Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-11-2011, 07:01   #9
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Badlands, South Dakota, kwiecień 1876


Kiedy wóz przytulony do skalnej ściany w jednej z jego wnęk skrył się w cieniu, a wszyscy zajęli swoje z daleka upatrzone pozycje, dało się słyszeć tętent wielu koni. Zbliżał się bardzo szybko, tak jak przepowiedział McClyde.

Drzewa i rosnące pomiędzy nimi krzewy dawały całkiem niezłą osłonę przed wzrokiem, lecz w oczekiwaniu patrząc przed siebie na szlak, którym przed chwilą podążali, chyba wszyscy zdali sobie sprawę, że ciężkie koleiny jakie zostawił wóz i stratowany, rozmokły brzeg strumienia, który wił się wzdłuż szlaku, był tropem, który mógłby przegapić co najwyżej ślepy i pijany chiński starzec lub co najwyżej wypindrzonadama z Bostonu jadąca dyliżansem.

Lulu tuląc się za drewnianą burtą w podnieceniu wymieszanym ze strachem oddychała głęboko. Pan Smith mrużąc oko przygryzał cygaro pozornie spokojny. Hugo spode łba wyglądał zza wozu gładząc i klepiąc po szyjach Melasę i Melepetę. A Jared strzygł wąsem zza swojego konia, który leząc na boku przygotowany był na strzelaninę. Bo jego pan zwykł tak robić już w przeszłości. Mając go za tarczę huczał z karabinu nad jego uchem. Znali się od lat. Tym razem jednak mała skałka dawała trochę osłony i dla konia, więc może przez to kary parsknął raz tylko, jakby uspokojony tym bardziej i więcej się nie odezwał ogonem zamiótłszy ziemię, gdy zad nieruchomo leżał na ziemi. Balor z kolei nie raczył zejść z mustanga i stając za drzewem po prostu obserwował okolicę. Traper chciał wejść na pień, ale widząc jego cienkie konary i gałęzie zaniechał pomysłu. Co prawda rozłożyste i gęsto ulistnione , to jednak zdecydowanie nie przydatne do wspinaczki, a tym bardziej do obserwowania okolicy. Zaszył się jednak w gęstwinie krzaków, gdzie był niemal niewidoczny. Pies zastygł w bezruchu a potem przyległ do ziemie wystawiając ozór i dyszał jakby z przyklejonym do pyska uśmiechem.

Ich szczęściem, mimo że kawalkada jeźdźców lub po prostu stado mustangów, zbliżała się w ich kierunku, to jednak nie przecięła szlaku i oddalający się tętent upewnił ich w przekonaniu, że się z nimi jednak nie spotkają. Konni skręcili z doliny szlaku, przecięli go jakiś dystans przed nimi i przejechali za równoległym wzgórzem. I tyle ich widzieli. No prawie. Zobaczyła ich Molly, która wdrapawszy się na pagórek przytuliła się do traw na skarpie. Rosły tu wysuszone konary bezlistnych drzew z powykrzywianymi gałęziami oraz pojedyncze, gęste krzewy. Za jednym z nich przywarła do ziemi obserwując okolicę.

Kiedy zza nierównego terenu wychyliły się pierwsze kapelusze z ulgą odetchnęła, że to nie Indianie. Kiedy jednak zobaczyła w blasku słońca blachę przypięta do piersi zaklęła brzydko pod nosem przyciskając policzek do palonej słońcem trawy. Mężczyzna na czele posse był jej znajomy z widzenia. Nikt inny jak Szeryf Leonard Hopkins w towarzystwie innego przedstawiciela władzy, siwiejącego jegomościa. Szeryf jak zwykle ubrany w czarny, elegancki, choć podniszczony trudami podróży nowojorski garnitur, dumnie trzymał się w siodle niczym pułkownik kawalerii. Reszta pościgu to zgodnie z obliczeniami Molly, która na palcach nauczyła się liczyć dziesiątkami, stanowiła całe pięć palców. Pięćdziesiąt dwa chłopa jechało za kimś. Uzbrojeni po uszy, choć w większości osadnicy i zwykli rzemieślnicy miejscy. Dostrzegła w wśród nich jegomościa w białej koszulinie z czarnymi opaskami na przedramionach jakie to nosili bankierzy albo drukarze. Zwłaszcza tych pierwszych przypominał jej chudy jegomość gdyż w swojej gorącej karierze bandyckiej była w banku nie jeden raz. Całe dwa, bo przeważnie miała stać na zeksa na dachu jakiego s budynku. A i nawet kilka razy nawet wpłacała swoje pieniądze, więc swoje wiedziała. Zresztą i po butach było widać, że nie wszyscy to byli urodzeni w siodle zawodowcy. Kilku deputowanych jednak od razu rozpoznała po ich strojach, jak również gromadkę łowców głów oraz zarośniętychrolników. Tudzież typowych drifterów.

Kiedy posse, bo niczym innym raczej ta zbieranina być nie mogła, zniknęła za wzgórzem mijając szlak, odetchnęła z ulgą. Kto to wie, czy jej buźka z listu gończego została mu w pamięci, jeśli ją miał okazję widzieć? Hopkins mściwy był i słynął z tego, że włóczył się po okolicznych stanach, kiedy kto mu za skórę porządnie zalazł.

Jedno było pewne. Gdyby ich dostrzegli schowanych w buszu, a któremuś z jej towarzyszy puściłyby nerwy na widok wycelowanych w nich, odbezpieczanych pięćdziesięciuluf, to jak nic ze spotkania wyszłaby masakra. Strumyk spłynąłby czerwienią. Chuj by strzelił Westwood a burdelu Lulu nie byłoby na pewno.

Kiedy odgłosy galopujących koni przebrzmiały Molly zjechała na dół po skalano – piaszczystym podłożu nasypu i wytrzepując pupę rękawicami po prostu wsiadła na konia.

Jeżeli któryś z jej towarzyszy wyjrzał zza wzgórka, to zobaczył tuman kurzu oraz pięćdziesięciu jeźdźców podążających na południowy-wschód. Z pewnością nie Indian. I nic więcej.










Hot Springs, Godzinę później



Hot Spring było typowym miasteczkiem na szlaku osadniczym. Oprócz bycia przystankiem przed wkroczeniem do Black Hills, mało jeszcze jedną zaletę. Okolica słynęła z gorących źródeł, do których ściągali z okolicznych terytoriów ludzie w celach zdrowotnych. W przeszłości upodobali sobie to miejsce Indianie w sposób szczególny. Od setek lat z przyjemnością korzystali z dobrodziejstwa natury odpoczywając i korzystając z leczniczych właściwości dymiących pośród skał oczek wodnych. Jednak wraz z osiedlaniem się białych, przed którymi za którymi ciągnęła się kawaleria, zrezygnowani byli do rezerwatów, jeśli je opuszczając to na własną rękę i zazwyczaj wymierzając karę tym, którzy zapuszczali się wyżej na północ w Black Hills. Święta Ziemię Lakotów. Osadnicy wcale jednak nie zrażali się oczywistym niebezpieczeństwem jakie stanowili Indianie. Nie była to jednak paranoja powszechna. Zdarzały się napady na dyliżanse, wozy osadnicze czy gromady podróżnych, ale zdecydowanie częściej na szlaku było po prostu nudno.

Po ujechaniu kilku mil gang zawitał do Hot Springs, które było zbieraniną typowych budynków - małych biznesów i sklepówjakie posiadało niemal każde miasteczko Dzikiego Zachodu. Oprócz Biura Szeryfa z Więzieniem i Banku, których szyldy zaraz po Saloonie, najbardziej rzucały się jeszcze w oczy, był jeszcze Kowal, Sklep Wielobranżowy, Fryzjer oraz Rzeźnia. Hot Springs było dopiero rodziło się a wnioskując po ilości wznoszonych budynków do tych, które stały już od kilku lat, to można było powiedzieć, że przeżywało imponujący rozkwit. Na wpół wykończonych, drewnianych szkieletów było mniej więcej tyle co starszych zabudowań.

Główna ulica wiodła środkiem miasteczka. Wydeptana trawa juz dawno zamieniła się w piach, który teraz przeganiał wiatr wraz z jakąś gazetą. Dopiero gdy zatrzymała się na deskach Łaźni okazała się być listem gończym.





Niektóre budynki dopiero się budowały, samo miasto zaś sprawiało wrażenie wyludnionego. Na drewnianych chodnikach, jakie ciągnęły się wzdłuż budynków była kilka osób. Kobiet, które widząc zbliżających się jeźdźców z toczącym się wozem posyłała im nerwowe spojrzenia. Jakby wylęknione a zdecydowanie nieufne. Matki i babki w pospiechu brały na ramiona dzieci przystające na ulicy i porywały je na bok między budynki, lub chodziły z nimi do środka otwartych sklepów, pomieszczeń. W bujanym fotelu kołysał się dziadek, który na ich widok zastygł w miejscu, naciągając kapelusz na oczy.

Do wieczora było jeszcze trochę czasu, ale nocleg w Hot Springs byłby miłą odmianą na szlaku. Zwłaszcza nazwa „Soup and Sleep” kusiła tych co umieli czytać. Resztę po prostu kusiły znajome litery tego przybytku, czyli „Saloon”, który był kombinacją salonu z hotelem.




Wszyscy podjeżdżając zeskoczyli z koni wiążąc je u parkuru. Hugo skierował wóz za budynek hotelu, gdzie stała ogromna stajnia. Wyszedł ku niemu młody, biały chłopak. Na oko miał trzynaście, czternaście lat. Na pewno nie mógł mieć więcej jak piętnaście.

- Pomóc wyprząc konie? Zapłaciłeś panie dla bossa? – zapytał niechętnie.

Lulu z gracją zeskoczyła z wozu na ziemię i otrzepawszy piasek z butów, podniosła suknię i weszła za wszystkimi na deski chodnika, wiodące do Saloonu.

W środku było niemal pusto. Saloon był przyjemnie urządzony. Stoliki bar był dębowy. Wysokiego połysku. W kącie stało cicho pianino. A sufitu zawieszone były cztery kryształowe żyrandole.

Z gości przy barze siedział tylko staruszek nad szklaneczką, który na widok przybyszów odwrócił się na stołku w ich stronę, mrużąc oczy jakby niedowidział. Do piersi kamizelki miał przypiętą błyszczącą, żółtą odznakę. Wnioskując po zmarszczkach na twarzy dziadunio miał spokojnie ponad siedemdziesiąt lat. Wzrok prześlizgnął po wszystkich a na dłużej zatrzymał go przy mulatce.

Na tyłach salonu, za rzadką zasłoną siwego dymu z kopcącego się cygara, plecami do ściany siedział mężczyzna wygodnie w fotelu. W eleganckim ubraniu i nieskazitelnie białej koszuli kontrastującej z czarną marynarką zerkał na gości. Wypolerowane buty do jazdy konnej lśniły nawet w cieniu pod stolikiem, a jegomość z modnie przyciętym wąsikiem, w którym od razu można było poznać zawodowego gracza, tasował zręcznie karty.

W tym czasie ostatni z obecnych w „Soup and Sleep” przecierał białą szmatą dębowy stolik. Był nim straszy mężczyzna, grubo po pięćdziesiątce. Widząc gości uśmiechnął się, ukazując czerń zgniłych zębów, spośród których równie licznie świeciły pustki ubytków.

- Witam szanownych gości! – strzelił ze szmaty wychodząc ku nim. - Winslow Richardson. – skinął głową, a dostrzegając kobiety dodał – Właściciel.

Dopiero teraz zobaczyli, że kuleje a przyczyną tego była proteza. Barman miał amputowaną nogę. Pod prawym kolanem zamiast łydki kuśtykał na drewnianym piszczelu.

- Pokoje mamy wolne! Tylko dolara od osoby za pokój z wyżywieniem i stajnią. Czy podać cos mokrego na gardło w międzyczasie? – mrugnął przechodząc za bar i przerzucił ścierkę przez ramię.



 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline