Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-11-2011, 07:55   #181
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Wyspa, lipiec 251 roku



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mHJDhwyIXpQ[/MEDIA]



Słońce było jeszcze wysoko na niebie, kiedy Finluin z łukiem gotowym do strzału powoli zbliżył się do krawędzi otworu z którego wiał chłód i mrok. Zmurszałe kamienie pokryte mchem był czarne jak najciemniejsza noc. Postawił pierwszy krok w ciemną plamę a potem cały zanurzył się w ciemności wnętrza ruin. Dorin stający kilka kroków za nim z trudem przełknął ślinę. Obejrzał się za siebie i biorąc oddech ruszył z pewnie ściskanym mieczem w ślad za elfem.










Salahowi ręce omdlewały z wysiłku, kiedy zagarniał drewnianą deską fale. Endymion czynił to z drugiej strony. Zacięta mina strażnika mówiła sama za siebie. I on również odczuwał znużenie a zmuszone do katorżniczego wielogodzinnej już pracy mięśnie domagały się odpoczynku. Jednak Endymion nie zwalniał. Nawet kiedy Salah musiał złapać oddech. On parł do przodu. Ale fale ich zniosły. Wysiłek częściowo szedł na marne. A może tylko im się zdawało, że każde zbliżenie się do lądu okupowali zniesieniem przez fale na bok? Jednak zarys na horyzoncie stawał się z każdą godziną wyrazistszy. Większy. Znaczy się byli coraz bliżej. Kiedy mogli już rozróżnić kolory wyłaniające się z mgły widzieli ciemną zieleń. Wyspy?









Finluin kroczył ostrożnie ze zmrużonymi oczyma obserwując wnętrze ruiny. Spowalniały go zasnute jak zasłony pajęczyny. Po zrobieniu kilku kroków wzdłuż zakręcającego korytarza zatrzymał się w progu dość obszernej komnaty, przez półmrok której przebijał się snop światła. Wpadał z góry, gdzie popękany mur wysoko nad ich głowami tworzył poprzeczną szczelinę. Struga promienia niczym nóż cięła ciemność. Jak szeroki wodospad dzieliła komnatę na dwie części. Dopiero teraz dostrzegł, że kamienna podłoga jest jakby miękka. Jakby zasnuta dywanem. Przyjrzał się uważniej. Dywanem z gnijącej pajęczyny. Na środku kamiennej posadzki w tej zapomnianej przez jej budowniczych budowli leżały owalne fragmenty roztrzaskanego filaru.

Dorin pojawił się bezszelestnie za jego plecami. Prawie bezszelestnie. Finluin słyszał każdy jego bezgłośny oddech. Za kotarą światła reszta wieży tonęła w cieniu. Lecz elf widział, że niemal cała od stóp do głów jest jedną, wielką, rozpostartą od ziemi, ku ścianom i sklepieniu, pod wieloma kątami pajęczyną. Jakby siecią rybacką plecioną z różnych lin. Grubą jak palce Dorina. I cienką jak jego włosy. W nią zaplątany wisiał owalny obiekt, który jakby mienił się światłem, odbijając blask tańczącego leniwie w zakurzonym powietrzu snopu i sprawiał, że skąpana w blasku pajęczyna miała wręcz złoty kolor.














Szalupa była coraz bliżej. Już bez trudu rozpoznawali linię poszarpanego brzegu, na którym strzępiły się skały wyrastające z morza. Prąd zniósł ich jednak z nieco i podpływali ku lądowi już z jakby innego podejścia. Nie widzieli już lasu, choć mgła wokół wyspy jak i zieleń na lądzie dominowały niezmiennie na widnokręgu. Wyspy. Albo wąskiego cyplu. Półwyspu, bo wydawało im się, że unosząca się po bokach lądu biała smuga mgły jest granicami tej ziemi a woda obmywa to miejsce z każdej widocznej im strony. Salah spojrzał w dół. Woda była bardziej przejrzysta. Zielononiebieska. Przepływały kolorowe ryby. I równie barwnie upstrzone dno, które jakby chwiało się delikatnie wesołymi roślinami. Gdzieniegdzie chropowate, skalne lecz ciągle czerwono, niebiesko, żółte i zielone. I kiedy byli już blisko ujrzeli sterczący w oddali drewnianą figurę łabędzia nieruchomo sterczącego z wody.










Dorin tnąc mieczem lepkie pajęczyny zrobił kilka kroków podchodząc bliżej światła. On również wpatrywał się ziejącą mrokiem dalszą część komnaty. Finuin bez trudu wyłowił tam wielki otwór, którym była po prostu czerń, której nawet jego doskonały wzrok nie potrafił przebić. Byy też tam schody, które pięły się łagodnie ku górze opisane na owalnym murze wieży. Sklepieni były wysoko nad ich głowami.










Misty Mountains, lipiec 251 roku



Cadarn od dwóch dni był w górach. Wraz ze swoimi ludźmi. Kilku zwiadowców rozesłał po okolicy z wieścią o planowanej odbudowie siły militarnej rozbitych górali. Ze zwiadowców został mu tylko Gondorczyk oraz złodziej koni, który niejako uszedł z życiem orkom Gorlaka. I na nich teraz polegał wypuszczając ich przodem na trasie. Byli powyżej Isengardu w zasnutym mgłą szarym pasmie gór, które Dunlandczycy zwali swoimi. Podobnie roszczenia od tysęcy lat wysuwały również trolle i orki. Dopiero dalej na północ góry posiadały jeszcze jednego lokatora, który drążył pod nią swoją cywilizację. Khazadów.




W pierwszym dniu nie zobaczyli żywej duszy, jednak widzieli kości. W niedopałkach ogniska pieliły się ogryzione dokładnie ludzkie piszczele. Drugiego dnia z wieczora całkiem przypadkiem natknęli się na dwóch goblinów, którzy ich widząc w podskokach czmychnęli ku pieczarze ginąc w jej mroku. Goniących ich czterech Dunlandczkich młodzików zatrzymało się na rozkaz Cardana. To była czwórka braci. Bliźniacy oraz najmłodszy z najstarszym. Wszyscy przez swoje długie włosy i podobnych rozmiarów brody do złudzenia do siebie podobni. Cadarn słyszał o ich tragedii.

Z przodu kolumny z kolei dało się słyszeć inne podniesione głosy. Głowy długowłosych Dunlandczyków jedna z drugą odwracały się w stronę Cardana, który był teraz w środku wąskiego szpalera wojowników na górskim szlaku, który biegł wzdłuż przepaści. Jego surowy wzrok przywołał jednego z wyznaczonych dowódców drużyn, który stał daleko na czole kolumny, na zakręcie korytarza skalnego urwiska. Podszedł powoli.

- Gondorczyk siem potknoł. – powiedział ze zmarszczonymi brwiami.

Najgwałtowniejszy z Ludzi odepchnął go z drogi na pionową ścianę wzdłuż której się poruszali. Przeciskając się przez ludzi parł do przodu. Wielu z podwładnych z drapieżnymi uśmieszkami patrzyło w przepaść.

Zajrzał i on.

W dole, na dnie kanonu, jaki tworzyła rozpadlina pękniętej na pół, rozstąpionej góry, leżało w nienaturalnej pozycji ciało maleńkiego jak dziecinna zabawka żołnierza. Sierżanta.

Cadarn spojrzał po ludziach, którzy znowu wywołali jakieś poruszenie. Co za cholera. Czy wszystko musi się pieprzyc w tym samym momencie. Ze stromej rozpadliny zsuwał się na dół, podpierając się rękoma dulandzki zwiadowca. Ze zlepionych włosów, z głowy, krew zalewała mu cały policzek i część brody.










Minas Tirith, czerwiec 251 roku



Logan cucił młodzika, któremu niewątpliwie uratował życie. Blask pożogi jaki rozświetlał przez uchylony otwór w dachu nocne niebo Minas Tirith był wymowny. Z domu bibliotekarza i piekarni zostaną wypalone do okopconego białego kamienia zgliszcza. Na ulicy ruch i zamieszanie było ogromne. Straże wraz z ludźmi usiłowali gasić pożar oblewając wodą również okoliczne domy, aby i one nie zajęły się przypadkiem płomieniami.

Młody był jednak nie dawał znaku życia. Dychał. Ale mężczyzna nie mógł przywrócić mu przytomności. Słyszał jak w budynku, w którym się znajdował panika zbierała swoje żniwo. Podniesione głosy nawoływały wszystkich do opuszczenia izb. Głośne, biegnące kroki zbrojnych dudniły o korytarze, kiedy tamci walili do drzwi.

Dach sąsiedniego domu płonął. Woda lała się z wyższego kręgu miasta strumieniami.

- Musihmy spieprzać stont. – ponaglił Haradrim. – Zahraz możhe być gohrąco.
Jakby wykrakał, bo z dołu dało się słyszeć donośne rozkazy.

- Dawać drabinę! Żwawo! Wiadra na dachy!

Widać ludzie, którzy już widzieli jak sobie radzić z pożarami w Minas Tirith, zamierzali również z dachów okolicznych domów walczyć z płomieniami chcąc ugasić płonący budynek oraz zatrzymać ewentualne rozprzestrzenienie się pożogi.

- Dobhij gho! – warknął Haradrim.

Uczony młodzik jęknął i z grymasem zmrużył powieki.

- Hęę? - był przerażony.










Harad, czerwiec 251 roku



Andaras dotarł do obozu witany przez ludzi tym bardziej, że w obecności Xante. Przez chwile zastanawiał się kogo tak właściwie witają bardziej. Córkę Muthanna czy jej narzeczonego? Przybranego syna władyki. Jednak jemu również oddawali cześć z szacunkiem chyląc głowy co przyjął z ukontentowaniem. Bo Andaras był póżny i sława z władzą mu schelbiała jak tani komplement szkaradnej niewiaście. A ponadto, jakby nie było, jego reputacja wśród wielu wciąż była nadszarpnięta. Być może nie brakowało i takich, którym na rękę było, aby pokopać jego pozycję. Pół-Elfa. I zdecydowanie nie pół-Haradrima. A raczej tylko pół-Harondorczyka wychowanego przez ludzi pustyni. Sierotę.

Reszta następnego dnia minęła na wyczekiwaniu. Całkiem nerwowym. Skała był wciekły i tylko uspokajająca postawa Andarasa, który zachowywał zimną krew osadzała generała przed wybuchami niekontrolowanej złości. Straż Khas Sulfyana stała jak na szpilkach, a reszta ludzi omijała namiot szerokim łukiem lub w milczeniu aby przypadkiem nie ściągnąć na siebie gniewu rozeźlonego generała. Dostało się w przekleństwach Skały wszystkim matkom, babkom i córkom Umbaru.

Wraz z zapadającym zmrokiem do rozbitego przy granicy, pustynnego morza namiotów wojskowych, przyjechał na spienionym koniu Rael. Zakurzony wpadł do siedziby Andarasa i Xante zapowiedziany przez gwardzistów haradzkiego księcia.

- Ranwena przejęła władzę! Morwena oddała jej uroczyście cześć! Lud jest upojony! A wszystko bez rozlewu krwi. Umbar świętuje. Ogłoszony zaręczyny Safayela z tą gadziną Morweną! – mówił poruszony i mimo doświadczenia nie potrafił nie kryć emocja zza tej jego zwyczajowej, kamiennej maski zimnej krwi.

– Lud ogłosił Umbar miastem Korsarzy! Ranwena zelektryzowała masy!
Andaras chyba nie mógł usłyszeć własnym szpiczastym uszom. Rael dochodząc nieco do siebie mówił dalej już nieco spokojniej.

- Ustaliłem, że Ranewna od lat zna się z Morweną. Wszystko na to wskazuje. Podobno Maya utrzymywała z Morweną korespondencje, której jednak nie udało mi się przechwycić...

Do namiotu wbiegła Xante w towarzystwie czarnowłosej dziewczyny o opalonej lecz raczej białej cerze. Nieznajoma skinęła uroczyście głową. Obie ubrane w proste, lecz nie byle jakie stroje wojowników, w którym było im całkiem do twarzy. Zwłaszcza jej towarzyszka nosiła się mową ciała w typowo żołnierski sposób.

- Ojciec wrócił! – krzyknęła narzeczona elfa, a do namiotu faktycznie przez uchyloną kotarę wdarło się coraz większe podekscytowanie armii.

Okrzyknięty i tytułujący się już królem Haradu starszy mężczyzna zeskoczył z pięknego czarnego rumaka i pieszo szedł pomiędzy namiotami wraz z towarzyszącą mu gwardią przyboczną. Jego czerwono- czarno-złota zbroja lśniła w blasku obozowych ognisk.

Obok niego kroczyła postać której Andaras nie znał. Na jej widok poczuł się nieswojo mając bliżej nieokreślone przeczucie, że nie jest to byle kto. Może to była gra cieni a może tylko czarna szata przybysza okrywająca zbroję, a może księga którą przyciskał do piersi jak tarczę sprawiała, że biła od niego charyzma i coś więcej... Jakby pierwotne zło.












Wyspa, lipiec 251 roku



Wrak okrętu wystawał z wody dziobem skierowany niemal pionowo ku niebu. Zatrzymany w kleszczach okolicznych skał. Endymion od razu rozpoznał kształt figury. Spędził na tym okręcie podróż do Umbaru. Okręt Eldariona wysłany z misją zdobycia Palantri już nidgy nigdzie nie popłynie. Teraz fale były coraz większe. Z gwałtownością spychały szalupę w stronę plaży. Niekiedy woda przelewała się do środka. Nie musieli już wiosłować. Wyskoczyli kiedy wody było po piersi i z ulgą wybiegli z morza na końcu pchnięci jeszcze w plecy falą, przez co upadli zmordowani brzuchem na mokry, biały piach.










Finluin wyciągając rękę powstrzymał Strażnika chwytając go za ramię. Człowiek nie widział, że na schodach pojawiła się czarna, włochata odnoga, druga, i trzecia, kiedy dwie pierwsze bezgłośnie schodziły stopień po schodu. W końcu oczom elfa ukazały kawałek paszczy osadzonej na włochatym odwłoku. Łeb olbrzymiego pająka zatrzymał się jakby nasłuchując. Wystające w gęby jakby małe szczypce poruszały się powoli jak palce człowieka bębniącego miarowo nimi o blat stołu.










Rozejrzeli się dookoła. Woda obmywała ludzkie trupy. Marynarze. Endymion nawet rozpoznał twarz jednego mężczyzny, którego ciało leżało na plecach twarzą obrócone w jego kierunku. W miejsca oczu wpatrywały się w nich czarne oczodoły. Na ich głowami skrzeczało kilka mew zawieszonych krzykliwie w powietrzu.

Może wypluło na brzeg resztki ludzi i okrętu.

Plaża wbijała się kilkunastostopowym pasem w głąb wyspy. Potem rozpościerało się zielone, trawiaste zbocze, które łagodnie unosiło się do góry. Widzieli krawędź jaką tworzył równiutkie garb wzgórza. Po obu stronach kończył się urwiskami. Tam gdzie zielona trawa urywała się odsłaniając szarą skałę, która niemal niemal pionowo urywała się ku morzu. Niemal. Bo podmywana przez spienione fale skalna ściana zwężała się ku dołowi. Na urwisko z prawej strony plaży, w oddali, wystarała bryła przysadzistej czarnej skały.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline