Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2011, 03:14   #246
Noraku
 
Noraku's Avatar
 
Reputacja: 1 Noraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputację
Martin, Gotfryd

Lampa naftowa poleciała w kierunku kontuaru, z łatwością podpalając nasączone alkoholem drewno. Buchnęły kłęby dymu, ponaglane jęzorami ognia. Dało się wyczuć swąd przypalanego ciała. Karczmarz i jego synowie zniknęli wśród owłosionych ciał. Nie mieli najmniejszych szans, ale bronili się jak fanatycy, zabierając ze sobą wiele pomiotów Chaosu. Nie było czasu na wspomnienie ich dobrym słowem. Część zwierzoludzi zorientowała się, że drużyna chce uciec i postanowiła im w tym przeszkodzić.
Czarodziej jako pierwszy ruszył w mrok. Jego broń zaświeciła się bladym, niebieskim światłem gdy tylko skończył recytować zaklęcie. Zaraz za nim ruszyła najemniczka. Powoli schodzili w dół, starając nie powpadać na siebie i nie złamać karku. Ostatni zostali Gotfryd i Gnordi. Krasnolud był niezadowolony samym faktem odwrotu, dlatego nacierał teraz ze zdwojoną siłą, rozkoszując się trzaskiem łamanych kości i chlapiącą krwią.
- Spierdalaj – burknął do towarzysza. – Nie ma na co czekać.
Zedelin zgodził się z niewyrośniętym przyjacielem. Wytrącił z równowagi nacierającego przeciwnika i zbiegł po drewnianych schodkach, które zatrzeszczały niebezpiecznie. Krasnolud cofał się powoli. Gotfryd czekał przy włazie, by prędko go zamknąć oraz zabezpieczyć metalowym ryglem. Gnordi sapnął, zatapiając topór w czasze ungora i odwrócił się do zejścia. Na jego twarzy malował się szaleńczy uśmiech. Nagle mina mu stężała. Upadł na kolana i splunął krwią prosto na kamizelkę towarzysza. W jego plecach tkwił zatopiony po sam trzonek topór, oznaczony plugawymi symbolami. Uśmiech nie zszedł jednak z twarzy zabójcy trolli. Wyszarpnął właz z ręki Gotfryda i zamknął się na górze. Wszelkie próby ponownego otwarcia nie dawały rezultatu. Krasnolud stał na wejściu, a wnioskując po okrzykach, nie zamierzał się stamtąd za bardzo ruszać.
Najemnik zaryglował wejście. Kolejna niepotrzebna strata…

Zostali sami. W ciemnościach rozświetlanych jedynie przez miecz Martina. Teraz można było żałować wyrzuconej lampy. Blask pozwalał bez kłopotu widzieć stopnie, ale nie sięgał dna piwnicy. Ba, nie widać było nawet ścian. Miało się wrażenie jakby wisieli w próżni. Nie było na co czekać. Nie wiadomo, kiedy ogień strawi resztę karczmy, ani jak długa czeka ich podróż. Odgłosy walki cichły powoli, ustępując głuchemu dudnieniu. Karczmarz mówił, że nic nie przedostanie się przez ten właz. Oby miał racje.
Dopiero po dłuższej chwili zrozumieli swoje położenie. Bez wierzchowców oraz zapasów nie mieli dużych szans na powrót do Middenheim, o kontynuowaniu zadania nie wspominając. Po jeszcze dłuższym zastanowieniu, zorientowali się, że schodzą już stanowczo za długo jak na piwnicę prostej karczmy. Mrok zdawał się gęstnieć, a tak poza tym to nie zmieniało się nic. Czasami tylko jakaś deska zaskrzypiała mocniej.
Gdy wydawało się, że podróż będzie trwała wieczność, schody skończyły się w pustce. Tylko roztropności oraz sile wynajętych najemników, Martin zawdzięczał życie. Nie spodziewał się, że nagle stopa straci oparcie, które tak łatwo odnajdywała przez ten czas i pewnie runął by w ciemność gdyby nie silne ramię potężnego wojownika. Stali przed pustką, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ledwo widzieli siebie nawzajem. Sytuacja była zdecydowanie nienaturalna. Pozostawało tylko naradzić się, co robić w tej sytuacji.


Podczas dyskusji, czarodzieja nie opuszczało wrażenie, że coś jest nie tak. Zaaferowany tym, jako pierwszy usłyszał delikatny, suchy trzask. Zanim zorientował się w zagrożeniu, było już za późno. Próbował jeszcze ostrzec drużynę, ale głos zamarł mu w połowie słowa, gdy pewne do tej pory oparcie zniknęło, wśród zniszczonych desek. Spróchniałe drewno nie wytrzymało takiego obciążenia. Runęli w ciemność.
Spadali. Spodziewali się, że niedługo uderzą w twardą ziemię i pogruchoczą sobie kości. Tak się jednak nie stało. Spadali. Wydawało się, jakby miało to trwać bez końca. Ciemności dookoła zaciskały się na nich coraz bardziej. Czuli jak powoli odbierają im dech. Z każdą minutą, coraz ciężej było oddychać. Wyobraźnia zaczynała płatać figle. Przed oczami pojawiały się obrazy, które dawno zaginęły w mrokach pamięci, albo które same zostały tam schowane, ku zapomnieniu. Teraz jednak powróciły i nawet zamknięcie oczu nie pomagało. Spadali i wspominali naraz. Kto wie co było gorsze.

Gotfryd powoli otworzył oczu. Poczuł na twarzy chłód. Momentalnie podniósł się, z wrażenem że ciągle spada. Zrobił to tak gwałtownie, że uderzył głową w ścianę. Pulsujący ból w czaszce był niczym wobec galopującego serca. Trochę to zajęło, zanim się uspokoił. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Podłoga, ściany, sufit wszystkie wyglądały tak samo. Zbudowane z idealnie płaskich kamiennych płyt jednego koloru. Przypominało to piwniczkę na wina. Na ścianach tkwiły zaczepione pochodnie, rozwiewające mrok. Wzrok znowu przyzwyczajał się do światła, w końcu spadał w bezkresną ciemność. Wszyscy byli razem. Leżeli bądź siedzieli oparci o ścianę w nienaturalnych pozycjach. Ktoś ich tutaj przeniósł i ułożył. Nie było innego wytłumaczenia. Przez sufit się przecież nie przebili. Ktokolwiek to zrobił, nie był pazerny. Cały sprzęt jaki mieli przy sobie był nienaruszony. Oni także nie mieli żadnych dodatkowych obrażeń, a przecież spadali i to długo. Gotfryd nie wiedział w którym momencie stracił przytomność. Na myśl o dręczących go wspomnieniach przeszły go dreszcze. Martin jęknął żałośnie i otworzył oczy. Najwyraźniej wszyscy mieli koszmary, bo każda pobudka wyglądała podobnie. Nikt nie pamiętał momentu utraty przytomności ani jak ich tutaj przetransportowano.

Varl.

Nadzieja okazała się być równie płonna co zwykle. Krótki rzut oka na szczyt schodów wprowadzał tylko w większe zakłopotanie. Pozostały drzwi. Zajrzał do środka. Pomieszczenie miało pięć, równych ścian. Przy czterech rogach, znajdowały się otwory przy ziemi, niczym wloty kanałowe tylko bez kanału i całkowicie puste. W ostatnim rogu naprzeciwko drzwi znajdował się pulpit z opasłym tomiszczem, przyczepionym łańcuchem. Czyli tam również nie było wyjścia. Mężczyzna nie poddawał się. Rozejrzał się jeszcze raz dookoła, czy czegoś nie przegapił. Uwagę zwrócił błysk, po drugiej stronie korytarza. Wbity w ścianę tkwił kolec, na którym zatknięto pęk kluczy. Varl mógłby przysiąc, że wcześniej go tam nie było. Dlaczego go wcześniej nie zauważył pozostawało zagadką, którą zrzucił na karb przemęczenia. Kluczy było sporo, ale chociaż jeden powinien pasować do zamka. Gdy przyjrzał się im bliżej, zauważył, że wszystkie wyglądały identycznie. Tutaj nic nie wydawało się być naturalne lub logiczne. Kolejne pytania napiętrzyły się, a jedynym źródłem odpowiedzi mogło być zamknięte pomieszczenie. Zanim jednak je otworzył, usłyszał dźwięki zbliżającej się grupy osób.
 
__________________
you will never walk alone
Noraku jest offline