaniem danych, by w końcu zakrzyknąć z radością. Przez chwilę, będąc w swoim, zupełnie innym świecie, wydawał się nie pamiętać o tym, co działo się dookoła.
- Na zachód od Twisp, najpierw Twisp River Road, potem Poorman Creek Road... a potem nawet ten cały ich GPS nie ma oznaczenia drogi, ale trasa trwała jeszcze kilka minut. Tam gdzieś muszą mieć kolejną bazę.
Był podekscytowany, być może nie zważałby na niebezpieczeństwo. Ale przecież oni wiedzieli, że baza oznacza uzbrojonych ludzi. Czy to nie oznaczało raczej, że należy tamto miejsce omijać szerokim łukiem?

Twisp niewiele różniło się od Winthrop. Było trochę większe, ale to wszystko - wszędzie były pensjonaty, domy drewniane, w starym stylu, a uliczki wąskie. Było sporo roślinności, góry roztaczały się wokół, a ulice raz prowadziły w górę a raz w dół, chociaż podobnie jak na północy, nie były to duże różnice wysokości. Było wymarłe i spokojne, co jak szybko się okazało, było mocno złudnym wrażeniem. Zaraz po wjeździe natknęli się na dwa leżące na ulicy ciała i rozbity niedaleko samochód. Lepiej było się im nie przyglądać. A ledwie zakręt dalej z trudem wyminęli kolejne trupy, tym razem te z grona chodzących. Okrwawione twarze wskazywały na fakt, że jadły całkiem niedawno, co wcale nie zaspokoiło ich głodu. Pochylały się bowiem nad kolejnym z ciał. Twisp oficjalnie przestało istnieć, bardzo wątpliwe, że byli tu jeszcze jacyś żywi.
Dalej na zachód dostrzegli samochód, co ciekawe - czarnego Land Rovera. Wbił się w słup, ogrodzenie a na koniec drzewo i teraz dymił z silnika. Nie mogło minąć wiele czasu od tego wypadku. Tylko co było powodem?
Drzwi samochodu były otwarte, ale w środku chyba nikogo nie było. Była natomiast krew. Nie dało się też określić, czy był to ten sam, który uciekł im z lotniska. Ale nawet jeśli nie... to wszystko wskazywało na to, że ludzie Umbrelli wcale nie byli uodpornieni na wirusa. Głos Marie był przerażony i zdziwiony jednocześnie.
- Jeśli to byli piloci, ich samolot by się rozbił. Przecież musieli wiedzieć, że są zarażeni! Musimy sprawdzić te beczki...


JORGENSTEN, GREEN, CARTER
12:41 czasu lokalnego

Musieli jechać. Sit'n Bull było przyjemnym, ciepłym, suchym i iluzorycznie bezpiecznym miejscem, ale jechać musieli. Wiedział to Swen i wiedzieli to pozostali, którzy jednogłośnie i bez słów okrzyknęli go szefem tej ich pokręconej bandy. Murzyn, dwaj Indianie, dwaj bandyci i młoda, piękna kobieta. I zadanie, które im wyznaczono, zadanie za które dostali już zapłatę, a jednak nie wątpiono, że musi być wykonane. Lub musi być... przynajmniej pozorowane. To co wcisnęli w samochody na pewno pozwoli im śledzić ich z chirurgiczną dokładnością. Niewątpliwie pozostały ekwipunek też mógł mieć podobne "zabezpieczenia", a może była to tylko paranoja?
Jorgerten miał teraz w nowej komórce dwa numery. Wpisali mu ten do Boven, ale bez szczególnego entuzjazmu.
- Nie wiemy nawet, czy ma telefon. Wyłączyła go zaraz po tym, jak się wszystko zaczęło.
Abonent tymczasowo niedostępny to najlepsze, co dało się z tego wycisnąć. Jeśli Marie miała telefon, to na pewno z innym numerem.

Sprzęt dostarczono im o wyznaczonej godzinie. Samochody podjechały od zachodu, dwa czarne Land Rovery, a wszystko co zamówili wrzucono do zwykłych pudeł, które wyjęto z bagażników. Blondyn rzucił Jorgowi dwie odznaki, na jednej było jego zdjęcie, na drugiej zdjęcie Gorana. Obie miały wielkie litery CIA. Nazwiska rzecz jasna trefne.
- Tyle się dało w krótkim czasie. Agenci terenowi wysokiej rangi, żaden zwykły sierżant, ani tym bardziej szeregowiec, nie ma was prawa o nic pytać nawet. Ludziom z parasolką poza odznakami mówicie, że pracujecie dla Marka Aleksandrowicza, to wystarczy.
Mapę też dostali, ale nie była tak dokładna, jak chciałby Swen. Było kilka zaznaczonych miejsc, głównie przy wybrzeżu. Największe najwyraźniej tuż przy Sydney. W okolicy było tylko jedno, przy Twisp.
- To te, o których może wiedzieć Boven.
Załatwili to zbyt szybko, więc musieli mieć jeszcze jakąś bazę tutaj, przy Conconully. Jej na mapie nie było, w końcu tu nie mogło być pani doktor. Wiedzieli tyle, ile wiedzieć musieli.

Dostarczony sprzęt był całkiem dobry. Z broni dostali dwa zamówione granatniki do M4, a także jeden osobny, z pojemnikiem na sześć pocisków. Samych pocisków było ze czterdzieści, głównie odłamkowe, ale chyba także coś zapalającego. Równie ciekawy był miotacz ognia, wraz z zapasem paliwa, musiał najwyraźniej być dość skuteczny w eliminowaniu żywych trupów. Ciekawe czy już sprawdzali? Spadochronów nie było, za to dali sprzęt do wspinaczki, kilka różnych kompletów wytrzymałych ubrań, w stylu wojskowym, ale kolorystyce czarnej. Kamizelki kuloodporne, nawet hełmy, maski przeciwgazowe, krótkofalówki. Ktoś faktycznie chciał pomóc im jak najbardziej. Do tego duży zapas leków, w tym mocne psychotropy na ból, nawet zestaw chirurgiczny. Pudła pełne wyposażenia, drogiego i potrzebnego.
Czego oni od nich chcieli?!

Dr Patton, Alice, dość szybko dochodziła do siebie, gdy już zdała sobie sprawę, że nikt już dalej nie chce robić jej krzywdy, a mężczyźni, pośród których się znalazła, nie w pełni należą do tego "gorszego" świata, z którym stykała się co prawda często, ale w dość bezpiecznych okolicznościach. Rzadko rozmawiała z rozkutym więźniem znajdującym się w tym samym pomieszczeniu. Ze Swenem tak było, pod koniec. Tak czy inaczej, jej umysł zaczął pracować, a ona wcale nie miała ochoty żyć w zupełnej nieświadomości.
- To wasi... pracodawcy, prawda? Chcą czegoś, co możecie dać im tylko wy, inaczej nie zawracaliby sobie tym głowy. Niekoniecznie musi być to to, czym się obecnie wydaje.
Wcięła głębszy oddech, a potem jeszcze kilka. Wciąż była blada.
- Nie znam tylko swojej roli w tym wszystkim. Co o mnie opowiadałeś, Swen? Gdzieś, coś, komukolwiek? Jeśli przewodzisz tą grupą to mam być czym, prezentem?
Wypowiedziała to dość gorzkim tonem, ale ponownie uspokoiła się dość szybko.
- Przepraszam. Ja tylko nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia nawet gdzie jestem. W telewizji słyszałam o jakichś szczepionkach. Zaszczepili was? Czy... czy to pochłonęło cały świat?
Pokręciła głową, ale nie zamierzała zostawać sama. To byłoby jeszcze gorsze.

Wyruszyli. Czy mieli wyjście? Nie tu i nie teraz, nie na terenie, gdzie wróg wiedział o nich absolutnie wszystko. Dwa samochody, jeden prowadzony przez Swena, drugi przez Deana Cartera, zawodowego w końcu kierowcę. Terenówki miały zarówno GPS jak i radio CB, łatwo było się komunikować. Ale zanim ustalili konkrety, zadzwonił telefon, ten od pracodawcy.
- Prawdopodobny kontakt z Boven na południe od Winthrop, lotnisko. Dalej skierowali się ku Twisp, jeśli będą dalsze informacje, zostaniecie poinformowani.
Rozłączył się. Tu droga mogła być jedna, ale wkrótce i tak staną przed wyborem. Dokąd jechać i co robić?


WILLIAMS
12:33 czasu lokalnego

Szedł. Nie próbował nawet uruchomić jakiegokolwiek samochodu z tych, które mijał po drodze. Kilka zostało, ale przecież zamknięte i bez kluczyków. Pewnie były gdzieś w domach, obok których stały, ale nie myślał o tym. Jego umysł nie do końca przyjmował to wszystko co się działo dookoła. Pozostawione z tyłu trupy, człowiek, który uciekł i który chyba go nie ścigał, choć Robert i tak oglądał się za siebie bardzo często. Noga bolała, podobnie jak szyja i żebra, ale próbował nie zwracać na to uwagi. Adrenalina go już nie chroniła, stąd pewnie ból. Do wytrzymania, raczej wszytko miał całe, nie połamane. Dobra wiadomość. Akurat.
Do lotniska było dziesięć kilometrów, ale nie dbał o to. Co chciał osiągnąć? Lepiej się nad tym nie zastanawiać. Williams był w takim stanie, w którym nie potrafił myśleć zupełnie i całkiem trzeźwo, nie potrafił najwyraźniej stworzyć sobie sensownego planu działania. Czy takie jednostki miały szanse? W końcu działały. Cały czas szedł, miał też cel. Krótkoterminowy, ale cel. Bo przecież nie wiedział jak pilotować cokolwiek.
Ważne było mieć cel. Jakikolwiek cel.

Starał się nie myśleć o tym, co się stało, ale twarze pojawiały się same. Najpierw trupy, te znane także. Twarz kochanki, zamordowanej z zimną krwią. To był nowy Robert. Tylko czy społeczeństwo chciałoby takiego nowego Roberta? Potem twarz tej zostawionej w samochodzie, powoli dochodzącej do siebie, zależnej od otoczenia dziewczyny, którą wykorzystał i zostawił bez większego żalu. Nawet w łóżku nie była doświadczona, żadna strata. Nawet nie zastanawiał się, że on i ona są obecnie szybko wymierającym gatunkiem. Być może jednymi z niewielu, którzy pozostali.
Wielu nie było już bowiem ludźmi.

Pierwszego zobaczył jakieś pół godziny po rozpoczęciu marszu. Staruszek, pomarszczony i biały jak kreda, szurając nogami wytoczył się z jednego z domów. Patrzył na niego, jego przekrwione oczy musiały dostrzegać samotną, ciepłą, żywą sylwetkę. Był dość wolny, Robert wyprzedzał go z łatwością. Ale potem był następny, murzyn przy tuszy, kołyszący się na boki, z trudem trzymający w pionie swoją opasłą sylwetkę. Czarni byli chyba jeszcze gorsi, z dużej odległości nie było widać, że są martwi. Następne kilkaset metrów i pojawiły się jeszcze dwie małe dziewczynki w identycznych sukieneczkach. I kobieta. I jeszcze inni. Wszyscy ci co zmarli. Ci, co wreszcie poczuli zapach żywego, poruszającego się wolno. Zbyt wolno.
Oczywiście, wyprzedzał ich.
A oni szli, nawet gdy już stracili go z oczu. Wytrwale, do celu. One się przecież nie męczyły. W jaki sposób trup mógłby się zmęczyć? Williams zdążył się zasapać. Do długich pochodów nie był raczej nawykły, a przy tym dodatkowo serce biło mu mocno. Ból się nasilił, zmęczone członki protestowały. Nie miał już odwrotu. Z tyłu byli oni. Z prawej strony rzeka. Z lewej las i góry, ale ile mógł tam uciekać i się chronić? Tylko do przodu.

To determinacja doprowadziła go wreszcie do lotniska. Deszcz chwilowo nie powracał, mgła także, więc już z daleka widział pas startowy, na którego środku stał lekki samolot transportowy. Coś musiało być z nim nie tak, bowiem przed nim stała ciężarówka, do której najwyraźniej go mocowano, aby odholować. Na końcu pasa stały natomiast jeszcze dwie awionetki, ale tam już było za daleko, aby dostrzegł szczegóły. Znacznie bliżej, przy czymś na kształt małej wieży kontroli lotu i znajdującego się obok parterowego budynku, stały trzy czarne samochody terenowe. Kręciło się tam przynajmniej dwóch ludzi z bronią krótką w rękach. Rozglądali się dookoła. Przy ciężarówce i samolocie kręcili się inni, próbując jak najszybciej ściągnąć z pasa wielką bestię. Chyba nie do końca się na tym znali, ale środki mieli wystarczające.
Te samochody i strój ludzi wskazywał na pochodzenie, zwłaszcza, że spotkał już jednego całkiem niedawno. Mieli takie same kurtki.
To byli ludzie z Umbrelli. Wątpliwe, by chcieli porozmawiać, widząc obcego w ich kurtce. A może jednak?
Williams odwrócił się. Chodzące trupy zbliżały się nieustępliwie. Nie słyszał ich, ale był pewien, że coś mruczą. Ściągnął za sobą wielu. Nie było odwrotu.
 
Sekal jest offline  
Stary 06-11-2011, 10:58   #43
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Teraz
- Czy my się kiedyś nie spotkaliśmy? - zapytała. - Mam takie wrażenie... jakbym... kiedyś... i nie mogę sobie przypomnieć.
Po raz kolejny spojrzał na Montrose dłużej.
Oczywiście, kosztowało go spory wysiłek woli, żeby wyrzucić z pamięci wszystko, co było związane z jego życiem przed testami. Granica pomiędzy względną normalnością a szaleństwem wymagała tego.
A jednak... Pamiętał ją. Niestety, nie udało mu się stać kompletnie innym człowiekiem przez te parę miesięcy, choć po pewnym czasie samemu zaczęło mu na tym zależeć.
A teraz, stał przed Montrose i gapił się na nią, próbując zebrać wszystkie szczegóły, kiedy spotkali się ostatni raz. Jaki świat jest mały, chciał powiedzieć, choć wcale nie miał ochoty na rzucanie utartych frazesów. Kalkulował, czy okazanie się znajomym Montrose byłoby dobrym pomysłem, czy głupim. W końcu, zdecydował: to chyba Montrose straci więcej, jeśli przyzna się do znajomości z potworem.
- Tak – powiedział w końcu. - Znamy się... Sporo czasu minęło, prawda, Liby?
Liby. Tu, miał nadzieję, nie pomyli się we wspomnieniach. Ostatni raz, kiedy ją spotkał, było na jakiejś imprezie. Czy były to urodziny ich wspólnego znajomego? Pewnie był to zwykły raut. Nieważne, zresztą. Po wypiciu dwóch flaszek, ciężko było spamiętać, z kim się tam naprawdę było i co robiło, choć ten fragment utkwił w jego głowie na tyle, żeby zepsuć całą sytuację głupią odzywką. Spróbował naprawić:
- Sporo się zmieniło od... Wtedy. Właściwie, to myślałem, że cię już nie spotkam – tu zdobył się na słaby uśmiech; wcale nie chciał się uśmiechać. - Wtedy, oczywiście, wyglądałem inaczej. Mniej tatuaży i mniej... Całej reszty.
Był świadom, że Liberty będzie dopytywać, co z nim się stało. To było najgorsze: chciał pozostać do końca anonimowy, ot, jakiś wariat, który przybłąkał się znikąd. Liberty, zdaje się, przekreśliła to wszystko: nagle zaczął mieć przeszłość. Myśl o tym, że będzie musiał snuć opowieść o tym, o czym nawet nie chciał już myśleć, przeraziła go na tyle, że urwał całą rozmowę, która i tak szła do diabła, czyli do nikąd:
- Pogadamy później. Pomogę Thomsonowi.
I poszedł. Po prostu. A kiedyś byłem takim miłym chłopaczkiem, pomyślał.
Szczepionka nie ciążyła mu w ogóle. O ile doceniał pomysł zaszczepienia się przeciwko wirusowi, pod warunkiem, że to, co było w beczkach, naprawdę było szczepionką, to nie sądził, że z tyłu wozu wiezie jakiś magiczny preparat, który zbawi ludzkość. Wątpił w to. Wątpił, by szczepionka była naprawdę tym, co miałoby wskazywać na jej nazwę. Umbrella nie miała żadnego interesu w tym, by szczepić kogokolwiek – poza tym, czy można było zaszczepić przeciwko wirusowi, który zamieniał ludzi w żywe trupy...?
Wzrok Marie nie niepokoił go... Jeszcze. Nie lubił, co prawda, jak ktokolwiek zatrzymywał na nim wzrok niż te przeciętne parę sekund, którymi obdarowywało się szmaciarzy, żebraków i dwugłowe dzieci. Był przyzwyczajony do różnego rodzaju spojrzeń. Nie, to nie spojrzenia go niepokoiły, tylko zazwyczaj to, co następowało później.
Nieważne zresztą, uspokoił się. Co ona może mi zrobić?
Kolejne miasto, do którego przybyli, było w gruncie rzeczy takie samo, jak poprzednie, tylko ustawienie różnych budynków. Reszta była taka sama: śmierć, trupy i chodzące trupy.
Moje plany na przyszłość? - przyszła do niego myśl. Och, tak. Poczekać, aż zjawią się kolejni siepacze Umbrelli, których, jak miał nadzieję, zabije bardzo, bardzo powoli i każe wyśpiewać im wszystko, co wiedzą. To wielka szkoda, że nie miał więcej czasu, kiedy opuszczali faceta z kurtką Umbrelli i jego znajomą. Może powinien był rzucić w diabły eskapadę z Thomsonem i po prostu zabić tamtych, dla pewności, że nie uciekł mu nikt. Tak, żeby każdy, kto założy kiedyś kurtkę z parasolką na plecach, zastanowi się dwa razy, czy naprawdę warto.
Postanowił, póki co, trzymać się tej grupy. Ostatecznie, mieli szczepionkę. Mógł się spodziewać, że coś się niedługo wydarzy. Być może coś naprawdę złego.


*

# Wtedy
Skrzydło D było jedynym miejscem, które posiadało pewien rodzaj szpitala, który nie funkcjonował od czasu, kiedy tylko Jilek się tutaj zjawił.
Właściwie, nikt nie mógłby powiedzieć, że skrzydło szpitalne było nim właśnie. Wiele korytarzy było zawalonych, jak gdyby kiedyś zamierzano wysadzić to miejsce, jednak po niepełnym wyburzeniu z jakiegoś powodu zrezygnowano z tego. Tylko sprzęty przypominały, że kiedyś był to oddział sanitarny: łóżka z podartą pościelą, wózki inwalidzkie z krzywymi kołami i szkielety parawanów były jak cień przeszłości.
Od czasu, kiedy staruch naznaczył jego prawy policzek, nie spotkał zbyt wielu ludzi. Większość uciekała na sam jego widok, płacząc, przeklinając, mówiąc językami. Bardzo chciał, żeby to wszystko było dla niego normalne, ponieważ sam już od bardzo długiego czasu był w tym więzieniu, dlatego powinno spowszednieć. Nie spowszedniało. Szaleńcy byli tak samo przerażający i nieobliczalni jak na samym początku.
Szedł jak w malignie. Parę razy zwymiotował ze strachu do jakiejś dziury, choć w żołądku czuł tylko pustkę. Był wdzięczny losowi, że tak niewiele pamiętał z życia, które wiódł przed katastrofą, którą było jego więzienie.
Co do zwłok, na te natrafiał tylko na początku. Im dalej zapuszczał się w kompleks, tym mniej ich było, choć czasem natrafił na miejsca, które mogłyby równie dobrze być miejscami śmierci. Czarna plama krwi na ścianie. Zakrzepła krew i kawałek czegoś, co chyba było czaszką.
Przekroczywszy nawarstwione gruzy, usłyszał szczęk metalu.
Instynktownie, skrył się i wyszedł z ciemności dopiero wtedy, kiedy był pewien, że nie zauważono go. Dźwięk powtarzał się regularnie i brzmiał, jakby ktoś kładł nóż na tacy.
Właśnie, pomyślał Jilek. Jak cholerny nóż na tacy, i nagle uderzyło go, jak daleko odszedł od tej niby bezpiecznej strefy, która była salą główną. Nie miał zegarka, jednak sądził, że ponowne przejście przez ten labirynt zajmie mu parę godzin.
- Podaj szczypce.
Był to głos Pani Doktor, jak ją nazywał. Przez parę minut znowu nastała cisza, przerywana tylko dźwiękami przesuwania przyrządów.
- Długo jeszcze? - odezwał się drugi głos. Tego nie znał.
- Tak długo, jak będzie konieczne.
- Moglibyśmy zagazować całą tą ferajnę, żaden z nich nie nadaje się choćby na żołnierza.

W jej głosie usłyszał zniecierpliwienie.
- A co cię to obchodzi? Nie podoba ci się struganie wariata?
- Sądzę, że powinniśmy zacząć grać ostrożniej. Niektórzy zaczynają się domyślać, że jesteśmy...
- Inni? Mogę cię zapewnić, co do ciebie nikt nie podejrzewa, że jesteś kimś innym. Naprawdę wczuwasz się w swoją rolę, Hermann.
- Przestań pierdolić, to nie jest zabawa. Szczególnie nie teraz, kiedy wprowadzą swój własny plan.

W drugim głosie rozpoznał kwilenie, które zazwyczaj wydobywało się z gardła nieodłącznego karła. Czy był to rzeczywiście on?
- Dla ciebie była, wtedy, kiedy skakałeś jak reszta tych podludzi.
- Tu chodzi o ciebie. Widzę, co układasz sobie z tych twoich klocków...
- ...zamknij się na chwilę, dobra? Przetnij tutaj... I podwiąż to. Nie po to szkoliłam cię na kursie medycznym, żebyś mnie kroił jak rzeźnik. A teraz zszywaj.
- Kurwa.

Znowu cisza. Jilek dojrzał szczelinę
Dopiero po parunastu minutach tamten podjął ponownie:
- Ale przeginasz – żalił się.
- To taki eksperyment, przecież powiedziano nam, że powinniśmy eksperymentować.
Westchnął.
- Jeśli ktoś się domyśli, czym to naprawdę jest, to nie zawaham się powiedzieć sztabowi...
- Co, boisz się, że podejmuję radykalne kroki? Że któryś z tych idiotów pomyśli, że klocki to kawałek planu, jak stąd wyjść? Ha. Ha-ha-ha. A kto mógłby o tym wiedzieć?

Zmilczał. Jilek nachylił się – jeszcze trochę – jeszcze...
Nagle oczywiste stało się, dlaczego tutaj nie było żadnych strażników, żadnych sanitariuszy, którzy czyhaliby z igłami. Sanitariusze przebrali się za pacjentów, żeby ułatwić sobie pracę. Jednak nawet to nie było najgorsze: kim byli sami sanitariusze?
Oczom Jileka ukazał się następujący widok: pani doktor leżała na stole operacyjnym, w pełnym świetle lampy przyglądając się swoim pomalowanym na czarny kolor paznokciom, podczas gdy karzeł... To karzeł miał teraz na sobie przydługi kitel. Mała postać operowała Panią Doktor – lub raczej kończyła operację, zakładając szwy z lekarską wprawą. Najbardziej godne uwagi jednak było ciało tej kobiety. Nic, to było pierwsze słowo, które przyszło mu na myśl. Po prostu, kurwa, nic, pomyślał gorączkowo. Mogłoby się wydawać, że Umbrella wybierała z tego morza szaleńców tylko najbardziej inteligentne typy, które można było wykorzystać później. Jednak nie chciał zgadywać, jakim eksperymentem była ona. Nic. Jej ciało było całkowicie sterylne; bezwłose łono nie miało żadnych zwykłych cech kobiety i bardziej przypominało te od manekina, odlane z plastiku tylko po to, żeby imitowało człowieka. Absurd sytuacji zaczął udzielać się Jilekowi, kiedy zauważył, że jej piersi są takie same, niezdolne do wykarmienia potomstwa, które i tak przecież żadnej szansy nie miało, by się urodzić.
Czuł, jak adrenalina odkształca jego mózg, jak jego wizja staje się coraz bardziej mglista z powodu tych dwóch – cichych strażników społeczności więziennej.
W nagłym roztargnieniu kopnął w kamień, który potoczył się z cichym chrzęstem. Wystarczyło.
Jilek nie widział, jak naprawdę szybka była i chyba to było najlepsze. Wtedy już uciekał, choć nie na oślep. Uciekał w swoim stylu, czepiając się wszystkich dziur i zakamarków, w których można się było ukryć. Skrzydło D pełne było takich. Zaledwie zdołał wleźć do jednej, już byli niedaleko.
Był ciekaw. Było oczywiste, że usłyszeli wcześniej rumor, ale nie sądził, że uznają go za zagrożenie. Czy podrywali się na każdy upadek kropli wilgoci?
Pani Doktor nie przypominała siebie z wcześniej – nie było widać tego znajomego, nieobecnego wzroku, którym zawsze gapiła się w przestrzeń. Obaj byli czujni. Hermann natomiast... Hermann węszył. Dosłownie. Groteskowa, mała postać pochyliła się ku podłodze. Odgłosy szybkiego wciągania powietrza dobiegły nawet Jileka.
- Był tu. Był tu, kurwa, przed chwilą. Wiedziałem, że coś czuję w powietrzu. Jakiś smród, jakiś. Zaczął tam...
- Kto? -
zapytała. - Kto to był?
- Ale... Hmm... No tak, oczywiście... Ten... Ten nowy... Ten, co mnie zawsze...
- Jest blisko?
- Jeszcze... Hmm... Nie... Wiem...

Stawała się niecierpliwa. Jilek natomiast powoli się wycofywał – jeśli prawdą miał być absurd, że właśnie spotkał nadludzko szybkiego potwora i monstrum, które potrafi węszyć tak, jak pies, miał poważne kłopoty. Co gorsza, nie mógł nigdzie uciec. Pomimo tego, miał, być może, szansę: karzeł zdawał się polegać tylko na swoim węchu
- Na co czekasz? - ponagliła go.
- Zzzammknnij... - mruczał tamten. - Ssię... Już prawie...
Była to prawda. Krzywa sylwetka karła powoli, ale nieubłaganie pełzła w jego stronę. Przeklinał w myślach Umbrellę i to, co robiła z ludźmi. Przeklinał siebie, że wdał się w tą kabałę. Gorączkowo przeszukiwał wokół siebie gruzy, dopóki jego dłonie nie natrafiły na chłód metalowego prętu. Było już za późno. Nie mógł uciekać.
Była to tylko chwila, choć przysiągłby, że sam akt trwał minuty. Ostatnim odruchem karła było przekrzywienie głowy nieco w bok, w nieświadomym odruchu, choć Jilek był szybszy. Pręt wypadł z gruzów i cieni jak strzała w jego rękach. Z siłą, o którą nawet siebie nie podejrzewał, przebił czaszkę karła. Jego ciało podrygiwało jeszcze w konwulsjach przez parę chwil, jednak był już skończony. Nadepnął na głowę trupa, który był Hermannem i wyrwał pręt, który pozostawił krwawą dziurę w jego czaszce. Prawie na czas.
Impet, którym uderzyła go, zwalił go z nóg. Uderzył o ścianę, a kilkanaście odłamków posypało się na ich głowy. Nie ryzykował dalej, uciekał, obolały. Nagle, nie miał nadziei na ucieczkę. Zajęło jej mniej niż sekundę, by znowu być przy nim. Oberwał w głowę i po żebrach. Uderzenie w brzuch posłało go w powietrze. Zwymiotowałby, gdyby miał czym: z jego ust wydobyło się tylko rzężenie. Przeturlał się po rumowisku. Dotknął lampy, która zamigotała, rzucając roztańczone cienie.
Kątem oka zauważył że strop trzymał się tylko na paru prętach – takich samych, który przyczynił się do śmierci Hermanna. Do diabła z Hermannem, pomyślał. I z wami wszystkimi.
Była pewna, że go ma. Ostatkiem sił złapał za kabel i zakurzoną żarówkę i pchnął gdzieś tam, gdzie biegła w jego stronę ledwo widzialna łuna. Było lepiej, niż się spodziewał. Trafił blok, ale iskrzący prądem tulipan powędrował w twarz. Wrzask. Ciemność. Dwie rzeczy, których potrzebował najbardziej.
Wiedząc, że drugiej szansy już nie dostanie, poderwał się. Chwytał za pręty i w jego głowie błysnęła myśl, że nigdy nie wyrwie przymocowanych do betonu kawałków żelaza. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy, że się mylił.
Z góry leciały odłamki, mniejsze i większe. Wilgoć i zgnilizna odwaliły swoją robotę. Rumowisko powiększało się, całkowicie odgradzając jego od niej. Skoczył do jednej z bocznych cel. Tu też były gruzy. Świetnie, pomyślał. Nażrę się kurzu, zanim umrę.
Zanim jeszcze całkowicie przykrył się warstwą kamieni i rozbitego szkła, słyszał oszalałe krzyki wściekłości, które nieubłaganie były coraz wyraźniejsze. Wreszcie, potwór przebił się przez gruzy i pobiegł wzdłuż korytarza. Nie zajęło jej wiele, żeby oddalić się tak, że nie słyszał jej już więcej. Czekał. Minęła dobra godzina, zanim zdecydował się opuścić swoją kryjówkę.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 07-11-2011, 07:55   #44
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Na pytanie czerwonoskórego czy tamten może zdjąć z siebie ładunki C4 Jorgensten tylko kiwnął głową, co było z zasadzie niepotrzebne, bo stary dosyć szybko rozbierał się z wybuchowych szelek, nie czakając na odpowiedź.

- Swen. Powiedz mi na czym stanęło z ruskimi, co? – zapytał Green kończąc posiłek. - I jakie masz plany?

Jajecznica była smaczna. Jorgensten z pełną gębą przeżuwał zagryzany chlebem posiłek. Potem wycierajac usta rękawem przeniósł wzrok na murzyna.

- Stanęło, że będzie towar. Zobaczy się czy to nie jest ściema watażki. Jakby co to przynajmniej połatali was i są wozy, tylko pewnie z nadajnikami... Albo ładunkami... A jak przywiozą fanty to pojedziemy z powrotem. Innego wyjścia nie ma. Znajdziemy ją czy nie to mam w dupie. Przy najbliższej okazji zmieni się wozy. Gorzej jak pozaszywali w was jakie czipy...

- A tam pierdolisz Swen - wtrącił Goran czyszcząc pistolet. - Czipy-chuipy. Jakby byli takie kozaki to by ją sami znaleźli. Z satelity można wszystko wylukać.
- Pies Triggera miał czipa. Ze schroniska. - mruknął Jorgensten wzruszając ramionami.
- Ale do potwierdzenia tożsamości - mówił wolno i stukał się przy tym przy końcówce w czoło. – A nie do śle-dze-nia je-go du-py...
- Dobra. Jakkolwiek. Jak to jest Umberella to ciul wie jaka technologie mają. Ruski sam z siebie chyba nie skołował Patton. I skąd w ogóle miałby o mnie wiedzieć. Ehhh..? Pięć lat mnie tu nie było. Teraz żaden Świadek nie został od Darrington.
- Nie? A Trigger. Łepki z lasu. I choćby ten pojeb.
- Cieć?


Jugol kiwnął głową.

- Eee... Zdech prędzej.. Za mało czasu, żeby tak to zorganizowali. Dobra. Nie wiem. I się prędko nie dowiemy... - mruknął Swen wyraźnie zły.
- No dobra - Green przysłuchiwał się rozmowie - a plany jakieś mamy?

Swen spojrzał na murzyna jakby sobie o nim przypomniał.

- Tosz mówiłem, że czekamy na towar. Tak czy nie? Będzie jak gadali to wrócim w to bagno.
- Jasne , jasne. Czekamy. Ale mnie cholera od tego czekania bierze.
- bąknął murzyn.

Nie tylko jego. Jorgesten bił się z myślami i wcale nie ukrywał poddenerwowania. Bo jeżeli rzeczywiście przyjedzie zamówiony towar, to będzie znaczyło, że na serio wysyłają ich na śmierć. W piekło od którego powinni jechać w przeciwnym kierunku.

Beknął dziękując za posiłek i wstał od stołu. Pozbierał C4 z homonta starego Indianina.

Przyjechali tak jak mówili. Kiedy Swen zobaczył towar to nie miał złudzeń, że grzęzną w ruchomych piaskach. Przeleciało mu przez głowę, żeby dokładnie porozmawiać sobie z kwatermistrzem na warunkach Jorga. Ale tego nie zrobił. Głupio mu było przed sobą do tego się przyznać, ale czuł, że to nie jego liga. Może i wytnie im wała jak go spuszczą z oczu, ale teraz wyżej chuja nie podskoczy. Z uznaniem przejrzał dostarczoną broń, ekwipunek i lipne tagi. Nawet Goranowi opadła szczęka.

- Agencie Mike Myers – rzucił Jugolowi plastik z blachą CIA.
- Rick Dolton. – bąknął pod nosem oglądając swoje zdjęcie.

Skąd oni je kurwa wytrzasnęli, pomyślał? Musieli włamać się do bazy danych administracji rządowej. Ale Swen na zdjęciu był z zarostem. Więc do więziennej...

- Miotacz ognia. Heh. – żachnął się Jorg. – Green lubi smażyć. To jemu dasz tę zabawkę. I tak chujowo strzela. – polecił Jugolowi. – Rozdaj wszystkim ubrania i kevlary. Niech nie wyglądają na cywili, jak mamy ostawiac teatrzyk. Daj czerwonym granatnik do M4.
- Dobra. Ja biorę to. – Goran wziął do ręki sześciostrzałowy wyrzutnik obracając i ważąc go w dłoniach.
- Okay. Przeładuj to z resztą. Musze pogadać jeszcze z nimi.

Podszedł do samochodu w którym siedział blondyn.

- Ma być tylko żywa Boven? Czy jej trupa też chcecie? Jest w jej rzeczach co cholernie ważnego czy tylko ona? – zapytał człowieka watażki.
- Im bardziej żywa tym lepiej. Interesuje nas to co wie, lub to co sobie gdzieś zapisała. Ale jeśli będzie tylko trup - trudno. Samo ciało także będzie pomocne.
- Okay.

Gdy skończył się przeładunek ludzie Ruskiego czy też Umbrelli odjechali skąd przyjechali. Na zachód. Więc też są w terenie, zanotował sobie w myślach. Poszedł zdjąć z siebie C4 i przebrać się w dostarczone ciuchy. Jednak w czerni czuł się zdecydowanie najlepiej. Przy samochodach czekała na niego pani doktor.

Elisabeth Patton. Jej obecność intrygowała go chyba najbardziej.


- To wasi... pracodawcy, prawda? Chcą czegoś, co możecie dać im tylko wy, inaczej nie zawracaliby sobie tym głowy. Niekoniecznie musi być to to, czym się obecnie wydaje.

Wcięła głębszy oddech, a potem jeszcze kilka. Wciąż była blada.

- Nie znam tylko swojej roli w tym wszystkim. Co o mnie opowiadałeś, Swen? Gdzieś, coś, komukolwiek? Jeśli przewodzisz tą grupą to mam być czym, prezentem? - Wypowiedziała to dość gorzkim tonem, ale ponownie uspokoiła się dość szybko. - Przepraszam. Ja tylko nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia nawet gdzie jestem. W telewizji słyszałam o jakichś szczepionkach. Zaszczepili was? Czy... czy to pochłonęło cały świat?

Pokręciła głową, ale nie zamierzała zostawać sama. To byłoby jeszcze gorsze.

Jorgensten westchnął, ale w końcu skończył się słowotok trzydziestolatki.

- Tak. To pracodawcy. Wyboru nie było. Trzeba żyć. - powiedział niemal beztrosko, patrząc przed siebie na góry. - A ty - przeniósł na nią wzrok - nie wiem czemu tu jesteś. Ruski powiedział żeś niespodzianka. Dla mnie. - wzruszył ramionami. - Może w jakiś pokręcony sposób uratowali ci życie. Tylko na jak długo, to inna sprawa...

Przemilczał temat szczepionki. Przez chwilę nic nie mówił, a potem jakby się ożywił.

- Chwila... A co ty takiego nawypisywałaś, że się mną zainteresowali? Może moje warunkowe było z góry ukartowane. Ta korporacja ma długie łapy... To przez twoją opinię mnie wypuścili. Tak? - powiedział patrząc na nią spode łba. - Zbieg okoliczności?

Spojrzała na niego, jakby dopiero sobie uświadamiając, że mógł mieć rację. Przez chwilę jeszcze milczała, przypominając sobie. Wróciła wzrokiem do jego oczu z niejakim smutkiem.

- Nie pamiętam każdego słowa. Nawet nie wszystkie raporty. Pamiętam tylko ciebie, całkiem dobrze. Rokowałeś poprawę, uspokajałeś się. Pisałam o tym. Tylko mój ostatni raport niewiele różnił się od przedostatniego. W rubryce “nadający się współżycia z innymi ludźmi na wolności” od dawna wpisywałam, że tak. Wspomniałam także, że od jakiegoś czasu te spotkania nie są dla ciebie nieprzyjemne. Może to im wystarczyło, nie wiem. Może dokładnie oglądali taśmy z nagrań i zobaczyli coś więcej. Ale przecież więźniów było tak dużo.

- Ta...Niewielu z Washington. Żadnego z Everett... Jeden z Darrington. Fuck. - zaklął zadeptując niedopałek.

- Myślisz, że interesuje ich coś z tego stanu konkretnie? Nie musieli się zwracać do więźniów przecież - zbladła nagle. - Chyba, że to co robili w tym więzieniu miało jakiś związek...
- A co robili? - Swen zmarszczył brwi.

Pokręciła głową.

- Nie wiem. To tylko domysły. Ale... ale jeśli eksperymentowali na ludziach w swoich laboratoriach, tak jak chodzą plotki, to dlaczego nie na więźniach? To by mogło w jakiś sposób wytłumaczyć to nagłe... zainteresowanie.

- Kurwa mać.... chcesz powiedzieć, że moja choroba to może być w pizdu skutek uboczny eksperymentów? Ale ja nie pamiętam... Nie mam luk w pamięci... Nie rozumiem. - Swe zacisnął zęby, a w oczach zabłysły złowrogie ogniki. - Jak wiesz ale kleisz głupa, bo się boisz, to pamiętaj, że to jest pora na szczerość... Ja wyjdzie, że mnie w ciula robisz, to... - nie dokończył tego co miał na myśli. - ...pożałujesz.

Co jak co, ale Jorgensten kompletnie nie radził sobie z kobietami. Z jej miny wyczytał, że biedaczka nie ma zielonego pojęcia o niczym. Chyba nawet ją przestraszył jeszcze bardziej. No chyba, że była dobrą aktorką. Tak czy inaczej namieszała już zdrowo Jorgowi w głowie w to gryzło najbardziej. Miała na niego wpływ. A on nie lubił tego. Zwłaszcza kiedy czuł, że się jakoś przywiązuje do kogoś. Polubił ją w ciupie. Zdecydowanie za bardzo. Do tej pory był przekonany, że to zastępca naczelnika "pomógł" mu opuścić Sing Sing. Że klub miał na niego haka, albo mu posmarował... A teraz? Mógł być jeszcze większym pionkiem niż myślał. A dokładniej mniejszym.


* * *



Gotowi do drogi pojechali w stronę Winthrop. Wiedział, że trzeba na południe, bo Boven nie mogła cofać się. A tędy nie przejeżdżała. Mapa z bazą Parasolki przy Twisp była jakimś punktem zaczepienia. Gdzie indziej ona wysmaży szczepionkę?

** Jak zobaczycie trupy na drodze to nie panikujcie – odezwał się przez CB do drugiego wozu. – Nie zatrzymujcie się choćby dzieci o pomoc wyły, bo nie jesteśmy żadną kurwa ekipą ratunkową. Mogą mieć wirusa. Siedźcie mi na dupie i nie walcie z granatników do przodu. Zostawcie to Goranowi. Zresztą jedziemy z wielkim hukiem kiedy nie ma wyjścia. To ważne. Trupy zbiegają się za dźwiękiem.**

Kiedy jakiś czas potem zadzwonił telefon Swen tylko się utwierdził, że jest na dobrym tropie.

Tylko co on kurwa zrobi jak ją znajdzie? Nigdy nie był zbyt dobry w planowaniu niczego. Życia sobie w końcu nie ułożył do końca tak jakby chciał... Za to improwizowanie zawsze wychodziło mu najlepiej. Adaptował się do chwili. Bez większych zgrzytów.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 07-11-2011 o 07:57.
Campo Viejo jest offline  
Stary 07-11-2011, 10:04   #45
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wysiłki Greena chyba dawały plony. Morale grupy poprawiało się, podobnie jak kondycja fizyczna Johna. Cokolwiek za „cuda współczesnej medycyny” zaaplikowali mu ich „pracodawcy” czarnoskóry mężczyzna nie myślał o tym. Już i tak w jego krwi pływał jakiś wirus, którego Maria Bowen nie rozpoznawała. Nie znał się na biologii tak, jak ona, ale pierwsze, co przychodziło mu do głowy to myśl "stworzone przez Umbrellę skurwysyństwo zwyczajnie mutuje” . Green widział już przecież nie tylko zombie, ale także jakieś monstra z jęzorami niczym pejcze.
Nie chciał teraz o tym myśleć. Cieszył się drobnymi przyjemnościami: kawą, posiłkiem i ciepłem lokalu.

Po śniadaniu wyszedł na chwilę na zewnątrz, by pooddychać świeżym, górskim powietrzem. Było nawet przyjemnie, gdyby nie śmiertelna epidemia, szaleństwo końca świata i ciężar pistoletu za paskiem spodni. John zapalił papierosa. Nie powinien tego robić. Zabronił mu lekarz. Ale teraz każdy dzień mógł być tym ostatnim. Polisa na dożycie wieku emerytalnego wygasła. Doktor Rimmel zapewne już nie żył, lub biegał po ulicach szukając ludzkiego mięsa. A papieros miał właściwości terapeutyczne. Pozwalał Johnowi skupić się na tu i teraz.

Korzystając z chwili spokoju włożył ponownie kartę sim do telefonu i spróbował zainicjować połączenie ze wspólnikiem i członkami rodziny. Efekt zerowy, ale przynajmniej próbował. Dokończył papierosa i wrócił do środka baru. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki ładowarkę i korzystając z tego, że znajdują się w miejscu z dostępem do elektryczności zaczął ładować telefon. Czekał. Jak każdy z ich przypadkowej gromadki. Obserwował. Starszy Indianin był chyba w wieku zbliżonym do Greena. Był też kolorowy. To dawało szansę na silniejsze relacje. Ale nie teraz. Teraz John chciał po prostu przez chwilę posiedzieć w ciszy i spokoju.

Kiedy przyjechał samochód Rosjan, John wstał, zabrał doładowany telefon, schował ładowarkę do kieszeni i z kubkiem ciepłej kawy ruszył tam, gdzie reszta.

Dla Swena i Gorana sprawdzanie zawartości bagażnika było chyba, jak rozpakowywanie prezentów pod choinką. Ich oczy aż śmiały się do kolejnych „fantów”. Green jednak zachował swoją „pokerową twarz”. Dla niego zawartość bagażnika była jedynie zestawem śmiercionośnych narzędzi zagłady. Ubolewał nad faktem, że sam musiał ich używać. Znów stanęła mu przed oczami maska żołnierza przestrzelona wystrzeloną przez Greena kulą. Zabił człowieka. Prawie z zimną krwią. W obronie dzieci ludzi, którzy porzucili go jak psa. No i – rzecz jasna – w obronie swojego własnego dupska. To było oczywiste.

- Miotacz ognia. Heh. – żachnął się Jorg. – Green lubi smażyć. To jemu dasz tę zabawkę. I tak chujowo strzela. – polecił Jugolowi. – Rozdaj wszystkim ubrania i kevlary. Niech nie wyglądają na cywili, jak mamy odstawiać teatrzyk. Daj czerwonym granatnik do M4.

John nie skomentował wypowiedzi Swena. Cóż. Po tym, jak oberwał od szaleńca, jako terapię zalecono mu treningi na strzelnicy. By pozbył się lęku przed bronią. Lęku nie pozbył się do końca. Ostatnia doba więcej zrobiła w tej kwestii, niż pół roku terapii. No, ale te pół roku wystrzelanych ćwiczeń zrobiły z Greena całkiem sprawnego, aczkolwiek niechętnego strzelca. W milczeniu przeładował rzeczy tam, gdzie kazali motocykliści, a potem zajął się przygotowaniami do drogi. Nałożył na siebie, nie bez trudu, czarne ciuchy i kewlar. Wyglądał teraz prawie, jak zawodowy wojak. Ze swoją miną twardego „czarnucha” mógł uchodzić właśnie za „twardego czarnucha”. Świat stanął na głowie. Faktycznie.

* * *

Przed wyjazdem pogadał trochę ze Swenem. To dziwne, jak Green zaczynał szanować tego zabijakę i przestępcę. Był twardym skurwielem – to było widać na pierwszy rzut oka, ale coś w Swenie pozwalało rodzić się podejrzeniom, że jest w nim też „jasna strona”. Sposób, w jaki traktował Gorana, próba uratowania dziewczyny ze zniszczonego helikoptera, a teraz spojrzenia i sposób prowadzenia rozmowy z doktor Patton. Mowa ciała motocyklisty zdradzała Greenowi więcej, niżby ten zapewne chciał sam zdradzić. Jednak Murzyn nie był głupcem. Zatrzymał swoje spostrzeżenia dla siebie.

Był gotowy do drogi, jednak nie pchał się za kółko. Miejsce pasażera w samochodzie Swena i Gorana bardzo mu odpowiadało. Przed wyruszeniem uścisnął dłoń każdemu z Indian. Solidnie. Po męsku.

- Trzymajcie się blisko – – powiedział na pożegnanie.

Ruszyli.

- No to, co teraz? - zapytał Green Swena, kiedy tylko samochód opuścił podjazd przed barem.

- Lotnisko – odparł Jorg.

- Dobra – John pokiwał głową. - Dobry plan. Może mają tam monitoring albo coś. Spróbujemy przejrzeć zapisy z kamer.

Swen wykrzywił usta i uniósł brew jakby doceniając i nie spodziewając się po murzynie tak roztropnego pomysłu.

- Dobrze kombinujesz. - mruknął patrząc na drogę.

- Zobaczymy czy to byli oni, czy używają tego samego samochodu, kto im nadal towarzyszy – wyliczał Green prawie sam do siebie. – Jest jedna sprawa, Swen. Jeśli mogę prosić. Postarajcie się nie szaleć z Goranem, dobra. Jeśli z Marią będzie reszta. No wiesz. Montrose i jej siostra z dzieciakami czy Thomson, postarajmy się, aby nie wplatać ich w to bardziej. Ani, aby nie stała się im krzywda. Dobra?

- Kurwa, człowieku – Goran obrócił na chwilę głowę. – Pozostawili cię, byś zdechł w jakiejś dziurze, a ty się nimi przejmujesz.

- Polubiłem ich – odpowiedział zgodnie z prawdą Green. – To zwykli, przytłoczeni sytuacją ludzie. Dlatego odjechali. Bali się mnie. I zapewne was i tego pojebanego Radcliffa.

- Kurwa, człowieku ... – odpowiedział Goran i skupił uwagę na drodze.

Green zamilkł. Oszczędzał siły. Nie wiedział, co też przyniesie im los i na co lub na kogo mogą natknąć się na lotnisku. W końcu nie byli chyba jedynymi psami gończymi polującymi na Bowen. Mógł na to postawić całe swoje oszczędności, razem z funduszem na studia dzieciaków. Po tym, ile uwagi skupiała na sobie ta lekarz był przekonany, że wie więcej, niż powiedziała im, czy nawet rodzinie Montrose i Thomsonowi. Jednego Green był pewien. Doktor Bowen traktuje tamtych ludzi, jako swoistego rodzaju tarczę. Zasłania się nimi. Wykorzystuje udając przyjaciółkę i kogoś, kogo los pokrzywdził.

Gówno prawda! Jednego Green nauczył się przez ostatnią dobę. Nikt, kto zajmował w Umbrelli wysoką pozycję, kto posiadał dostęp do tylu informacji jak Maria Bowen, że szuka jej pół USA, nie był „aniołkiem”, czy „niewinną ofiarą wydarzeń”. Była bez wątpienia zimną, wyrachowaną, dobrze wiedzącą, co ma zrobić wirus „panią doktor”. Na pewno eksperymentowała na ludziach. Na pewno maczała palce w „pozbywaniu się niepotrzebnego materiału eksperymentalnego”, czy jak tam Umbrella nazywała likwidację niepotrzebnych ludzi. Przypomniał sobie o tym, co powiedziała w podziemiach tajnego laboratorium przy schronisku, gdzie walczyli z żołnierzami. O ludziach – bezdomnych, – których Umbrella wykorzystywała do swoich eksperymentów. Wiedziała o tym! Wiedziała, a więc brała w tym udział! To było logiczne!

John Green miał teraz nową misję. Przypomniał sobie przestraszone twarzyczki Eathana i Nathali. Przypomniał sobie, jak jego żarty przywołały uśmiech na ich buziach.

Tak. Świat stworzony przez Umbrellę stał się zimnym, bezdusznym miejscem. Jednak nadal były na nim sprawy, o które warto było walczyć.

Chociażby uśmiech na twarzy dziecka.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-11-2011 o 17:48.
Armiel jest offline  
Stary 08-11-2011, 17:23   #46
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Michael nie wtrącał się do rozmów prowadzonych przez resztę ekipy, do której dołączył przez przypadek. Nie czuł się pełnoprawnym jej członkiem i - choć nie chciał dopuścić tego do świadomości - było to bolesne uczucie.

Jedzenie było dobre, warunki - biorąc pod uwagę sytuację - wręcz rewelacyjne. Po posiłku wszyscy udali się w sobie tylko znanych kierunkach, a on i Dean zostali sami nie wychodząc z kuchni przez kilka minut. Siedzieli w ciszy nieruchomo zastygli w pozycjach, jakie przyjęli po jedzeniu. W końcu zamknął oczy i zaczął się kołysać wolno i delikatnie do przodu i do tyłu. Syn nie pozbywając się z twarzy nieruchomej „maski” nie spuszczał z niego wzroku. W końcu zobaczył, jak ojciec podniósł powieki. Zdał sobie sprawę, że zaszła pod nimi potężna zmiana. Zniknął z nich ironiczny błysk i niewyjaśniony gniew, które tak dobrze poznał przez wszystkie lata swojego życia. Zastąpiła je chłodna kalkulacja.

”Taki wzrok musiał mieć, gdy mordował gwałciciela ciotki…” – przemknęło przez myśl młodemu czerwonoskóremu.

Zastygł w oczekiwaniu czegoś ważnego. Przynajmniej dla członków rodziny.

Nie przeliczył się.

- Zapomnij o Charliem, Dean. Nie żyje. Zapomnij o świecie. Jest pogrążony w epidemii. Każdy człowiek poza naszymi towarzyszami jest potencjalnym zagrożeniem. Nie bój się go zabić. Nie bój się zabić tej całej Boven, żeby udaremnić plany zabójcom Stiepana. Jeśli mnie zabraknie zabij każdego, kto stanie po jej stronie. Chyba, że Swen postanowi jej pomóc. Morduj wtedy jej wrogów i potencjalnych wrogów. Morduj, Dean. Zamorduj Carmen i jej kochasia. Jeśli dopadnie mnie wirus, zamorduj i mnie. Bądź pewien, że ja zrobię to dla ciebie bez zastanowienia.

Wstał i wyszedł, a młody taksówkarz został sam ze swoimi myślami próbując zmierzyć się z postawionym przed sobą problemem.

Carter wyszedł na zewnątrz i poszukał jakiegoś kawałka drewnianej powierzchni. Stanął koło trzydziestu metrów od niej i w zamyśleniu wyciągnął nóż. Przyjrzał mu się. Ślady krwi zwyrodnialca mimo starań wytarły się dawno. Złapał za ostrze i zwarzył w dłoni. Dawno nie rzucał. Czy dalej potrafi?

Kawałek metalu pomknął do przodu i odbił się rączką od drewna.

”Cholera, Carter. Weź się w garść. Na pewno pamiętasz, jak się to robi.”

Podszedł, podniósł z ziemi broń i wrócił na swoją pozycję.

Rzucił po raz kolejny.

Tym razem ostrze wbiło się dwadzieścia centymetrów od środka prowizorycznej tarczy. Było lepiej.

Gdyby ktoś postanowił go szukać i znalazł, zobaczyłby sześćdziesięcioletniego, siwiejącego starca o ciemnej cerze rzucającego nożem do ściany jak jakiś dzieciak. Na jego twarzy nie widać było jednak emocji. Robił to ze śmiertelną powagą.

Dean tym czasem po dłuższym zastanowieniu odszukał w ubraniu swoją dziwną strzelbę i zaczął sprawdzać, czy wszystko z nią w porządku. Wydawało się, że tak. Naładował ją więc i wycelował w żyrandol. Rozmyślił się jednak, zabezpieczył broń i wyciągnął tomahawk.

Po chwili toporek wbił się w przeciwległą ścianę odłupując tynk i robiąc w niej sporą dziurę.

Gdy dał się słyszeć warkot silników samochodowych, obaj przyszli na parking, gdzie biali już zajęli się wypakowywaniem bagażnika. Dostali granatnik, samochód i instrukcje. W tej chwili niczego innego nie potrzebowali.

Siedząc już w jadącym za resztą aucie Michael zwrócił się do prowadzącego syna:

- Przemyślałeś to, co ci powiedziałem?

- Tak, ojcze – przytaknął kierowca.[/i]

- Jeśli postanowiłeś wypełnić moją wolę, cieszę się. Teraz posłuchaj najważniejszego. Nie liczy się już tak bardzo, czy ktoś jest czerwony, czarny, czy kurwa biały. Teraz liczy się to, czy ktoś jest zdrowy, czy trzyma wycelowany w ciebie pistolet i czy możesz mu ufać. Nie zabijaj zdrowych dzieci i niewinnych kobiet. Nie możesz pamiętać swojej ciotki, ale zrób to przez wzgląd na tego, o którym musisz zapomnieć. Jeśli naprawdę postanowią znaleźć tą Boven, zbadaj, czy stoi po stronie dobra, czy zła. Poznasz łatwo. Jeśli stoi po stronie zagrożonych chorobą, broń jej. Ale jeśli wspiera wirusa… zedrzyj skórę żywcem i poćwiartuj. Trzeba ocalić to, co pozostało jeszcze dobrego na świecie i wyplewić dziadostwo, które się na nim zalęgło. Jeśli któryś z naszych przyjaciół podniesie rękę na jakieś napotkane niezarażone dziecko, nie wahaj się wytrącić mu broni. To samo tyczy się tej doktorki. Wydaje się w porządku. Zresztą wierzę w twój i ich rozsądek. Nie sądzę, żeby ją atakowali. Nie są złymi ludźmi, choć biali próbują za takich uchodzić. Widziałem, jak ten wyraźnie ważniejszy patrzył na nią przy obiedzie. Dało mi to wiele do myślenia na temat ras…

Stary skończywszy tyradę z melancholią wypisaną na twarzy zamknął oczy i oparł się wygodniej na siedzeniu.

- Gdy się zmęczysz, a będzie okazja przesiadki, obudź mnie.
 
Grzymisław jest offline  
Stary 08-11-2011, 19:22   #47
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Informacje, które wydłubał Nathan z tego elektronicznego gówna, były tak samo dobre, jak złe. Bez nich sprawa była prosta, mieli jechać na południe i Thomson nawet nie zwolniłby w Twisp. Wnikanie w to, gdzie są ludzie z czarnego Land Rovera i czy wciąż są ludźmi mogło doprowadzić tylko do wścieklizny i nieszczególnie zależało mu na zajęciu się tym tematem. Pokręcił więc głową, gdy zatrzymali się przy rozbitym wozie, odpowiadając Marie.
- Lepiej się nad tym nie zastanawiać. Przychodzi mi kilka pomysłów do głowy, ale każdy gorszy od następnego. Jeśli ktoś ich sabotuje od wewnątrz to przynajmniej trochę mogą nam odpuścić.
Wysiadł, z bronią w ręku, zaglądając do środka. Nie było tam nic interesującego, więc szybko wrócił do Humvee. Powstrzymał się przed strzelaniem.
- Lepiej nie robić hałasu. Na razie musimy zjechać z drogi.
Studiował przez chwilę mapę, a potem postukał w miejsce na południe od nich.
- Mają tu klinikę weterynaryjną, najwyraźniej całkiem sporą. Może mają tam trochę sprzętu, przynajmniej mikroskop.

Ruszył, powoli kierując się do miejsca znalezionego na mapie. Jednocześnie rozglądał się wokół, szukając odpowiednio dużych garaży lub innych miejsc, w których można było schować samochody. Przy okazji przedstawiał im swój plan.
- Na ich miejscu zakładałbym, że będziemy uciekać jak najszybciej i jak najdalej, nie zaś chować się tuż przy ich bazie. Tak czy inaczej, tutaj możemy mieć nawet większe szanse, jeśli uda się odpowiednio ukryć. Mamy pewnie niewiele czasu, nawet jeśli ci w rozbitym wozie to byli piloci, Umbrella już wie wystarczająco dużo.
Zatrzymał się przed kliniką, rozglądając wokół. Naprzeciwko było lotnisko, co nieco komplikowało sytuację. Niektórzy twierdzili, że pod latarnią najciemniej, więc warto było sprawdzić.
- Tu najpewniej leczą głównie duże zwierzęta, zwłaszcza konie, ale powinni mieć coś więcej niż końską maść. To co proponuję, to pozostanie tu przez jakiś czas. Po zasłonięciu okien nikt nie zwróci uwagi, tego pickupa też można tu zostawić i wyładować pojemniki. Nawet rejestracje ma tutejsze. Ja i ktoś chętny ukryjemy wojskowego jeepa, samochód Umbrelli się przyda. Jilek, chcesz zerknąć na tę ich kryjówkę? Cywilne wozy już nie jeżdżą, a na swój może nie zwrócą większej uwagi. W tym czasie Marie może zerknąć na to, co ukradliśmy. Chodzących trupów tu niewiele, ale musicie być czujni. Warto też popatrzeć po boksach, tutejsze zwierzęta mogą być chore.

Otworzył bramę i wjechał tam Humvee. Zawsze to lepiej, niż stać na środku drogi. Nikt inny nie rzucał też innych propozycji, więc uznał, że tymczasowo się zgadzają. Pomógł wyładować ładunek. Okolica, w tym i lotnisko, wydawała się spokojna i wyludniona, ale spieszył się jak mógł. Nie wiedzieli ile mieli czasu, dlatego szybko wrócił do wojskowego samochodu.
- Jedzie ktoś ze mną? Widziałem tu blisko odpowiednio duży garaż. Muszę też znaleźć sobie nowe ciuchy, te za bardzo rzucają się w oczy. Ktoś też musi zająć się Land Roverem, też go trzeba ukryć, ale chyba wystarczy zarzucić na niego jakąś płachtę i ustawić z boku. Marie, sprawdź szybko, czy jest tu jakiś sprzęt. Jak nie to poszukamy czegoś w Twisp.
Bezsłownie wybrany został przywódcą, co nie znaczyło, że faktycznie chciał to robić. Nie nadawał się. Nie miał pojęcia co im kazać robić. Już i tak pakował ich w kolejne kłopoty, ale do cholery, sami zostali. Także bez słowa. Czasem miał wrażenie, że ludzie nie mają własnej woli. On tym razem okazji marnować ochoty nie miał, chociaż wolał poczekać chwilę, zanim uda się do kolejnej ukrytej bazy Umbrelli. Wtedy, kiedy nie będą się spodziewać. A i tak nie miał zamiaru atakować, gdy będą na posterunku. Nie był samobójcą.
 
Widz jest offline  
Stary 08-11-2011, 21:02   #48
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Nazwał ją Liby... albo słyszał to od kogoś niedawno, albo jej wrażenie było jednak słuszne. Mniej tatuaży... spróbowała sobie wyobrazić jak wyglądał by bez nich. Powoli pojawił się przebłysk w pamięci. Był chyba managerem jakiejś mało znaczącej firmy i spotkali się na urodzinowym przyjęciu jednego z klientów Johna. Chyba rozmawiali ze sobą. Taka nic nieznacząca miła rozmowa. Wydawał się całkiem zwyczajny, choć miły to zupełnie nijaki... raczej nie zmieniły go ostatnie trzy dni. Nie miał ny czasu na zrobienie tylu rysunków na ciele. Kto by sobie zawracał głowę ozdabianiem ciała gdy walił się świat?
Uśmiechnęła się smutno. Wszyscy przedstawiciele prymitywnych kultur właśnie tak by postąpili: Najpierw odpowiednie przebranie, kostium, a potem tańce i rytuały do przebłagania bóstw lub bóstwa. Kto mógł o tym wiedzieć lepiej niż ona? W końcu większość dorosłego życia spędziła na zgłębianiu ich zwyczajów.
Jednak Jilek nie był członkiem plemienia, jego doświadczenie nie obejmowało takiego wychowania. Co więc stało się z tym człowiekiem, ze tak bardzo się zmienił? Wspominał w rozmowie z Boven o jakichś eksperymentach. Liberty chyba wolała nie wiedzieć co to było. Zwłaszcza po tym co widziała w ostatnim laboratorium Umbrelli, które mieli okazję oglądać.
Czy to jednak miało znaczenie? Pomyślała że jednak tak. Jeśli przejawiające się w tym człowieku zmiany, tak drastycznie wpłynęły na jego wygląd, co mogły poczynić w jego głowie? Zauważyła dziwne spojrzenia jakie czasami rzucała mu pani doktor. Ona z pewnością musiała coś wiedzieć.
- Marie – podeszła do kobiety i zapytała cicho, tak by nikt inny ich nie usłyszał – Myślisz, że podróżowanie z tym człowiekiem... jest bezpieczne... dla nas? - Spojrzała w kierunku Jilka, wraz z Thomsonem znoszącego kolejne partie towaru Umbrelli do Land Rovera.
Kobieta pokręciła głową.
- Nie znam go. Umbrella najwyraźniej przeprowadzała na nim eksperymenty, chociaż mi mówiono tylko o testowaniu leków. Jego psychika może być mocno zaburzona.
- Czyli istnieje możliwość, że w nocy może nas wszystkich po cichu pozarzynać? Czy tez jego gniew jest jakoś... ukierunkowany?
- Popatrzyła kobiecie w oczy. Wiedziała, że to iż godziła się z czyimś wynaturzeniem jeśli tylko nie było ukierunkowane na nią czy jej rodzinę nie świadczyło najlepiej o niej samej, ale czy mieli jakieś inne wyjście?
Boven spojrzała na Jilka i trwała tak przez chwilę. Potem westchnęła.
- Nie jestem psychologiem, Liberty. Jest ukierunkowana na tych, którzy zrobili mu krzywdę, co wcale nie znaczy, że w stosunku do innych będzie... - zawahała się - grzeczny. Może nie teraz, ale z upływem czasu? Tylko to także człowiek, który słysząc "nie" może zachować się irracjonalnie.
- Taaak... tego się obawiam. Przeraża mnie to bo... widzisz ja go najwyraźniej znałam kiedyś. Zanim to coś mu zrobili i był takim... miłym zwyczajnym człowiekiem... Myślisz, że my też staniemy się tacy? Gdzie jest granica za którą człowiek się nie posunie by przeżyć? By uratować kogoś kogo kocha? Czy taka granica istnieje? Mam coraz większe wątpliwości.

Nie oczekiwała odpowiedzi. To były pytania, na które nikt nie mógł jej odpowiedzieć.

Popatrzyła na młodego Ferricka który siedząc w Humvee z zapartym tchem wpatrywał się w ekran jej laptopa, wprowadzając jakieś dane. Tak dawno nie widziała ożywienia i entuzjazmu na jego twarzy. Dawno? Zaledwie trzy dni temu gdy jechali na lotnisko... to było całe lata świetlne temu...
- Jeśli Nathanowi uda się odnaleźć drogę do kolejnej bazy... będziesz chciała tam pojechać? Myślisz, że to będzie miało sens?
- Tylko jeśli to co przechwyciliśmy okaże się kolejnym oszustwem, nic nie znaczącą substancją. Lub co gorsza - kolejną bronią Umbrelli. Chyba nie mam takiej chęci poznawać o co tu naprawdę chodzi, mogłabym żyć bez tego. Jeśli... jeśli tylko cokolwiek by się unormowało.

Uśmiechnęła się smutno, patrząc na Thomsona.
Liberty podążyła za jej spojrzeniem. Nie powiedziała tego głośno, ale była zadowolona, że nie wsadzili niczego z samolotu do Humvee. Nie ufała Umbrelli i jej słowom. Może była to szczepionka, czy jednak warto łudzić się taka nadzieją? A może było to to świństwo, które wstrzykiwano ludziom wkoło? A może jeszcze coś gorszego? Wirus?
Może w laboratorium byłaby szansa odkryć te zagadkę? A może było to miejsce w którym odnajdą śmierć? Ile razy można wejść do jaskini lwa i przeżyć? Ile jeszcze razy dopisze im szczęście? Może już wyczerpali cały jego zapas?
Zasadnicze pytanie brzmiało: Czy ta informacja warta była ryzyka?
Maria postanowiła jechać Land Roverem. Panna Montrose popatrzyła na nią bez słowa. Dziwne wrażenie, że zabierają ze sobą tykającą bombę jakoś nie mogło jej opuścić.

- Ale sprawdzenie zawartości tych beczułek może okazać się niebezpieczne bez laboratorium? Prawda Marie? Jeśli to wirus lepiej ich nie otwierać...
- Niekoniecznie. Wierzę w jakość swojej szczepionki, sprawdzałam ją wiele razy. Jeśli to płynny wirus to przynajmniej go rozpoznam. Ta substancja jest tak skomplikowana, że wystarczy rzut gołym okiem. Sprawdzę to tak, że nikomu z was nic się nie stanie. Obiecuję.
- Pod warunkiem, że to nie będzie, jak sama przed chwilą powiedziałaś, kolejna broń Umbrelli. Taka, której nie znasz i na która nie jesteśmy odporni.
- Wzruszyła ramionami – Może to paranoja, ale wiesz... jak widzę coś z tym znaczkiem parasolki normalnie dostaję mdłości.
- Jeśli nie sprawdzimy, to się nie przekonamy. A taka okazja może się nie powtórzyć. Tamci sami nazwali to szczepionką, o ile nie był to jakiś szyfr, któremu nie podołała odpowiedź Davida.

Liberty westchnęła. Wyglądało na to że biochemiczka jest zdeterminowana by sprawdzić co zdobyli. Może należało zrobić to jak najszybciej i po prostu mieć z głowy?
- Zrób to więc jak najszybciej. Nie ma na co czekać. - Powiedziała na głos nie wierząc jednocześnie, że rzeczywiście to mówi.

Wyruszyli w końcu dalej.
Kolejne miasteczko nie było już takie puste jak poprzednie. Poruszające się po ulicy trupy, ponownie przypomniały im o grozie o jaką się ocierali.
Rozbity samochód Umbrelli wywołał w Liberty odczucie mściwej satysfakcji. Kimkolwiek byli ci ludzie i jakkolwiek zginęli, wcześniej byli sługusami morderców i potulnie się na tę funkcje zgadzali.
Bez słowa przyjęła decyzję Thomsona i ukryciu się w klinice. Miejsce na pewno dysponowało lepszym sprzętem do badań niż przeciętny dom, więc skoro gdzieś mieli sprawdzić te beczki, to dlaczego nie właśnie tu i teraz.
- Myślę, że potrzebujemy więcej benzyny i żywności. – powiedziała Liberty podając Nathanowi jedną z berett i dwa magazynki. Sama nie wierzyła w to, że daje broń szesnastoletniemu chłopcu. - Ukryjemy Land Rovera i sprawdzimy z Nathanem boksy. Myślę, że lepiej nie dzielić się na zbyt małe grupy, więc zostaniemy tu pilnując dzieci i Marie, a wy zajmijcie się zwiadem i zaopatrzeniem.
Wsunęła pozostałe dwa magazynki do tylnych kieszeni spodni i uśmiechnęła się smętnie. Miała nadzieję, że David wróci cało i bezpiecznie. Na myśl o tym, że się oddali i prawdopodobnie narazi na niebezpieczeństwo, poczuła strach. Ta myśl była niepokojąca. Jak strasznie nierozsądne, zwłaszcza w taki czasach jak obecne, było się od kogoś uzależnić. Nie mogła po sobie dać poznać jak silne uczucia, zbyt mocno przypominające panikę, szarpią jej wnętrzności.
Odwróciła się i ruszyła na rekonesans po klinice.
 
Eleanor jest offline  
Stary 09-11-2011, 02:02   #49
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Pierwszy truposz sprawił, że o dostał niezła dawkę adrenaliny, przez pierwsze kilkanaście minut biegł robiąc jedynie przerwę na bolejącą kolkę. Dziwne, ale przebywając z tymi umarlakami intensywny strach szybko przemieniał się próbę wytrzymałości i koncentracji – skupienia. Mimo to spoglądając w ich puste, krwiożercze oczy nadal przez jego plecy przechodziły ciarki. Lepiej było się nie oglądać się wcale. Zmęczenie, które po kilkunastu minutach wydawało się rozterką szybko przemieniło się w element naturalny. Jak gdyby organizm zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i był w stanie dołożyć wszelkich środków dla jego dobra. Nawiasem mówiąc organizm nienawidził Roberta za nie dążenie do dobra ogółu, jednak w żaden sposób nie mógł tego wyrazić będąc zniewolonym pod panowaniem tyrana narzucającego coraz to szybsze tempo. Williams najbardziej bał się z tego wszystkiego ciemności, przerażała go sama myśl o słuchaniu ich wyciu w kompletnej czerni. Bał się, że może go to przyprawić o szaleństwo.

Najgorszym momentem tej wędrówki były rozstaję. Jakby jakaś siła znów chciała pociągnąć go do miejsca, w którym zaczął. Do gór. Przez chwilę nawet się zastanawiał czy nie ruszyć w tamtą stronę, by poddać się sądowi bożemu. Trucht i mglista atmosfera przyprawiała go o tego typu rozterki, był nawet bliski załamania, jednak zbyt bardzo bał się pożarcia żywcem, by zdecydować się na tego typu bohaterskie posunięcie. Co prawda całe życie marzył o śmierci bohatera, jednak bardziej rodem z Hollywood’u. W końcu skoro całe to skomplikowane życie mu się nie udało, to może chociaż zginie jak w marzeniach.

Z każdą nadchodzącą chwilą robiło się coraz zimniej. Robert jednak konsekwentnie dążył do celu. Nie dlatego, że rzeczywiście go pragnął, ale to był jedyna rzecz, która sprawiała, że jeszcze nie zwariował. Był to ostatni włos trzymający go jeszcze przy tym świecie. Był to ostatni włos starego Roberta. Bał się, okropnie się bał, że zerwanie tego włosa będzie wiązać się z jego śmiercią. Domyślał się, że na lotnisku zostanie postawiony przez kolejną trudną sytuacją, szczególnie z tą liczną grupką na jego plecach. Wcześniej miał wybór, mógł kombinować, mógł oprzeć się na innych, wykorzystać ich jak to robił przez całe swoje nędzne życie. Teraz, nowy, trudny świat stawiał nowe wymagania. Mówił jasno, że w ten sposób nie da się przeżyć, przynajmniej tak Robertowi się zdawało. Takie myśli rodziły się w jego spaczonej psychice. On sam twierdził, że nie była to psychika mordercy, a jedynie zranionego chłopca, który przez całe życie chował się pod spódniczką. Teraz zdawał sobie sprawę, że jak zagubiony chłopiec nie wiedział co ma z tym zrobić.

Życie zapędziło go w sam róg. Jego cele zmierzyły się nieprzeskakiwaną przez śmiertelników barierą rzeczywistości. Mógł próbować albo od razu oddać się w ręce zdechlaków. Trupy jednak mogły się do czegoś przydać, krztusząc się na skraju mgły, próbował poskładać sobie ten prymitywny plan do kupy. Gdyby udało mu się sprawić, żeby żołnierze Umbrelli skupili swoją uwagę na zombiakach, może przeskoczyłby przez płot z innej strony lotniska i władował się do któregoś z kontenerów. Potem wyczekałby odpowiednią okazję do ucieczki awionetką. Gdyby spojrzał na ten plan w jakimkolwiek innym momencie swojego życia stwierdziłby, że za dużo ryzykuję, że ten misterny przebłysk głupoty przyczyni się do jego śmierci. Teraz myślał tak samo, jednak równie dobrze zdawał sobie sprawę, że będąc przypartym do muru jedyną rzeczą jaką można zrobić to obrócić się i spojrzeć w oczy śmierci. Bał się jak cholera, jednak rozumiał, że z każdą chwilą traci cenny czas. Ruszył więc patrząc śmierci prosto w oczy, wyczekując, aż w odbiciu jej oczu dostrzeże własną sylwetkę skazującą go na wieczne potępienie.
 
Libertine jest offline  
Stary 11-11-2011, 13:45   #50
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK
11:48 czasu lokalnego

Okazało się, że nie trzeba było samochodom szukać specjalnych kryjówek. Klinika była duża i posiadała sporo boksów dla koni, zamkniętych bramami i osłoniętych od strony drogi praktycznie całkowicie. Co prawda jedne wrota były wyłamane, ale nie było problemu z ustawieniem ich w pionie, gdy już zarówno Humvee jak i Land Rover zostały wprowadzone w całkiem szerokie ścieżki między boksami. Znalazły się też jakieś płachty na przykrycie ich z przodu, a po zamknięciu bram nikt z zewnątrz nie mógł się domyślić co kryło się w środku. Zwierząt tam nie było, najwyraźniej albo klinika ich aktualnie nie miała, albo co bardziej prawdopodobne - jakaś dobra dusza wypuściła je, gdy zaczęła się cała ta sprawa z epidemią. Marie w tym czasie sprawdziła pomieszczenia w środku, niedługo potem mogąc odpowiedzieć na pytanie Thomsona.
- Jest tu wszystko, co aktualnie mi potrzebne. Nie sądzę, byście mogli znaleźć coś więcej w mieście.
David skinął głową. I tak by ruszył, nawet nie musząc odstawiać wojskowego wozu. Zwyczajnie nie znosił bezczynności, podobnie jak i Jilek. Zabrali pickupa, nim mogąc poruszać się bez zwracania na siebie jakiejś większej uwagi, chociaż teraz każdy samochód ją zwracał. Było zbyt cicho. Zbyt spokojnie.
I zbyt niebezpiecznie. Wkrótce zniknęli z oczu pozostałym w klinice, a jedynym kontaktem pozostała krótkofalówka.

Detektyw zaparkował dość daleko od drogi na lotnisko i tej ku bazie Umbrelli. Twisp faktycznie było wyludnione i nawet uważne przypatrywanie się nie pozwoliło dostrzec kogokolwiek. Podejrzewali, że to tylko chwilowe, bowiem zarażonych już w końcu widzieli, być może tylko oni już tu pozostali. Cisza była groźna. Thomson miał jednak nosa do szybkiego znajdowania potrzebnych rzeczy i już po obejściu dwóch domów miał potrzebne ubrania, nie tylko dla siebie. Zebrał zwłaszcza te ciepłe i kurtki, wrzucając je na pickupa. Z jedzeniem było równie prosto, sklepy co prawda były przetrząśnięte, ale banda, która tędy przejechała, zgarniała głównie stoiska z alkoholem. Nikt tu jeszcze nie myślał o głodzie i być może nikt prócz nich już nie pomyśli. Wciąż nie odnaleźli śladu życia, chociaż dotarli nawet do stacji benzynowej. Tu poszło gorzej - dystrybutory były wyłączone, a wszystko opierało się na elektronice. Prądu zaś nie było tak samo jak i w Winthrop. Stacja była jednakże niebezpieczna. Z trudem ukryli się, słysząc warkot silników. Dwa czarne Land Rovery przemknęły niedaleko, pędząc ku lotnisku i nie zatrzymując się nawet przy wraku. A za Umbrellą przyszli zarażeni. Kilka żywych trupów szło ulicą, kierując się prosto ku nim. Thomson, który teraz wyglądał jak zwyczajny cywil, od którego różnił się tylko trzymanym w dłoniach karabinem, praktycznie poczuł oddech jednego z nich. Wyłonili się znikąd i tak szybko, że odruchowo pociągnął za spust. Krew i odłamki kości bryznęły na ziemię a trup ostatecznie zakończył żywot. Huk wystrzału jednak był znaczny.

Tymczasem w klinice Marie przygotowywała sobie pomieszczenie do badań, gdzie też zataszczyła z pomocą Nathana jedną z beczułek z nieznaną wciąż substancją. Zamknęła się szczelnie i kazała sobie nie przeszkadzać - nie mieli pewności, czy otworzenie tego pojemnika było bezpieczne... a może zwyczajnie jak bardzo było niebezpieczne. Pozostali mogli zwiedzić resztę kliniki i także przygotować jakieś pomieszczenia do przyjemniejszego egzystowania. Liberty i Nathan obeszli wszystko dość szybko - budynki były dwa, przy czym jeden był bardzo "prowizoryczny" - przystosowany do badania i leczenia tych większych zwierząt, zdecydowanie nie nadawał się więc do niczego. Drugi był sporą halą podzieloną na pomieszczenia. Połowę niemal zajmowały te na zwierzęta - były tu klatki, kojce, małe wybiegi i wszystko co potrzeba. Nie było też żadnych zwierząt, choć chłopak z niepokojem wskazał na kilka kojców, których cienkie kraty wyraźnie wygryziono. Za tym budynkiem znajdowały się wybiegi dla koni i siatka ogradzająca cały teren kliniki - nie musieli więc używać broni. Jeszcze.
Dorothy zajęła się poczekalnią i dwoma gabinetami weterynaryjnymi, dość małymi, ale za to najprzyjemniejszymi pomieszczeniami, ze sporą ilością okien - co przy braku prądu było czynnikiem także ważnym. O wygodach mogli zapomnieć.

Po jakimś czasie pojawiła się Boven, a na jej twarzy wyraźnie odznaczały się zarówno nadzieja, jak i niepokój. Usiadła na krześle ciężko, teraz było widać, że mimo zimna była spocona.
- Nie jest to wirus X, to wiem na pewno. Nie jest to także to, co wstrzyknięto Greenowi. Substancja zawiera jakieś mikroustroje, chyba w formie martwej lub uśpionej, może być więc szczepionką. Niestety do sprawdzenia tego potrzebny mi... zarażony. Najlepiej niestety nie taki chodzący po ulicy - wciąż twierdzę, że oni są już martwi i nic z tym nie da się zrobić. Aby sprawdzić czy to działa, potrzebujemy kogoś ugryzionego. Nie jestem w stanie określić skuteczności tego w inny sposób.
Przygryzła wargę, myśląc nad czymś intensywnie. Potem spojrzała w oczy Liberty.
- Być może wystarczy krew Jilka. Tylko wątpię, by udało mi się go co do tego przekonać. Pytał czy można to wyleczyć... być może musimy go przekonać, że można.
Nie wierzyła w to, więc zapewne musiały okłamać niebezpiecznego, nieprzewidywalnego człowieka. Zanim powiedziano coś więcej, do pomieszczenia wpadł przerażony Nathan.
- Liby, chodź szybko!
Dopadł do drzwi, wskazując na bramę. Na ulicy stał pies, patrząc się na nich. Nawet z tej odległości widzieli pianę na jego pysku, oczy zaś chyba były czystą czerwienią. Chwilę później pojawiły się następne. Pierwszy uderzył w bramę, która wytrzymała. Szybko przypomnieli sobie przegryzione kojce. Siatka otaczająca klinikę także nie wyglądała na zbyt potężną. Kolejna bestia rzuciła się na bramę, która się zachybotała. Jakiś inny z warkotem wgryzł się w ogrodzenie. A jeśli się wydostały, to gdzieś w ogrodzeniu musiały być już dziury. Tylko kwestią czasu było kiedy się tu dostaną. Na ulicy stało ich już kilkanaście.
Ten sam moment wybrał sobie duży, wyglądający na wojskowy helikopter do tego, aby pojawić się zza zasłony drzew i podchodzić do lądowania na znajdującym się naprzeciwko kliniki lotnisku. Telefon Liberty zapikał, informując ją o powrocie zasięgu.

Thomson i Jilek także go dostrzegli. Ale mieli inne problemy. Zarażonych pojawiło się już kilkunastu, a każdy wystrzał był niesiony echem zdecydowanie za daleko. A od zachodu zbliżała się czarna ciężarówka. Wbiegli do budynku tutejszej stacji benzynowej, obserwując zarówno nadciągające trupy jak i ludzi wysypujących się z ciężarówki, tuż obok wraku Land Rovera. Było ich sześciu, a samochód pojechał dalej, ku lotnisku. Umbrella tym razem nie zamierzała odpuszczać tego regionu, a to co mieli wysłać wcale nie musiało być nieważne.
Gorzej, że znaleźli się w paskudnej sytuacji, bowiem stacja znajdowała się zdecydowanie za blisko wraku i ich wyjście będzie prawdopodobnie zauważone. A gdyby nawet nie zostało, to zarażeni zrobią swoje. Okrążali to miejsce szczelnie i tylko dwóch czy trzech skierowało się ku nowym celom w postaci ludzi Korporacji. Jakiś zaczął walić w drzwi od zaplecza. A każdy wystrzał miał zarówno życie ratować jak i skazywać na śmierć.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER
13:23 czasu lokalnego

Pokonywali kręte górskie drogi bez najmniejszego nawet problemu. Temperatura znów utrzymywała się powyżej zera, droga była doskonale widoczna, deszcz nie padał, a mgła utrzymywała się tylko miejscami. Jesienne wiatry gwizdały pomiędzy szczytami, ale była to całkiem przyjemna pogoda jak na stan Waszyngton i końcówkę października, tego ukryć się nie dało. Taka, dla której przybył tu choćby Green.
Murzyn, teraz siedząc w płynnie jadącym samochodzie, zdawał sobie sprawę, że czuje się coraz lepiej. Do jego umysłu wlewało się coś na kształt euforii, a ciało wręcz tryskało energią, tak jakby wydarzenia z zeszłego dnia w ogóle nie miały miejsca i teraz cieszył się tylko przyjemną górską wycieczką. Brakowało tylko aparatu i postojów na robienie zdjęć lub zejście gdzieś w bok, ku czekającej tam przyrodzie. Uśmiechnął się raz nawet, głupio dość. Ubyło mu ze dwadzieścia lat. Gdzieś tam tylko w głębi umysłu czaiło się coś innego, coś co przypominało mu gdzie się znajduje i jaka faktycznie jest sytuacja. Dwóch groźnych ludzi jadących razem z nim, miotacz ognia i granatnik, tak blisko, że mógł ich dotknąć. Zamiast aparatu - niszczyć, nie podziwiać. Przestraszona dr Patton, która nie odzywała się od ostatnich słów Swena, słów zawierających jawną groźbę, lecz będących także przecież zupełnie czymś innym. Czy to adrenalina krążyła w żyłach Johna? Czuł się pełen sił, pełen energii. Rany przestały boleć zupełnie. Nie mógł być zarażony, przecież nie takie były objawy. Nawet, jakby poddając się nastrojowi, jego telefon zagrał krótką melodyjkę, wypluwając sms-a.
"Uciekliśmy na prowincję. Wszędzie chaos. Jesteś w stanie do nas dotrzeć?"
Wiedział, że nie był. Nie teraz, nie bez samolotu. Ale przecież jechali na lotnisko. Euforia nie chciała dać za wygraną.

Zupełnie jej nie czuli siedzący w drugim samochodzie Carterowie. Starszy z nich dawał wykład o zabijaniu, a młodszy słuchał, krzywiąc usta w grymasie niezbyt przyjemnym, ale słuchał uważnie i przytakiwał. Niepewnie, niechętnie lub tylko z przyzwyczajenia. Całe życie był blisko ojca, całe życie go kochał, ale co mógł pomyśleć teraz? Jego świat zmienił się zupełnie i także stary Indianin musiał przyznać, że zmieniają się także zasady. Już wcześniej nie ufali zbyt wielu osobom, jak będzie jednak teraz? Dean wyłączył radio, pozwalając tym samym, aby tylko Michael słyszał jego słowa.
- Po co to robimy, ojcze? Dlaczego za nimi jedziemy i bez słowa zgadzamy się na wszystko? Moglibyśmy teraz skręcić gdzieś w bok, znamy tu trochę dróg, trochę osób. Nie moglibyśmy zaszyć się w jakimś rezerwacie i spróbować to przetrwać tak jak robili to nasi przodkowie? To cywilizacja i technologia doprowadziła do tego. Błagam cię, pomyśl o tym. Ci przed nami to bandyci i mordercy... wolę zginąć, niż sprawić, by moje serce stało się czarne jak smoła.
Nie zmienił nawet pozycji, nie zmienił wyrazu twarzy ani tym bardziej nie przestał jechać za prowadzącym samochodem. Ale jego myśli nie krążyły po przyjemnych towarach, rozpacz po stracie syna wychodziła bruzdami na jego nie tak już przecież młodej twarzy.

Prowadzący ich Swen nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Ani go to nie obchodziło, ani nie miał na to czasu, zajęty własnymi problemami. Dr Patton już się nie odezwała, patrząc pustym wzrokiem w okno, w mijane ze sporą prędkością drzewa i przepaście. Nawet nie wiedział, czy jego słowa bardziej ją przeraziły czy przygnębiły. Musiała się bać, nawet tak doświadczona, obyta z więźniami psycholog. Była wśród obcych, wiele mil od domu, w świecie, który sypał się wielkimi kawałami. A Jorgensten z trudem odsuwał na bok swoje myśli o tej kobiecie. Spojrzał na Gorana, który pozornie obojętnie wpatrywał się przed siebie. Bawił się granatnikiem, nie załadowanym, próbując jakoś zabić czas. Gdy poczuł, że jest obserwowany, zaprzestał tego. Zamiast tego, spytał.
- Co zrobimy z tą całą Boven, gdy już ją dorwiemy? Jasne jak słońce, że gdy im ją dostarczymy to przestaniemy być potrzebni.
Oczywistości wyrażane na głos i wzruszenie ramion. Dojeżdżali już do Winthrop, mijając miejsce wcześniejszej blokady, po której pozostał tylko podziurawiony wrak policyjnego wozu terenowego i przewrócone drzewo. Żołnierze zniknęli, nie musieli więc nawet używać swoich odznak.
Chwilę potem mijali już pierwsze zabudowania, nie zatrzymując się.
Nie było zresztą co oglądać. Kilka leżących na środku trupów, jeden wrak samochodu, rozbitego o jakiś słup. Kilka chodzących trupów śledzących ich wzrokiem znad swojej ofiary, martwej już, siedzącej wciąż na fotelu pasażera. Nie było czasu na zajmowanie się takimi pierdołami.
Trzy żywe trupy. Tak zwana pierdoła w nowym świecie.
Awionetka pojawiła się nagle, przelatując niewiele powyżej miasteczka i skręcając na zachód. Chwilę potem druga. Jeśli chcieli cokolwiek jeszcze zastać na Methow Valley State Airport, musieli się pospieszyć. Swen wcisnął pedał gazu i zarażeni zostali daleko w tyle, wciąż patrząc za odjeżdżającymi.

Do lotniska dotarli niewiele później, ale od pierwszego wejrzenia wiedzieli, że spóźnili się, jeśli chodziło o zastanie tu kogokolwiek. Na trawie stał samolot transportowy, do którego wciąż doczepiona była ciężarówka, która najwyraźniej odholowała samolot i tu jej rola się zakończyła. Prawdopodobnie zaraz po tym wystartowały awionetki i jeśli ktoś jeszcze tu był - zmył się chwilę później. Drugą i ostatnią widoczną od razu różnicą względem normalnego, uporządkowanego świata, było kilkanaście trupów, zebranych w pobliżu jednego z hangarów i wejścia do niego. A raczej nie hangaru tylko metalowej, sporej, szopy. Ciężko było stwierdzić od razu czy byli to zarażeni, ale Swen widział wystarczająco ran po kulach, by nawet z daleka podać taką diagnozę dla tych, których widział. Bladość wskazywałaby, że nie żyli od dawna, ilość krwi... to jednak musieli być zarażeni. Przejechali obok nich, zatrzymując się przy niskiej wieży kontroli lotów. Nie było to zbyt dobrze wyposażone lotnisko, ale sama wieża była nowa. Pierwszą z oczekiwanych kamer znaleźli na zewnątrz przylegającego do wieży budynku. Smętnie patrzyła się w jeden punkt. Nie wyglądało na to, aby lotnisko miało własne zasilanie, a przynajmniej na to, aby ktoś je włączył. Wysiedli, próbując zbadać sytuację.

Tuż za wejściem znaleźli zmasakrowanego trupa. Można było z trudem rozróżnić kurtkę z symbolem Umbrelli, ale poza tym - niewiele. Nawet oczy zostały wydłubane, a członki niemal pokrojone. Co ciekawe - właśnie pokrojone, tak nie postępowali zarażeni. Dr Patton z trudem powstrzymała wymioty, Dean nie dał rady, pozbywając się ostatniego posiłku. Wycofali się, ale aby czegoś się dowiedzieć, należało sprawdzić wieżę. Wszędzie brak prądu, a na samym szczycie przyrządy, wyłączone i martwe tak samo, jak leżący obok kolejny mężczyzna. Temu tylko rozbito głowę. Ciężko było stwierdzić cokolwiek, a brak zasilania uniemożliwiał obejrzenie jakichkolwiek nagrań z kamer. Zresztą, jeśli nie działały od czasu awarii prądu to i tak mogły nie nagrać nic ciekawego.
Goran wskazał na wjazd na lotnisko. Pojawiło się tam kilka sztywnych postaci, kierując się przed siebie i zbaczając w kierunku hangaru z trupami.
- Oni żrą zimne trupy? - pytanie do nikogo. - Jak podjeżdżaliśmy to wydawało mi się, że coś się tam poruszyło. Na swojego pewnie by nie szły. My jesteśmy następni, więc jak nie chcemy marnować amunicji to lepiej się pospieszyć.
Wzruszył ramionami, ale to była całkiem długa przemowa jak na niego. Teraz musieli zdobyć informacje. Lub kierować się wprost do kryjówki Umbrelli. O ile mogło to dać im cokolwiek.


WILLIAMS
13:23 czasu lokalnego

Mówią, że czasem warto zdać się na matkę fortunę. Potrafi być straszną dziwką, ale znajdując się pomiędzy młotem a kowadłem, można było liczyć tylko na to, że młot w końcu rozłupie ten cholerny kawał metalu, lub przynajmniej się złamie, nie podoławszy temu trudnemu zadaniu. Williams postanowił nie bratać się z żadną z tych grup, nie wyglądających przecież na skore do rozmów i wypicia porannej kawki, choć już tak rano nie było. I tym razem zdawał się mieć szczęście. Ludzie z lotniska nie zauważyli jeszcze nieproszonych gości, zajmując się prawie kompletnie nadzorowaniem lub przynajmniej obserwowaniem odholowywania wielkiego samolotu. Silnik doczepionej do niego ciężarówki zawył i wóz ruszył, z lekkim trudem, ale jednak poruszając z miejsca samolot transportowy. Awionetki na końcu pasa już grzały silniki, prawie widział jak ich śmigła poruszają się z prędkością niemożliwą do obserwowania gołym okiem. A on sam, wciąż naładowany adrenaliną, wbiegł już na teren lotniska, ukrywając się za jakimś hangarem.
Żywe trupy nie zawodziły. Wlewały się teraz na otwartą przestrzeń i było kwestią czasu, aż je zauważą.

Nie miał dużo czasu, ale i nie czekał na rozwój wypadków. Musiał tylko podpuścić je blisko, spojrzeć w ich blade twarze. Było ich kilkanaście, wszystkie głodne i z absolutnym szaleństwem w wywróconych oczach, rażących czerwienią. Ostatni szczebel ewolucji sprowadzony bezpośrednio do istoty pragnącej tylko jednego: świeżego mięsa. Niektórzy byli zakrwawieni, z ust jednej z dziewczynek zwisał nawet jeszcze strzęp mięsa i resztka czerwonego materiału.
Ciekawe, czy w wywiadzie powiedziałyby, że mamusia była bardzo smaczna?
Nie mógł dłużej patrzeć, nie mógł dłużej czekać. Teraz albo nigdy. Rzucił się do przodu, tłumiąc wrzask chcący wyrwać się z jego piersi. Nie było tu kontenerów, ale były baraki, a może zwyczajne szopy na sprzęt. Dopadł do pierwszej z nich, szarpiąc i próbując otworzyć. Nawet nie drgnęła, a zarażeni zdawali się tylko przyspieszać, pędząc ku niemu niezdarnie na swoich sztywnych kończynach. Czuły krew.
Ciepłą i płynącą w smakowitych żyłach.

Rzucił się do kolejnego hangaru i prawie zapłakał ze szczęścia, gdy rozsuwane drzwi uchyliły się, wpuszczając go do środka. Zasunął je niemal natychmiast, ale i tak przyciął jedną z rąk, próbujących za wszelką cenę go pochwycić. Chwilę później dołączyła kolejna... i kolejna. Zaczęły napierać, a jego mięśnie protestowały, próbując im w tym przeszkodzić.
I wtedy rozległy się strzały. Kule zaterkotały o blachę i mlasnęły o ciała. Trochę krwi wdarło się do środka, jakiś rykoszet rozdarł mu kurtkę, ubranie pod nią i skórę na piersi, ale nie uczynił więcej złego. Kulę musiało wpierw spowolnić coś innego. Coś miękkiego, padającego pokotem przed i wokół tego małego hangaru. Nie mógł już go do końca zasunąć, ludzie z Umbrelli patrzyli. Schował się więc wśród gratów i czekał. Zresztą wkrótce ucichło.
Usłyszał jeszcze tylko kroki i ciche, dobiegające z oddali głosy.
- Zostaw te truchła, nie warto się narażać.
- Fakt, i tak zaraz spadamy.

Odeszli, zostawiając go samego. Niedługo potem odleciały samoloty i odjechały wozy Umbrelli. Nie mógł nic na to poradzić, wychodząc znów na światło dzienne. Na lotnisku były jeszcze inne awionetki, był tylko jeden problem: za diabła nie umiał nimi latać. No i gdzie miałby polecieć?

Zanim zdążył się nad tym głębiej zastanowić, pojawiły się kolejne samochody, nadjeżdżając od strony Winthrop. Terenowe, lecz także znacząco inne od tych czarnych Land Roverów. Co ciekawe, oba takie same, wypełnione pasażerami. Niestety także zmierzały na lotnisko i ledwo zdążył znów schować się w hangarze. Chyba go nie zauważyli, bo wysiedli przy wieży kontroli lotów. Ubrani na czarno, choć nie wszyscy i nie do końca. Była wśród nich kobieta i murzyn, więcej nie bardzo mógł zobaczyć. Rana na piersi lekko szczypała. Bardziej dokuczał mu jednak ziąb, który przenikał przez dziurę w ubraniu.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 11-11-2011 o 13:49.
Sekal jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172