Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-11-2011, 10:58   #43
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Teraz
- Czy my się kiedyś nie spotkaliśmy? - zapytała. - Mam takie wrażenie... jakbym... kiedyś... i nie mogę sobie przypomnieć.
Po raz kolejny spojrzał na Montrose dłużej.
Oczywiście, kosztowało go spory wysiłek woli, żeby wyrzucić z pamięci wszystko, co było związane z jego życiem przed testami. Granica pomiędzy względną normalnością a szaleństwem wymagała tego.
A jednak... Pamiętał ją. Niestety, nie udało mu się stać kompletnie innym człowiekiem przez te parę miesięcy, choć po pewnym czasie samemu zaczęło mu na tym zależeć.
A teraz, stał przed Montrose i gapił się na nią, próbując zebrać wszystkie szczegóły, kiedy spotkali się ostatni raz. Jaki świat jest mały, chciał powiedzieć, choć wcale nie miał ochoty na rzucanie utartych frazesów. Kalkulował, czy okazanie się znajomym Montrose byłoby dobrym pomysłem, czy głupim. W końcu, zdecydował: to chyba Montrose straci więcej, jeśli przyzna się do znajomości z potworem.
- Tak – powiedział w końcu. - Znamy się... Sporo czasu minęło, prawda, Liby?
Liby. Tu, miał nadzieję, nie pomyli się we wspomnieniach. Ostatni raz, kiedy ją spotkał, było na jakiejś imprezie. Czy były to urodziny ich wspólnego znajomego? Pewnie był to zwykły raut. Nieważne, zresztą. Po wypiciu dwóch flaszek, ciężko było spamiętać, z kim się tam naprawdę było i co robiło, choć ten fragment utkwił w jego głowie na tyle, żeby zepsuć całą sytuację głupią odzywką. Spróbował naprawić:
- Sporo się zmieniło od... Wtedy. Właściwie, to myślałem, że cię już nie spotkam – tu zdobył się na słaby uśmiech; wcale nie chciał się uśmiechać. - Wtedy, oczywiście, wyglądałem inaczej. Mniej tatuaży i mniej... Całej reszty.
Był świadom, że Liberty będzie dopytywać, co z nim się stało. To było najgorsze: chciał pozostać do końca anonimowy, ot, jakiś wariat, który przybłąkał się znikąd. Liberty, zdaje się, przekreśliła to wszystko: nagle zaczął mieć przeszłość. Myśl o tym, że będzie musiał snuć opowieść o tym, o czym nawet nie chciał już myśleć, przeraziła go na tyle, że urwał całą rozmowę, która i tak szła do diabła, czyli do nikąd:
- Pogadamy później. Pomogę Thomsonowi.
I poszedł. Po prostu. A kiedyś byłem takim miłym chłopaczkiem, pomyślał.
Szczepionka nie ciążyła mu w ogóle. O ile doceniał pomysł zaszczepienia się przeciwko wirusowi, pod warunkiem, że to, co było w beczkach, naprawdę było szczepionką, to nie sądził, że z tyłu wozu wiezie jakiś magiczny preparat, który zbawi ludzkość. Wątpił w to. Wątpił, by szczepionka była naprawdę tym, co miałoby wskazywać na jej nazwę. Umbrella nie miała żadnego interesu w tym, by szczepić kogokolwiek – poza tym, czy można było zaszczepić przeciwko wirusowi, który zamieniał ludzi w żywe trupy...?
Wzrok Marie nie niepokoił go... Jeszcze. Nie lubił, co prawda, jak ktokolwiek zatrzymywał na nim wzrok niż te przeciętne parę sekund, którymi obdarowywało się szmaciarzy, żebraków i dwugłowe dzieci. Był przyzwyczajony do różnego rodzaju spojrzeń. Nie, to nie spojrzenia go niepokoiły, tylko zazwyczaj to, co następowało później.
Nieważne zresztą, uspokoił się. Co ona może mi zrobić?
Kolejne miasto, do którego przybyli, było w gruncie rzeczy takie samo, jak poprzednie, tylko ustawienie różnych budynków. Reszta była taka sama: śmierć, trupy i chodzące trupy.
Moje plany na przyszłość? - przyszła do niego myśl. Och, tak. Poczekać, aż zjawią się kolejni siepacze Umbrelli, których, jak miał nadzieję, zabije bardzo, bardzo powoli i każe wyśpiewać im wszystko, co wiedzą. To wielka szkoda, że nie miał więcej czasu, kiedy opuszczali faceta z kurtką Umbrelli i jego znajomą. Może powinien był rzucić w diabły eskapadę z Thomsonem i po prostu zabić tamtych, dla pewności, że nie uciekł mu nikt. Tak, żeby każdy, kto założy kiedyś kurtkę z parasolką na plecach, zastanowi się dwa razy, czy naprawdę warto.
Postanowił, póki co, trzymać się tej grupy. Ostatecznie, mieli szczepionkę. Mógł się spodziewać, że coś się niedługo wydarzy. Być może coś naprawdę złego.


*

# Wtedy
Skrzydło D było jedynym miejscem, które posiadało pewien rodzaj szpitala, który nie funkcjonował od czasu, kiedy tylko Jilek się tutaj zjawił.
Właściwie, nikt nie mógłby powiedzieć, że skrzydło szpitalne było nim właśnie. Wiele korytarzy było zawalonych, jak gdyby kiedyś zamierzano wysadzić to miejsce, jednak po niepełnym wyburzeniu z jakiegoś powodu zrezygnowano z tego. Tylko sprzęty przypominały, że kiedyś był to oddział sanitarny: łóżka z podartą pościelą, wózki inwalidzkie z krzywymi kołami i szkielety parawanów były jak cień przeszłości.
Od czasu, kiedy staruch naznaczył jego prawy policzek, nie spotkał zbyt wielu ludzi. Większość uciekała na sam jego widok, płacząc, przeklinając, mówiąc językami. Bardzo chciał, żeby to wszystko było dla niego normalne, ponieważ sam już od bardzo długiego czasu był w tym więzieniu, dlatego powinno spowszednieć. Nie spowszedniało. Szaleńcy byli tak samo przerażający i nieobliczalni jak na samym początku.
Szedł jak w malignie. Parę razy zwymiotował ze strachu do jakiejś dziury, choć w żołądku czuł tylko pustkę. Był wdzięczny losowi, że tak niewiele pamiętał z życia, które wiódł przed katastrofą, którą było jego więzienie.
Co do zwłok, na te natrafiał tylko na początku. Im dalej zapuszczał się w kompleks, tym mniej ich było, choć czasem natrafił na miejsca, które mogłyby równie dobrze być miejscami śmierci. Czarna plama krwi na ścianie. Zakrzepła krew i kawałek czegoś, co chyba było czaszką.
Przekroczywszy nawarstwione gruzy, usłyszał szczęk metalu.
Instynktownie, skrył się i wyszedł z ciemności dopiero wtedy, kiedy był pewien, że nie zauważono go. Dźwięk powtarzał się regularnie i brzmiał, jakby ktoś kładł nóż na tacy.
Właśnie, pomyślał Jilek. Jak cholerny nóż na tacy, i nagle uderzyło go, jak daleko odszedł od tej niby bezpiecznej strefy, która była salą główną. Nie miał zegarka, jednak sądził, że ponowne przejście przez ten labirynt zajmie mu parę godzin.
- Podaj szczypce.
Był to głos Pani Doktor, jak ją nazywał. Przez parę minut znowu nastała cisza, przerywana tylko dźwiękami przesuwania przyrządów.
- Długo jeszcze? - odezwał się drugi głos. Tego nie znał.
- Tak długo, jak będzie konieczne.
- Moglibyśmy zagazować całą tą ferajnę, żaden z nich nie nadaje się choćby na żołnierza.

W jej głosie usłyszał zniecierpliwienie.
- A co cię to obchodzi? Nie podoba ci się struganie wariata?
- Sądzę, że powinniśmy zacząć grać ostrożniej. Niektórzy zaczynają się domyślać, że jesteśmy...
- Inni? Mogę cię zapewnić, co do ciebie nikt nie podejrzewa, że jesteś kimś innym. Naprawdę wczuwasz się w swoją rolę, Hermann.
- Przestań pierdolić, to nie jest zabawa. Szczególnie nie teraz, kiedy wprowadzą swój własny plan.

W drugim głosie rozpoznał kwilenie, które zazwyczaj wydobywało się z gardła nieodłącznego karła. Czy był to rzeczywiście on?
- Dla ciebie była, wtedy, kiedy skakałeś jak reszta tych podludzi.
- Tu chodzi o ciebie. Widzę, co układasz sobie z tych twoich klocków...
- ...zamknij się na chwilę, dobra? Przetnij tutaj... I podwiąż to. Nie po to szkoliłam cię na kursie medycznym, żebyś mnie kroił jak rzeźnik. A teraz zszywaj.
- Kurwa.

Znowu cisza. Jilek dojrzał szczelinę
Dopiero po parunastu minutach tamten podjął ponownie:
- Ale przeginasz – żalił się.
- To taki eksperyment, przecież powiedziano nam, że powinniśmy eksperymentować.
Westchnął.
- Jeśli ktoś się domyśli, czym to naprawdę jest, to nie zawaham się powiedzieć sztabowi...
- Co, boisz się, że podejmuję radykalne kroki? Że któryś z tych idiotów pomyśli, że klocki to kawałek planu, jak stąd wyjść? Ha. Ha-ha-ha. A kto mógłby o tym wiedzieć?

Zmilczał. Jilek nachylił się – jeszcze trochę – jeszcze...
Nagle oczywiste stało się, dlaczego tutaj nie było żadnych strażników, żadnych sanitariuszy, którzy czyhaliby z igłami. Sanitariusze przebrali się za pacjentów, żeby ułatwić sobie pracę. Jednak nawet to nie było najgorsze: kim byli sami sanitariusze?
Oczom Jileka ukazał się następujący widok: pani doktor leżała na stole operacyjnym, w pełnym świetle lampy przyglądając się swoim pomalowanym na czarny kolor paznokciom, podczas gdy karzeł... To karzeł miał teraz na sobie przydługi kitel. Mała postać operowała Panią Doktor – lub raczej kończyła operację, zakładając szwy z lekarską wprawą. Najbardziej godne uwagi jednak było ciało tej kobiety. Nic, to było pierwsze słowo, które przyszło mu na myśl. Po prostu, kurwa, nic, pomyślał gorączkowo. Mogłoby się wydawać, że Umbrella wybierała z tego morza szaleńców tylko najbardziej inteligentne typy, które można było wykorzystać później. Jednak nie chciał zgadywać, jakim eksperymentem była ona. Nic. Jej ciało było całkowicie sterylne; bezwłose łono nie miało żadnych zwykłych cech kobiety i bardziej przypominało te od manekina, odlane z plastiku tylko po to, żeby imitowało człowieka. Absurd sytuacji zaczął udzielać się Jilekowi, kiedy zauważył, że jej piersi są takie same, niezdolne do wykarmienia potomstwa, które i tak przecież żadnej szansy nie miało, by się urodzić.
Czuł, jak adrenalina odkształca jego mózg, jak jego wizja staje się coraz bardziej mglista z powodu tych dwóch – cichych strażników społeczności więziennej.
W nagłym roztargnieniu kopnął w kamień, który potoczył się z cichym chrzęstem. Wystarczyło.
Jilek nie widział, jak naprawdę szybka była i chyba to było najlepsze. Wtedy już uciekał, choć nie na oślep. Uciekał w swoim stylu, czepiając się wszystkich dziur i zakamarków, w których można się było ukryć. Skrzydło D pełne było takich. Zaledwie zdołał wleźć do jednej, już byli niedaleko.
Był ciekaw. Było oczywiste, że usłyszeli wcześniej rumor, ale nie sądził, że uznają go za zagrożenie. Czy podrywali się na każdy upadek kropli wilgoci?
Pani Doktor nie przypominała siebie z wcześniej – nie było widać tego znajomego, nieobecnego wzroku, którym zawsze gapiła się w przestrzeń. Obaj byli czujni. Hermann natomiast... Hermann węszył. Dosłownie. Groteskowa, mała postać pochyliła się ku podłodze. Odgłosy szybkiego wciągania powietrza dobiegły nawet Jileka.
- Był tu. Był tu, kurwa, przed chwilą. Wiedziałem, że coś czuję w powietrzu. Jakiś smród, jakiś. Zaczął tam...
- Kto? -
zapytała. - Kto to był?
- Ale... Hmm... No tak, oczywiście... Ten... Ten nowy... Ten, co mnie zawsze...
- Jest blisko?
- Jeszcze... Hmm... Nie... Wiem...

Stawała się niecierpliwa. Jilek natomiast powoli się wycofywał – jeśli prawdą miał być absurd, że właśnie spotkał nadludzko szybkiego potwora i monstrum, które potrafi węszyć tak, jak pies, miał poważne kłopoty. Co gorsza, nie mógł nigdzie uciec. Pomimo tego, miał, być może, szansę: karzeł zdawał się polegać tylko na swoim węchu
- Na co czekasz? - ponagliła go.
- Zzzammknnij... - mruczał tamten. - Ssię... Już prawie...
Była to prawda. Krzywa sylwetka karła powoli, ale nieubłaganie pełzła w jego stronę. Przeklinał w myślach Umbrellę i to, co robiła z ludźmi. Przeklinał siebie, że wdał się w tą kabałę. Gorączkowo przeszukiwał wokół siebie gruzy, dopóki jego dłonie nie natrafiły na chłód metalowego prętu. Było już za późno. Nie mógł uciekać.
Była to tylko chwila, choć przysiągłby, że sam akt trwał minuty. Ostatnim odruchem karła było przekrzywienie głowy nieco w bok, w nieświadomym odruchu, choć Jilek był szybszy. Pręt wypadł z gruzów i cieni jak strzała w jego rękach. Z siłą, o którą nawet siebie nie podejrzewał, przebił czaszkę karła. Jego ciało podrygiwało jeszcze w konwulsjach przez parę chwil, jednak był już skończony. Nadepnął na głowę trupa, który był Hermannem i wyrwał pręt, który pozostawił krwawą dziurę w jego czaszce. Prawie na czas.
Impet, którym uderzyła go, zwalił go z nóg. Uderzył o ścianę, a kilkanaście odłamków posypało się na ich głowy. Nie ryzykował dalej, uciekał, obolały. Nagle, nie miał nadziei na ucieczkę. Zajęło jej mniej niż sekundę, by znowu być przy nim. Oberwał w głowę i po żebrach. Uderzenie w brzuch posłało go w powietrze. Zwymiotowałby, gdyby miał czym: z jego ust wydobyło się tylko rzężenie. Przeturlał się po rumowisku. Dotknął lampy, która zamigotała, rzucając roztańczone cienie.
Kątem oka zauważył że strop trzymał się tylko na paru prętach – takich samych, który przyczynił się do śmierci Hermanna. Do diabła z Hermannem, pomyślał. I z wami wszystkimi.
Była pewna, że go ma. Ostatkiem sił złapał za kabel i zakurzoną żarówkę i pchnął gdzieś tam, gdzie biegła w jego stronę ledwo widzialna łuna. Było lepiej, niż się spodziewał. Trafił blok, ale iskrzący prądem tulipan powędrował w twarz. Wrzask. Ciemność. Dwie rzeczy, których potrzebował najbardziej.
Wiedząc, że drugiej szansy już nie dostanie, poderwał się. Chwytał za pręty i w jego głowie błysnęła myśl, że nigdy nie wyrwie przymocowanych do betonu kawałków żelaza. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy, że się mylił.
Z góry leciały odłamki, mniejsze i większe. Wilgoć i zgnilizna odwaliły swoją robotę. Rumowisko powiększało się, całkowicie odgradzając jego od niej. Skoczył do jednej z bocznych cel. Tu też były gruzy. Świetnie, pomyślał. Nażrę się kurzu, zanim umrę.
Zanim jeszcze całkowicie przykrył się warstwą kamieni i rozbitego szkła, słyszał oszalałe krzyki wściekłości, które nieubłaganie były coraz wyraźniejsze. Wreszcie, potwór przebił się przez gruzy i pobiegł wzdłuż korytarza. Nie zajęło jej wiele, żeby oddalić się tak, że nie słyszał jej już więcej. Czekał. Minęła dobra godzina, zanim zdecydował się opuścić swoją kryjówkę.
 
Irrlicht jest offline