Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-11-2011, 07:56   #1
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[Western] Pewnego razu na Dzikim Zachodzie






Badlands, South Dakota, kwiecień 1876



[MEDIA]http://www.fileden.com/files/2011/11/4/3219312//western.mp3[/MEDIA]


Przepastne tereny porośnięte zielenią niemal niekończących się na horyznocie traw. A gdzie indziej łagodne wzniesienia albo wyrastające z nich piętrzące się pagórki co przechodziły w szaro-czerowne, piaszczysto-skalne pogórze.



Lakoci Sioux nazywali ten teren „Maco Sica” co znaczyło w ich języku „Złe Ziemie”. Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądały na złe. Ziemia była uprawna, strumyki i rzeczki przecinały krainę łagodnymi zygzakami. Biali ludzie siłą wzięli sobie we władanie tę ziemię i nazywali Południową Dakotą. Był to czas pionierów. Osadnicy ze wschodniego wybrzeża oraz Europy ściągali tłumnie w poszukiwaniu nowego domu. Nowego życia. Schedy bydła przybyszów wypierały rdzenne bizony. Kraina nie była jeszcze zorganizowanym stanem i dlatego nosiła nazwę roboczą, jak i inne ziemie na zachodzie Ameryki po prostu Terytorium.

W Black Hills odkryto złoto. Ekspedycja badawcza generała Custera potwierdziła plotki, że europejscy imigranci rzeczywiście trafili na żyły tego cudownego kruszcu. Wyrastały jak grzyby po deszczu osady poszukiwaczy, którzy łącząc się w skupiska w szybkim czasie wznosili prymitywne miasteczka w zarośniętych lasami górach. Złoto przyciągało jak magnes. Obietnica łatwego i szybkiego zarobku kusiła i dawała nadzieję na lepsze życie. Na krawędzi cywilizacji. Przybywali ze Stanów Zjednoczonych, Kanady ale przede wszystkim z Europy. Niemcy, Skandynawi i Irlandczycy osiedlali się licząc na to, że im się uda. Nie wszyscy jednak ciągnęli tylko za złotem. Tam gdzie ono było, czyli w przyspieszonym tempie rozwijających się miastach, pojawiali się wszelkiego pokroju ludzie. Ale wszystkim chodziło w zasadzie o jedno. O pieniadze. Nie licząc nawiedzonych oraz szaleńców. Dobrzy, źli i brzydcy. Czyli, uczciwi i szlachetni, wyjęci spod prawa bandyci oraz wszyscy, którzy nie mieścili się jednoznacznie w dwóch poprzednich kategoriach.

Było jednak kilka problemów w Black Hills z jakimi borykali się pionierzy. Brak oficjalnego prawa był wszakże zaproszeniem dla ludzi wszelakiej maści ale i wcale nie ułatwiało, że Czarne Góry to była święta ziemia przodków czerwonoskórych. Cmentarzyska plemion Indian z Wielkich Równin. Mało tego. Po traktacie z Fortu Larami, gdzie podpisano nareszcie pokój między białym i czerwonym człowiekiem osadnicy w Black Hills wręcz otwarcie i wbrew rządowi USA, na własną rękę zagarniali sobie prawo do tej ziemi. Bo Black Hills traktatem z 1868 wykluczało osiedlanie się bladych twarzy na świętej ziemi Siuksów. Lakotów i Dakotów.

Dlatego w początkach lat siedemdziesiątych w South Dakota nie było całkiem bezpiecznie. Co prawda wojsko na siłę przeniosło Indian do rezerwatów w zachodniej części Terytorium, ale w ślad za białymi, czerwoni opuszczali wydzielone im tereny i napadali na nieproszonych osadników. Intruzów. Tych, którzy deptali ich świętą ziemię.

Jak głosiły opowieści o tych, którym się udało dorobić majątku, jednym z takich złotych miasteczek w zielonym wąwozie Gór Czarnych był Westwood. I właśnie ku niemu zmierzał przez Badlands bardzo oryginalny gang podróżujących wspólnie od kilku miesięcy ludzi.










Na szlaku jechał wóz. Zwyczajny, osadniczy. Zaprzężony w dwa, mocne konie pociągowe. Takie, które do pługa bardziej jak pod siodło się nadawały. A powoził Hugo. Kolba karabinu wystawała zza białej płachty, którą obciągnięty był drewniany szkielet pojazdu. Wewnątrz wozu na sienniku przykrytym pierzyną leżała czarnulka Lulu. Czarnulka to miała czarne włosy, oczy i ciemną karnację. Daleko jej jednak było do typowego Mulatto. Skórę miała zdecydowanie jaśniejszą nawet od Meksykanina lub Metysa. Tylko wydatne wargi, białe i mocne ząbki oraz krągłe kobiece kształty, które kryły w sobie drzemiącą drapieżność dzikiego kota z tajemniczym spojrzeniem oswojonego kanapowca. W rozpiętym gorsecie wachlując się aktem własności do kawałka ziemi w Westwood wzdychała a piersi jej falowały na wybojach. W Black Hills czekał budynek. Nie byle jaki. Okazały. Na rogu głównej ulicy. Prawie wszystko miała już zaplanowane i widziała to oczyma swojej wyobraźni.

Obok wozu, który toczył się leniwie przez trawy Badlands, jechał Jared. Koń posłusznie ciągnął naga za nogę a stary przyjaciel strzygł wąsem zerkając na psa, który włóczył się już od dobrych kilku dni za ich przewodnikiem. Bo William jak na typowego trapera przystało trzymał się zawsze na dystans. Jakby nieśmiały albo jakby niedawno wypuszczony prosto z dziczy. Wysunięty nieco dalej od reszty wypatrywał przed siebie, to oglądał chmury czasem pochylił się w siodle przyglądając się czemuś. Coś tak chyba widział, ale zazwyczaj zatrzymywał to sobie. Czasem mruczał coś pod nosem.

Za to Tiggs lubił snuć opowieści. Miał dwóch całkiem dobrych słuchaczy. Pierwszym był jego kary, drugim zas czarny woźnica. Obaj zdawali się przejawiać zainteresowanie w podobny sposób. Koń strzygł uszami a Hugo kręcił połamanym nosem albo furkał z niego na bok. Słuchali go w milczeniu zazwyczaj. Więc albo łowca nagród dobrze nawijał makaron na uszy albo oni byli wspaniałymi słuchaczami. Do Lulu również dolatywały strzępy historii na przykład o Juniorze i wcale nie musiała nastawiać ucha. Powiedzmy, że wąsacz miał donośny głos. Miał za to dobre oko. Jego kule nosiły równie daleko jak ton rozmowy, który zazwyczaj nadawał. I bardzo celnie. Szczerze lubił Lulu mimo, że w gruncie rzeczy była więcej jak dziwką. Była kurwą niemal z rodowodem. Porozmawiać można było na wszystkie tematy. Od sprośnych żartów, przez dokuczliwe hemoroidy i literaturę Juliesa Vernesa a na telegrafie i polityce ekspansyjnej Białego Domu kończąc.

Hugo w przeciwieństwie do Lulu dużo nie mówił. Dobrze wiedział jakie korzenie ma jego podopieczna. W przeciwieństwie do reszty znał jej nazwisko, które samo w sobie było genezą jej przeszłości. Pasował mu w samo raz, że nie musi tłuc się w siodle. Po co konia męczyć takim ciężarem? Bo Hugo był duży. Kupa mięśni obrastających grube kości a wszystko obciągnięte czarną skórą. I miał ciężką rękę. Czego chyba ikt nie chciał przekonać się na własnej skórze. Hugo zaś był spokojny jak baranek kiedy nikt mu w drogę nie wchodził. No a w Westwood mógł zacząć od nowa. Jak w każdym zresztą innym dotychczas miejscu... Wszędzie ciągnęła się za nim ta przeklęta fama i kłopoty. Nawet kiedy palił za sobą mosty. Nie musiał się chwalić, że oglądał świat wiele razy zza krat. Również będąc wolnym i dumnym człowiekiem. Bo po co.

Molly z Krisem jadąc na przodzie między traperem z wozem marszcząc brwi ponosili wzrok to na miejsca w które patrzył McClyde to na plecy przewodnika. Trawa, ziemia i bycze gówno. Nie innego tam przecież nie było. Szlak w sumie nie był aż taki trudny do podążania, bo choć nie było śladów kół czy wytartych traw, które można by nazwać drogą, to co jakiś czas mijali wypalone ogniska, lub śmieci jakie zostawiali za sobą osadnicy i poszukiwacze złota. Niemniej obecność kogoś kto zdawał się mieć kompas w głowie pomagała im jechać bardziej beztrosko. Raz nawet wszyscy dzięki temu odludkowi uniknęli sporej watahy czerwonoskórych, których Wiliam usłyszał lub dostrzegł w porę. A może ostrzegł ich pies? Nie byli byle jaką zbieraniną osadników z rodzinami, którzy mogliby odrzutem ze starej strzelby poobijać sobie ramię, ale po co niepotrzebnie się narażać?

W delikatnych kącikach ust słodkiej Molly błąkał się uśmieszeki zagryzała wargę na myśl, że miejsce do którego się udaje w tak ważnej sprawie, jest niczym innym jak żyłą złota. Która leży sobie gdzieś tam może i na ną czeka. Ta wizja słonecznego koloru przyćmiewała czarne chmury jakie czasami gromadziły się na jej czole. Gdyby dziadek się dowiedział w jakim gangu przyszło jej się zadawać. Miała jednak o wiele gorszy w przeszłości. A może po prostu inny. Tam przynajmniej nie było negros. A tu był mruk pierdzący w kozę na wozie. Przynajmniej nie musiała cały czas na niego patrzeć na szlaku, bo podczas podróży pozwalała mu oglądać dyndający się ogon swojej kobyły. A sama wyglądała ku przyszłości. Za sobą zostawiła Texas zamieniając list gończy na towarzystwo łowców głów. Dość oryginalnych i bardzo kulturalnych dżentelmenów. Prawie tak szarmanckich jak Kris. Bo ten to był cowboy mucha nie siada. Najmłodszy ze wszystkich panów ale świecący przykładem nieskazitelnego zachowania. Wobec wszystkich kobiet. Lekkich i ciężkich obyczajów. I mężczyzn. Bo tego wymagał teksański honor. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Nawet złościł się uprzejmie jakoś gdy przegrywał w karty z Molly, Jeramiah Smithem i traperem. No właśnie. Hazard był tym do czego zamknięty w sobie McClyde garnął się jak dziecko. A Moly miała szczęście w kartach. Ale pomagała temu szczęściuzgodnie ze swoją raczej optymistyczną naturą. I do póki panna O'Malley nie otworzyła swojej licznej buzi albo nie wstała od stołu tudzież zeskoczyła z konia, to można by pomyśleć, że ta panienka potrzebuje opieki. Pozory mylą. Ale nie wszystkich. Nie wiadomym było czy to Kris trzymał się Molly czy to ona raczej niego. Po prostu znali się chyba jak łyse konie co dreptały w jednym zaprzęgu. Bo wozu od Lulu nie pożyczali w ciepłe, gwieździste noce na prerii. A może to tylko dlatego, że w etykiecie Balor ustępował chyba tylko Lulu i nie uchodziło? Kris w drodze żuł tytoń, wobec czego dość często leniwie wychylał się w siodle i spluwał z gracją. Widać było, że jakby urodził się w siodle. Czasem na jego twarzy przewijała się nadzieja kiedy wypytywał w Cheyenee o ludzi, których uparcie szukał. Bezskutecznie. Jednak cień smutnego rozczarowania szybko znikał lub rył się pod uśmiechem i żartem jakim raczył Molly i resztę gangu.

Jeramiah Smith był człowiekiem osobliwym. O nim było wiadomo jeszcze mniej niż o traperze i Balorze a wyglądem swoim skupiał równie wiele zaintrygowania co poharatany bliznami na gębie i zakolczykowany niczym siłacz cyrkowy Hugo. Smith chodził z dumnie podniesioną głową i chodził własnymi i ścieżkami. Często zamykał kolumnę. Może lubił mieć wszystkich na oku. A może płachta wozu w ciepłych podmuchach odsłaniała nagie ramiona pięknej Lulu? A może mógł sobie spokojnie pociągać z butelki nie narażając się na częstowanie i zainteresowanie innych? Jeremiah był jedyny w swoim rodzaju. Gdyby nie koloratka to jego zarośnięta i jakby wyrzeźbiona z kamienia twarz mógłby być wzięta za typowego, zimnokrwistego rewolwerowca. Kiedy jednak mówił to często Panu Bogu, którego widział niemal wszędzie. Może dlatego zdawał się sprawiać wrażenie, że nigdy nie pije tylko sam z sobą. Smith nie był jednak zwykłym moczymordą. Od przeciętnych smakoszy Whisky odróżniał się wprawą rąk, w których obracał cygarem, kartami i rewolwerem niczym perfekcyjny artysta. Jeśli ręka mu drżała to nikt tego nie widział.

Późnym popołudniem, kiedy byli wciąż kilka mil przed zapowiedzianym przez McClyda miasteczkiem Hot Springs, traper zatrzymał wszystkich podnosząc rękę. Wychylił się w siodle stając w strzemionach ku niebu jakby wietrzył. Potem jednak pociamkał i pomlaskał jakby coś smakując. Powietrze? Zeskoczył żywo z konia i przyłożył głowę do gruntu. Przyklękając odwrócił się ku wszystkim.

- Kilkadziesiąt koni. Jadą szybko. W naszą stronę...

Teren w którym byli to zielone łąki upstrzone gromadami drzew. Pagórki falując przechodziły w coraz częściej pokazujące się skałki i skarpy. Na horyzoncie góry. Wzdłuż szlaku ciągnął się strumień. Od dłuższego czasu mijali nawet ciepłe źródła, które biły w okolicy prosto ze skalnych otworów tworząc w kamiennym podłożu dymiące oczka. I teraz byli w pobliżu skały która wyrastała po jednej stronie szlaku i swój cień rzucała na kilka rozłożystych drzew, które u jej stóp puściły korzenie.









 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 05-11-2011 o 09:36. Powód: CD.
Campo Viejo jest offline  
Stary 07-11-2011, 15:57   #2
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Kołysał się na koźle, wraz z niemrawymi przechyłami wozu. Nie lubił tego zajęcia, tyle, że nikomu przyznawać się zamiaru nie miał. Hugo zresztą niewiele mówił podczas tej całej wyprawy, być może właśnie dlatego wąsaty gaduła jego sobie upatrzył jako swoją ofiarę. Historia jego życia, nudna i zwyczajnie nieciekawa dla murzyna, który jednak był najwyraźniej całkowicie uodporniony na czyjeś brzęczenie niedaleko swoich uszu. Czasami nawet zdobywał się na jakiś pomruk aprobaty, głównie wtedy, gdy wóz najeżdżał na większy kamień i podskakiwał mocniej, budząc byłego boksera z czegoś na kształt pół-snu, czynności, której nauczył się jeszcze za czasów, w których nie był wolnym człowiekiem. Teraz także przydawała się umiejętność na wpół spania a na wpół czuwania, chociaż im był starszy, tym więcej było tego pierwszego.

Mimo tego, że w obecnej grupie przebywali już dość długo, Hugo niewiele wiedział o nich wszystkich, z wyjątkiem Lulu oraz Jareda, przy czym o tym drugim wszystko wiedzieli już wszyscy. Umysł wielkoluda był zbyt wolny, aby próbować domyślać się jakiejś zasłony dymnej, tuszowanej dużą ilością słów. Był prostym, spokojnym człowiekiem o głębokim głosie i nie wściubiał nosa w sprawy innych ludzi. Wspólna podróż, w porządku. Potem większości z nich nie ujrzy już więcej i jak zwykle będzie to dobre. Jego sława rozeszła się zdecydowanie zbyt daleko i zbyt szybko, nawet jeśli niewiele było w tym jego własnej winy. Plusy? W zasadzie były i plusy tego stanu rzeczy. Bardzo rzadko go zaczepiano i prowokowano. Nie był zbyt łatwym celem, tylko totalnie pijani kowboje kierowali się wyłącznie jego ciemną karnacją.
Przy czym z tego co zdążył już odkryć, w obecnej grupie także były takie osobniki. Dlatego często myślał o końcu tej podróży, ale w przeciwieństwie do swojej pracodawczyni wcale nie wierzył w ten wspaniały dom. Co najwyżej ruderę, o ile cokolwiek faktycznie udało się dziewczynie kupić za tak niską cenę.

Trzymał się więc nieco na uboczu, dzięki czemu inni także niewiele wiedzieli o nim i większość z tego co usłyszeli - pochodziło od obcych, bazując na przeszłości. Z drugiej strony obyło się bez poważniejszych problemów, co niewątpliwie było dobrą stroną wspólnego podróżowania - większych grup zazwyczaj nie zaczepiano bez odpowiedniej przewagi liczebnej. Cieszył się także z pomysłu zakupienia wozu, ukryta tam Lulu nie zwracała uwagi więcej, niż powinna. Hugo zresztą założył się sam ze sobą o to, że będzie musiał użyć bezpośredniej siły przekonywania w czasie tej podróży, aby utrzymać ich wszystkich z dala od dziewczyny. Bo na takich co ich stać to nie do końca wyglądali, a kurtyzanie także chyba żaden się specjalnie nie spodobał, coby zniżki miała robić. Nawet trochę czuł się rozczarowany faktem, że nie musiał specjalnie jakoś używać swoich argumentów.
Było zwyczajnie nudno. Wąsaty nie poprawiał sytuacji.

Informacja o naciągających koniach sprawiła, że błyskawicznie zmienił front. Nuda była mimo wszystko całkiem w porządku, a przynajmniej była bezpieczna. Tak duża ilość koni mogła oznaczać tylko wojsko lub Indian, przy czym nie wiadomo, która z tych grup byłaby gorsza. Hugo splunął na ziemię, jednocześnie rozglądając się za czymś, co pozwoliłoby uniknąć spotkania z nadciągającymi. Wybór był marny, ale murzyn nie miał problemów z podejmowaniem decyzji. Kosztowności nie mieli, jedynym wartym uwagi towarem była Lulu oraz sam wóz i konie, tyle, że nie warto było kusić losu. Cmoknął na konie i poruszył lejcami. Przez tę podróż nauczył się już jako tako powozić, ale i tak wolał silne i wolne, takie jak zakupił. Zjechali z drogi, nie komentując słów Jareda. Były bokser zajrzał tylko do środka wozu, dając dziewczynie znak, by siedziała cicho.
- Nie wychylaj się. Nie ma co ludzi niepotrzebnie kusić. Zakryj ramiona.
Jeśli to Indianie, to mogło wydarzyć się wszystko, na czele ze strzelaniną. Jeśli żołnierze, to lepiej było dmuchać na zimne. Jeśli ktoś inny to też. Rozchodziło się zwyczajnie o ilość.
Skierował wóz pomiędzy drzewa. O ile będą jechać w miarę szybko, istniała szansa, że się nimi nie zainteresują. W razie co także lepiej było po prostu zjechać z drogi.

Hugo zeskoczył z wozu, biorąc do łapy karabin. Musiał poprosić o lekką modyfikację, gdy go kupował - z jego łapami zwykłego Winchestera ciężko się ładowało, bo paluchy nie mieściły się w przeznaczone na nie miejsce. Zresztą całe to urządzenie wyglądało na bardzo kruche, gdy go używał. Murzyn zdecydowanie wolał tradycyjne sposoby załatwiania spraw, ale niestety większość nie chciała się zgodzić na uczciwe pranie po mordach. Wyciągali broń, w niej wietrząc swoją przewagę. Takich tchórzy spotykało się o wiele zbyt wielu, ale co było robić. Takie czasy. Z ich duchem Hugo sprawił sobie karabin i teraz sprawdził, czy wszystko jest w porządku, jednocześnie starając się jak najbardziej uspokoić konie. W razie czego i tak nie mieliby szans uciec. Postanowił więc czekać.
 
Sekal jest offline  
Stary 08-11-2011, 00:50   #3
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Od kilku miesięcy na szlaku. Dupa jej stwardniała na kamień od ciągłego podrygiwania w siodle. Czy wolałaby grzać się w jakimś miłym hoteliku, grać w kości i popijać whiskey? A jasne, że by wolała. Ale ustalili z Krisem, że jadą na północ. Zebrali się w kupę z dość barwną menażerią. Dwóch starych grzybów, jeden młodszy z gładką buzią i zgrabnym tyłkiem no i „ci na wozie”. Tak zazwyczaj Molly o nich gadała. Nie żeby nie znała ich imion. Przez pierwsze tygodnie było jej nie w smak czarne towarzystwo ale wytłumaczyła sobie, że jednak to dwóch więcej żeby dostało zabłąkaną kulę. Czyli większa szansa, że ona albo Kris oszczędzą sobie postrzału.
Przez te kilka miesięcy niewiele z czarnymi rozmawiała. Gadała jak trzeba było się koniecznie w jakiejś kwestii rozmówić ale daleko było tej relacji do poufałości. No ale nie urągała im słowami. To by utrudniało podróż. Zresztą, i tak wystarczyło, że wiedziała swoje.

Tej nocy zatrzymali się w szczerym zadupiu na nocleg. „Ci na wozie” jak zwykle spali na wozie. Oni stłoczeni przy ognisku, a Molly blisko Krisa. Miała sześciu kompanów ale tylko Balora uważała za przyjaciela. Na nim się zaczynał łańcuszek zaufania i na nim się kończył.
Zamiatała właśnie z miski gulasz z fasoli i mięsa królika i wykładała mężczyźnie kolejną ze swoich złotych myśli wpojoną przez starego O'Malleya w okresie pacholęcym. Końcówki zdań zaciągała z charakterystycznym teksańskim akcentem.

- Bo to było tak, Kris... Ja wiem, bo mi dziadziuś często opowiadał. W piątym dniu Bóg stworzył ryby i ptaki, nie? A szóstego zwierzęta żyjące na lądzie. No i kolorowych. Żółtków, czarnych i czerwonych, wiesz o co mi chodzi. I wówczas powiedział: „A teraz ulepię człowieka na swoje podobieństwo. Niech panuje nad wszystkim co zmajstrowałem wcześniej”. To dość oczywiste, nie? Znaczy, że bóg jest biały. Biblia nie kłamie. I wszystko było podług bożego planu, nie? Byli rządzący i rządzeni. Ale te fiuty z Unii sobie ubzdurali, że ściągną kolorowych na swoją stroną żeby dokopać nam, Konfederatom. Zamieszali im we łbach tym kłamstwem o wolności, a kiedy się okazało, że wygrali tą wojnę – bo chyba sami się tego nie spodziewali, to głupio wyszło. Skoro obiecali kolorowym, że zniosą już to niewolnictwo to musieli znieść. Bo żaden porządny Amerykanin nie rzuca słów na wiatr. I tak oto w świetle prawa zrównano nas ze zwierzętami. No sam powiedz Kris, czy to nie bluźnierstwo? Stary O'Malley by się w grobie poprzewracał. Cholerni Jankesi. Może niech jeszcze zabronią na koniach jeździć i każą je wypuścić na wolność, wiesz o co mi chodzi? Bo takie konie też sobie wyłapaliśmy i udomowiliśmy. Konie im pomogły zasraną wojnę wygrać więc czemu im też nie pofolgują i pościągają chomąto? A Bóg powiedział, będziecie panować nad dziełem mojego stworzenia. No powiedział? Ale się skończyło cioci sranie...

Molly nie była gadułą. Potrafiła cały dzień w siodle słowa z siebie nie wypluć. Ale jak jej coś na wątrobie siedziało to się otwierała i słowotok płynął. No a ta myśl ją wybitnie dręczyła. Nawet nie fakt, że musi z dwójką negros w jednej kompanii trwać. Murzynów by jeszcze przeżyła przynajmniej dopóki żaden nie naruszał jej prywatności i osobistej przestrzeni. Ale ona... Dziwka na wozie normalnie kuła po oczach. Nie trzeba być geniuszem żeby wywnioskować, że ona nie jest czarna. Przynajmniej nie do końca. Hugo był przynajmniej brzydki jak noc i ciemny jak smoła. Lulu... Ta miała skórę koloru kawy z mlekiem. Z mlekiem, jeśli wiecie o co mi chodzi. Cała jej osoba była obrazą boską. Jakby miała na czole wypisane: „Drwijmy z Pana! Alle-jaja-luja!”
Bo jeśli było coś gorszego niż kolorowy to był to półkolorowy. Na samą myśl, że białe i czarne miało się zmieszać przyprawiało Molly o mdłości. Nawet jeśli się gustuje w kozach, to się chociaż jej brzucha nie zrobi, nie? A z kolorowymi nigdy nic nie wiadomo. Może i się do rozrywek nadawali, znaczy jeśli ktoś gustuje w egzotyce ale trzeba trzymać rękę na pulsie. Znaczy chodzi o konsekwencje.
Molly prychnęła na myśl o łzawej historyjce jaką pewnie dziwka ma w zanadrzu dla co bardziej sentymentalnych klientów. Tatuś, pan na plantacji, posuwał biedną mamusie. Tylko ja się pytam, czemu pozwolił swoje nasienie kalać i tą ciążę donosić? No we łbie się nie mieści. Na gusta Molly panna Lulu powinna zostać wyskrobana z czarnego brzucha kiedy jeszcze była wielkości fasolki. Abominacja. Takim słowem Molly O'Malley mogłaby sprawę skwitować. Niestety jej zasób słów takowego nie uwzględniał.

Blondyneczka wyglądała ślicznie i niewinnie kiedy obracała ziarnko fasoli nabite na widelec i lustrowała je z każdej strony jakby czegoś się w nim doszukała. Zaraz jednak zgniotła je sumiennie zębami i przełknęła.

* * *

Tętent kopyt zdradzał wielu jeźdźców. Hugo już strzelił z bata i kierował wóz poza zasięg wzroku.
- Pewnie czerwoni – skwitowała Molly do Krisa. W końcu byli na ziemi dzikich więc najlogiczniej było wnioskować, że na nich mogą się natknąć. - Uciekamy? Poważnie?

Zrównała się z Balorem i na wszelki wypadek pogładziła dwa rewolwery spoczywające w kaburach na biodrach. Jej pożal się boże wałach zatrzepotał lękliwie ogonem i zakręcił się w miejscu. Molly miała ochotę wcisnąć mu w boki ostrogi ale przypomniała sobie, że przerżnęła ostatnie w karty. Głupia kobyła. Głupia i tchórzliwa.
Ściągnęła wodze żeby uspokoić konia i wyczekująco popatrzyła na Krisa. Nie żeby rwała się do ucieczki. Molly O'Malley nie zjeżdża z traktu przed byle obdartusami.
Niemniej była skłonna posłuchać Balora. Dawno nie strzelała i myśl żeby rozprostować palce mogła nawet kusić, ale w zasadzie to było jej wszystko jedno. Tylko łupów szkoda. Bo kieszenie świeciły golizną a z takiej jatki na pewno można by się było obłowić.
- Chodź, ukryjemy konie i zajmiemy dobre pozycje. Co by poobserwować albo ewentualnie postrzelać.
Przywiązała kobyłę do gałęzi i pomknęła na pagórek. Położyła się płasko przy ziemi i czekała by Balor do niej dołączył. Chciała zobaczyć komu się tak śpieszy i co się święci.
- Jeśli to indiańce to na pewno mają dobre konie – użyła ostatniego argumentu dobywając przezornie rewolwerów. Chociaż Wszechmogący świadkiem, że jeszcze w tamtej chwili nie miała zamiaru ich użyć.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 08-11-2011 o 00:56.
liliel jest offline  
Stary 09-11-2011, 12:14   #4
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
To była piękna gwiaździsta noc. Taka jakie tylko bywają na prerii.
Balor czyścił szmatką swojego colta army. Wysłużonego, ale niezawodnego. W pewnym momencie rzucił do Molly:
- Co Ty na to byśmy pojechali na tereny Siouxów? W ostatnim miasteczku rozpytywałem o ojca. Miejscowy handlarz chyba go rozpoznał na zdjęciu. Mówił, że pojechał na północ.
Kris uśmiechnął się krzywo.
- Po za tym to bezludzie. Nie będziesz miała okazji tak narozrabiać, jak ostatnio. Nie musiałaś strzelać do tego gościa tylko dlatego, że chciał Cię uszczypnąć. Dałbym mu po dziobie i byłby spokój, a tak musieliśmy pospiesznie uciekać.
Molly uśmiechnęła się nawet szczerze na to wspomnienie.
- To nie było celowe. - Kris znał ją na tyle dobrze żeby przyjąć wyjaśnienia z przymrużeniem oka. Jeśli Molly kogoś postrzeliła to tylko i wyłącznie celowo. - Chciałam go tylko nastraszyć, ale zapędził się w słowach nazywając mnie dziwką. Wiesz, że nie lubię jak ktoś porównuje mnie z Emily. No i... poniosło - rozłożyła ręce w bezradnym geście i faktycznie wyglądała jak bogu ducha winny aniołek.
- A co do wleczenia się na północ... No przecież wiesz dobrze, że pojadę. I nic do rzeczy nie ma fakt, że widziano tam gdzieś Pogodnego Chucka. - uśmiechnęła się do kompana i dorzuciła kilka patyków do ognia. - Poza tym może będzie okazja dorobić coś po drodze. Przewaliliśmy całą kasę, Kris. A jeśli chcesz jechać do Indiańców będziemy potrzebować duuuużo amunicji.
Z tą kasą Molly miała rację. Dolary przeciekały wprost przez palce. Kris nie miał pojęcia na co to poszło. Żeby choć kupowali sobie paciorki, jak Hugo.
- Nie wiem co masz do Lulu. Jest całkiem milutka. - Kris wiedział jak rozdrażnić Molly.
- Przynajmniej nie przystawiają się do Ciebie. - zdecydowanie stąpał po cienkim lodzie.
- A co do Indian, to bym się nie przejmował. Co by nie mówić o Jankesach, to nie patyczkują się z Czerwonoskórymi. Jak sądzę. I Indianie wiedzą, że jak nie będą siedzieć cicho, to narobią sobie kłopotów. - stwierdził z pewnością w głosie.
- Po za tym dlatego podróżujemy z tymi wszystkimi ludźmi, żeby razem było bezpieczniej. - dokończył.
- To akurat rozumiem - Molly zrobiła kwaśną minę. - Zawsze to dwie osoby więcej do trzymania broni, choć co do Lulu mam obawy, że jak ulał w jej brązowej rączce leżałoby coś innego... I bynajmniej nie rewolwer - zaśmiała się nisko i złośliwie. - Hej, Kris... - spoważniała nagle - Co zrobisz, no wiesz, jak już znajdziesz ojca i brata?

Balor odłożył rewolwer i wyciągnął woreczek z tytoniem i bibułki. Powoli skręcił papierosa i zapalił. Przez cały czas milczał jakby w ogóle nie usłyszał pytania. W końcu, gdy już wypalił połowę papierosa odpowiedział:
- To zależy. Jeśli są niewinni wrócimy do Teksasu, a jeśli nie ... to wrócę sam.
Spojrzał w oczy Molly, a ona dostrzegła tam coś, czego nigdy nie widziała wcześniej w oczach Krisa i czego nie chciałaby więcej zobaczyć.
- Niewinni? Chyba nie sądzisz, że sami ukradli bydło? - Molly wyjęła papierosa spomiędzy palców cowboya i zaciągnęła się mrużąc oczy jak kot. - Nie zabiłbyś własnej rodziny. Są granice....
Niewymuszenie zmieniła nagle temat.
- Wiesz, że ja nie mogę wrócić do Teksasu, co? Do pierdla nie pójdę a upłynie sporo wody nim zdejmą plakaty z moją podobizną. - oddała mu skręta. - Żal dupę ściska na myśl, że pójdziesz kiedyś w swoją stronę, Kris. Lubię z tobą trwonić czas.
Balor skrzywił się. Nie lubił gdy Molly była wulgarna i nie lubił, gdy paliła.
- Do Teksasu daleka droga. Jeszcze przetrwonimy sporo czasu Molly.

***

Tętent kopyt zdradzał wielu jeźdźców.
- Pewnie czerwoni – skwitowała Molly do Krisa. W końcu byli na ziemi dzikich więc najlogiczniej było wnioskować, że na nich mogą się natknąć. - Uciekamy? Poważnie?
Balor tylko się uśmiechnął i puścił do niej oko. Rzadko udawało mu się ją nabrać. Sprawdził colta i sięgnął po swojego jednostrzałowego Sharpsa. Nabój był w komorze. Oparł kolbę o biodro i poklepał po szyi swego mustanga.
- Spokojnie Fomor. – po czym zwrócił się do Molly. – Jak chcesz. Ja wolę zostać w siodle.
Zaczął się uważnie rozglądać. Nie wiedzieli w sumie skąd nadciągają jeźdźcy prócz tego, że zapewne gdzieś tam z przodu.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 09-11-2011, 21:15   #5
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
- Jak to, wracamy?
- Jared, zabrnęliśmy za daleko. Mamy ich nazwiska i dość dokładny rysopis, roześlemy listy gończe po całym stanie. Nic więcej nie możemy zrobić.
- Co? Przecież możemy ich dalej śledzić.
- To już i tak trwa zbyt długo, przykro mi.
- Nie wracam.
- Posłuchaj, jest ich trzech, nie dasz...
- Nie zostawię tak tej sprawy! Nie mogę. Znajdę całą trójkę i odprowadzę od sądu, a potem na stryczek.
- Na pewno nie zmienisz zdania? Rosemary chciałaby, żebyś wrócił.
- Nie sądzę.

Szeryf zmierzył Tiggsa wzrokiem. Wszyscy biorący udział w pogoni uważali, że zrobili już wszystko, co mogli. Pozostała trójka bandytów rozpierzchła się po całym Utah, może nawet zdołali opuścić jego granice. Nie mogli ciągnąć tego w nieskończoność, nawet jeśli poszkodowanym był ktoś taki, jak Tiggs.

- Powodzenia. I nie daj się zabić, masz dla kogo żyć.
- Upewnij Claret, że będę im wysyłał co tydzień pieniądze na dzieci. I...
- Tak?
- Nic, nieważne.
- Weź mój karabin, niesie kule na ponad sto metrów, bez straty na celności.
- Nie lubię tak nieporęcznych broni. Poza tym, chcę ich złapać, nie zabić...
- Uwierz mi, może się zdarzyć, że będziesz musiał. Lepiej, żebyś wtedy był poza zasięgiem ich broni. I miał dobry karabin. Weź.
- Eh... Dobra, ale nie użyję jej.
- To kaliber 44 cala, więc nie będziesz miał problemu z amunicją.
- Nie będę do nikogo strzelał.
- Zrobisz to, co będziesz musiał, Jared. Taki już jesteś, obaj to wiemy. Po prostu uważaj na siebie i staraj się pozostawać niewidocznym, kto wie, jakie znajomości mają ci złodzieje.
- Zabójcy.
- Tak, racja. Zabójcy.

***

- Wiesz, to nie tak, nie jestem staruszkiem, który chciał się zabawić z młodą damą. Bardzo młodą. Mam już swoje lata, przyzwyczaiłem się do tego, że rzadko u mego boku jest kobieta. To znaczy, to miłe, wiesz, ale jednak... Ona była inna, prawdziwa dama. Żeby prostytutka wiedziała w niektórych dziedzinach więcej ode mnie? Fakt, zaniedbałem się nieco przez ostatnie, ile to... trzynaście lat? Tak... Ale nadal czytam książki, czasem, wiem co nieco o polityce... A ona? Te maniery, język, w sensie, elokwencja, chociaż nie tylko... Dawno już nie spotkałem takiej kobiety. Na poziomie. Chyba naprawdę ze mną źle, skoro mówię tak o prostytutce, co, Bruno?

Koń zastrzygł uszami gdy tylko wywąchał marchewkę podsuniętą mu pod nos, i chwycił pazernie w zęby.

- No, no, spokojnie, nie wiesz, że nie powinno się objadać na noc? Utyjesz mi jeszcze, a na co mi gruby koń? A wiesz, ten jej ochroniarz, Hubbo, czy raczej Hugo, jakoś tak... W barze zaczepił mnie jakiś facet, wyrósł jak z podziemi i spytał, jak było. Pytam się więc, o co mu chodzi, a ten mówi, że widział, jak rozliczałem się z tym Hugo jakąś godzinę temu. Pytam, co z tego? Moje interesy to nie jego interesy, racja? I odwróciłem się od niego, wróciłem do mojej whiskey. A ten się dosiada i mówi, że Ten Hugo to był bokser, z którym nie warto zadzierać. Widać to na pierwszy rzut oka, chłop jak dąb, więc posłałem kolesiowi wymowne spojrzenie, ale ten nic, gada dalej. Że lepiej się do tego murzyna nie odwracać plecami, i w ogóle nie podchodzić za blisko, że podobno to jakiś świr, niebezpieczny dla środowiska. Wyłączam się kompletnie, sączę whiskey, ale nadal słyszę, że coś mamrocze mi nad uchem. Coś o tym Hogo, Hugo, jak mu tam. Wiesz do jakiego wniosku doszedłem? Że gadał do mnie, bo chciał się wygadać. Nie odpowiadałem, więc mógł spokojnie wygłosić swój monolog, wyrzucić to z siebie i stworzyć przed resztą ludzi w barze pozory, że ma jakiegoś kumpla, lub ciekawą historię do opowiedzenia. Albo jedno i drugie. Chciał przekonać innych, że jest coś wart, że może mieć przydatne informacje, albo umilić czas. Że jest w jakiś sposób przydatny i jego życie ma jakiekolwiek znaczenie. Że gdyby nagle zniknął, coś by po nim pozostało- ktoś by się o niego pytał, może martwił, wspominał. I wiesz co potem, Bruno? Potem zdałem sobie sprawę z tego, że... robię to samo.

Mężczyzna zalał ognisko wodą, noc była ciepła. Koń leżał już na boku, musiał zasnąć chwilę temu. A może jeszcze nie spał, tylko czuwał z zamkniętymi oczami aż sen zmorzy jego właściciela. Jared poprawił koc, który zsunął się z brzucha wiernego towarzysza, po czym sam ułożył się niedaleko. Zasnął, gdy tylko gwiazdy ukoiły jego pesymistyczne myśli.

***

Normalność. Czemu niektórzy ludzie tak bardzo jej pragną? Czemu chcą, żeby wszyscy myśleli, że są przeciętni? Może bezpieczeństwo i akceptacja? Odgrywają swoje niepozorne role, żeby móc żyć w społeczeństwie wtopić się w tłum i nie zwracać na siebie uwagi, i jednocześnie, poza sceną, móc zachowywać się tak, jak chcą. Jak muszą.
Niektórzy mogą być zwyczajnie poniżej przeciętnej, chcą więc doskoczyć do tej akceptowalnej społecznie niewidzialnej granicy.
Czyli generalnie osoby te nie chcą się wyróżniać. Równają do poziomu, który w danym społeczeństwie jest powszechny. Do której grupy należy Jared- tych ukrywających się "lepszych" czy może starających się sięgnąć poprzeczki "gorszych"? Czy takie grupowanie ludzi jest sensowne? I, przede wszystkim, czy Jared jest jednym z takich ludzi?

Minęły niemalże dwa lata odkąd spotkał Lulu i Hugo. To była późna wiosna, tydzień przed jego urodzinami. Ekskluzywna, egzotyczna prostytutka była jego prezentem dla samego siebie. Teraz sprawy nieco się zmieniły, tak samo jak okoliczności. O ponownym skorzystaniu z jej usług tym razem nie myślał. Nie chodziło o topniejące powoli pieniądze, tylko o rzecz znacznie ważniejszą, i, niestety, niezależną od niego- awarię sprzętu. Fakt, Lulu była świetną towarzyszką rozmów, ale Tiggs szybko doszedł do wniosku, że nie będzie płacił prostytutce tylko za rozmowę. To byłaby przesada.
Zdołał jednak przekonać tę nietypową parę na rozmowę przy piwie, co wyszło mu na dobre. Okazało się, że, tak jak on, wyruszają do Black Hills, udało mu się też dowiedzieć, że kobieta kupiła tam posiadłość i chce otworzyć własny interes. Po konsultacji z Hugo, zgodzili się na propozycję Jareda odnośnie wspólnej podróży. Było mu to bardzo na rękę, ostatnio jeszcze bardziej odczuwał potrzebę interakcji społecznych. Od kiedy pierwszy raz wziął na ręce wnuka, coś w nim dało o sobie znać. Coś, co przed kilkunastoma laty zamknął głęboko, coś, co uważał za stracone. Wiarę. I nie chodzi o religię, lecz o samo słowo oraz to, co sobą reprezentuje. Wiarę w ludzi, wiarę w sprawiedliwość, wiarę w istnienie dobra na tym świecie. Gdy trzymał Brada Juniora na rękach, gdy patrzył na uśmiech swojego syna i jego żony, gdy po policzku ściekła mu pojedyncza łza, wtedy zrozumiał, że wybaczono mu jego błędy i dano drugą szansę. Uwierzył, że wszystko jest możliwe. Od tamtego czasu stał się bardziej towarzyski, już samo przebywanie pośród ludzi przynosiło mu pewnego rodzaju ulgę. Zbliżając się do pięćdziesiątki zaczął na nowo doceniać wartość więzi międzyludzkich. Dziwne, chociaż jak to zwykł mawiać, "lepiej późno niż wcale".

Tak oto znalazł się na tym szlaku, z tą grupą towarzyszy. Najlepiej znał czarnoskórą parę, ich więc się trzymał. I o ile Lulu siedziała w wozie, to Hugo był odkryty na jego ataki.
Był dla Jareda dobrym rozmówcą- nie przerywał, nie zadawał głupich pytań, nie dociekał. Możliwe, że nawet w ogóle nie słuchał, to jednak było mało ważne. Mówienie do siebie było, po pierwsze, złym objawem samotności lub choroby psychicznej, a po drugie, było bezcelowe- mówić sobie to, co się już wie? Fakt, czasem można dzięki temu dojść do ciekawych wniosków, ale tylko czasem. Teraz Jared potrzebował człowieka, który go wysłucha, ni mniej, ni więcej. Musiał też mówić, chociaż to, o czym, było już nieistotne. A że najlepiej wspominał swoje dzieci i wnuka, opowiadał właśnie o nich, o ich dorosłym życiu- o samodzielnie prowadzonym przez Brada ranczo, o tym, jak Junior pierwszy raz raczkował w jego stronę, jak adoratorzy przychodzili do jego córki, a on poddawał ich krótkim testom, które wszyscy oblewali... Lucy zawsze wtedy powtarzała, że gdyby z nimi mieszkał, zostałaby starą panną. Pewnie z tym miała rację.

Wszystko szło dobrze, dopóki Will ich nie zatrzymał. Spokojna podróż w jednej chwili stałą się znacznie mniej spokojna. Nadjeżdżający mieli przewagę liczebną, więc jeśli nie byli przyjaźnie nastawieni, walka mogła się źle skończyć. Trzeba było zejść ze szlaku, i to szybko.

- Skoro jadą szybko, to na pewno nie zwykli podróżni, może faktycznie indianie... Hugo, dasz radę wjechać z wozem pomiędzy tamte skały, po prawej? Nie powinni nas tam zauważyć.

Murzyn nie odpowiedział- Jared nie był nawet pewien, czy go usłyszał- zjechał jednak ze ścieżki i chwycił karabin. Staruszek odjechał kawałek dalej. Kazał Bruno położyć się za niewielką skałą, sam zaś zdjął kapelusz i załadował swojego Sharpsa. Czuł, że nie będzie musiał go używać, ostrożności jednak nigdy za wiele.
W końcu istniała też kwestia "nie do końca poczytalnych" towarzyszy. Nie znał ich na tyle dobrze, żeby ufać w ich rozsądek.
Koń parsknął niespokojnie. Podobno zwierzęta instynktownie wyczuwają zagrożenie. Oby nie tym razem. Jared sprawdził naboje w zapiętej dotychczas kieszeni- cztery sztuki. Wymacał pudełko w jednej z juk i wyjął na wierzch. Tak na wszelki wypadek.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 10-11-2011 o 11:34.
Baczy jest offline  
Stary 09-11-2011, 22:28   #6
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
Smith jechał jako jeden z ostatnich, pilnując tyłów. Postanowił dołączyć do nich, gdyż jak twierdził w kupie raźniej. Nie oznaczało to, że zamierzał się z nimi zbytnio bratać. Siedział w siodle jak zwykle lekko przygarbiony, a kapelusz delikatnie zasłaniał jego czoło, sprawiając że padające promienie słońca nie oślepiały go. W ustach trzymał cygaro, które z wielką zażyłością palił. Co jakiś czas zerkał na boki jakby wypatrywał niebezpieczeństwa, lecz nic nie mówił. Nie widział powodu. Obserwował spokojnie swoich towarzyszy, wyrabiając sobie o nich opinie.

Hugo, ciemnoskóry mężczyzna, które silne ramiona wprawione w ruch zapewne siały by zniszczenie i spustoszenie, wyglądał na opanowane lecz Jeremiah czuł że mężczyzna ucieszyłby się z jakiejś bitki. Gołym okiem było widać, jego pieczołowitą opiekę nad Lulu.

Lulu, piękna kobieta lecz Smith wiedział że to nie dla niego. Nigdy nie lubił dziwek. Nie to że miał coś przeciwko nim, lecz nigdy nie korzystał z ich usług. Nie czuł takiej potrzeby, ale nie mógł zaprzeczyć, ze kobieta była kimś więcej. Miała zadatki na kogoś więcej, ale to już nie była jego sprawa.

Druga z kobiet, Molly. Ciekawa, mało mówiła choć gdy się rozgadała pewnie przegadała by niejednego oratora. Dziewczyna, nie wyglądała na taką która daje sobą pomiatać. Resztę grupy nadal oceniał, lecz nie wyrobił sobie jeszcze opinii o nich. A przecież słowa Pana brzmiały:

Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim
sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam
odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we
własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu:
Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka [tkwi] w twoim oku?

Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz,
ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata

Rozważania nad oceną jego towarzyszy, zostały przerwane przez trapera:

- Kilkadziesiąt koni. Jadą szybko. W naszą stronę..

Smith rozpiął płaszcz, odsłaniając koloratkę a także pas, i rewolwer. Smith pogłaskał rękojeść broni i wypluł cygaro. Druga ręka chciała powędrować za „pazuchę”, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się. Ci, uważniejsi mogli by zobaczyć jak jego ręka przez chwilę, drgać. Trwało to chwilę, lecz już wróciło do normy. Jeremiah wyjął broń i sprawdził czy jest naładowany. Był. Ostrożności jednak nigdy za wiele. Nie zjeżdżał, nie miał zamiaru. Nigdy nie uciekał przed nikim.. od dawna. Tym razem też nie miał zamiaru.

Pod nosem zaczął mówić:

- Nie bój się, bo Ja jestem z Tobą, nie trwóż się tak bardzo, bom Ja twoim Bogiem. Ja Cię umocnię i będę Cię wspierał i podtrzymywał zwycięsko moją własną prawicą.

Gdyby, któryś z jego towarzyszy usłyszał i spojrzał na niego dziwnie, Smith tylko wzruszył ramionami i rzekł:

- Księga Izajasza…


Czekał spokojnie na nadjeżdżających jeźdźców. Był gotów. Wiedział tez jedno, jego towarzysze nie byli tchórzami. Byli groźni, a być może groźniejsi niż on sam. Błysk w oku Smitha się pojawił.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 10-11-2011, 23:03   #7
 
Ziutek's Avatar
 
Reputacja: 1 Ziutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie coś
Jednak więzi między rodzeństwem są silne, Will czuł, że jego brat i siostry chcą, aby dołączył do nich. Jego wrażliwość emocjonalna wygrała z rozsądkiem, dlatego nie posłuchał się ich bo nie potrafił opanować uczuć do drugiego człowieka, tylko dlaczego nawet Bóg musiał skomplikować mu walkę o szczęście? Dlaczego lubi odbierać ludziom to co dla nich ważne? A może to on, William McClyde jest przeklęty, nie będzie mógł nigdy zaznać tego miłego uczucia w sercu, tego, które tak determinuje człowieka do wszystkiego, czy nigdy nie będzie mógł zaznać miłości?

Will, a raczej "Traper" jak się go nazywa w rozmowach rzadko bierze w nich udział. Jechał pierwszy, nieco dalej od reszty. Głównie dlatego, że wolał ciszę. Z tego powodu nie wiedział o kompanach nic oprócz ich imion. Co jakiś czas sprawdzał ziemię, zwykle dostrzegał to czego nie widzieli inni, widział mało wyraźne ślady kół wozu i kopyt zwierząt, od wołów, po konie. Dla innych było to tylko ziemią. Zerkał czasem na niebo, aby sprawdzić czy nie zboczyli z obranego kierunku. Powietrze również dawało Willowi wiele cennych informacji. Przecież wiatr potrafi przenosić zapachy na wiele, wiele kilometrów. Zwykle wyczuwał tylko zapach łajna.
Kołysał się w siodle brązowego Appaloosa. Ten koń był dziwnie wyjątkowy, może dlatego, że Will dostrzegał w zwierzętach przyjaciół, a nie tylko swoich sługusów. Koń zdawał się rozumieć otoczenie. Cóż, podróżnik bez porządnego konia to nie podróżnik.
Obok Williama dreptał wesoło pies.



On potrafił rozpoznawać zwierzęta. Psisko było mieszanką owczarka niemieckiego z wilkiem. Kilka dni temu Will napatoczył się na niego w lesie kiedy szukał opału. Pies wyskoczył z krzaków, ale posłusznie usiadł kiedy zauważył trapera co było dosyć dziwne. Od tamtej pory zwierzę nie odstępowało Willa na krok. Spał koło niego, jadł razem z nim. Nigdy nie go ugryzł, reszty też zbytnio nie straszył, ale dawał się głaskać tylko Willowi. Jeszcze nie ma imienia.
McClyde pociągnął nosem sztachając się powietrzem i coś go zaniepokoiło. Wciągnął powietrze jeszcze raz tyle, że zarazem nosem i ustami. Czuć było końskie łajno, powietrze nawet miało smak zgniłego sera. William wiedział już, że coś się święci, ale dla pewności postanowił wykonać jeszcze jeden zabieg. Zeskoczył z konia i przyłożył ucho do ziemi. Słyszał jakby bicie młotkiem w drewno, tyle, że w jednej sekundzie tych stuków było wiele. Will odwrócił się do kompanów i powiedział:
- Kilkadziesiąt koni. Jadą szybko. W naszą stronę.
Reakcja była taka jakiej się spodziewał. Wszyscy zaczęli krzątać się tak naprawdę nie wiedząc co robić. Hugo zaczął lawirować wozem, a reszta gwałtownie łapała za swoje kabury.
- Phi, rewolwerowcy... - mruknął pod nosem - Schowajmy się jak najszybciej, spróbujmy przykryć wóz jakimiś gałęziami. Ja wejdę na drzewo i spróbuję wypatrzeć kto to. Radzę się nie wychylać z kryjówek dopóki nie dowiem się co to za ludzie - teraz mówił już głośno.
Następnie poprowadził konia w większe krzaki i przywiązał go do najbliższego drzewa. Pies oczywiście szedł tak blisko nogi Willa, że o mało nie został kopnięty przez trapera. Gotowy do strzału Winchester 1874 dyndał na jego ramieniu jakby drżał z podniecenia.
 
__________________
"W moim pokoju nie ma bałaganu. Po prostu urządziłem go w wystroju post-nuklearnym."

Ostatnio edytowane przez Ziutek : 11-11-2011 o 00:58.
Ziutek jest offline  
Stary 11-11-2011, 00:52   #8
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Lulu przygładziła jakąś niewidoczna fałdę na spódnicy i jeszcze raz z rozmarzeniem popatrzyła na trzymany w dłoni dokument. Lubiła go oglądać od czasu do czasu i myśleć o tym co czeka na nią na końcu tej nudnej drogi: Własny, piękny dom na środku głównej ulicy z niezbyt dużym, ale eleganckim szyldem. Już nawet wymyśliła sobie nazwę: Les Belles de Nuit. Lekkie i prowokujące jednocześnie, sugerujące samym brzmieniem wykwintność, nie ustępująca najlepszym lokalom Paryża. Nie żeby Lulu kiedykolwiek była w choćby o sto mil od Starego Świata, i miała okazję przekonać się na własne oczy jak takie przybytki wyglądają, nasłuchała się jednak wystarczająco wiele od klientów, którzy nieraz w nich bywali, by wyrobić sobie własne zdanie.
Rozrywka dla duszy i ciała. Muzyka, taniec, śpiew i inteligentna rozmowa, to wszystko oczywiście wraz z głównym profilem działalności, miało być serwowane każdemu odwiedzającemu jej lokal klientowi.
Tak. Już niedługo.
Z nudów jak zwykle zaczęła się przyglądać towarzyszom podróży.
Przez rozcięcie z przodu wozu widziała jadącą na przedzie parę z Teksasu. Kobieta była nawet ładna, ale jakaś strasznie pokręcona wewnętrznie. Lulu nie miała złudzeń co do tego, że jej wypowiedzi na temat ludzi o innym kolorze skóry nie miały dotrzeć do jej uszu. Była wręcz przekonana, że właśnie do nich były skierowane. Nie miała jednak ochoty by cytując z pamięci teksty biblijne wytykać komuś podstawowe braki w wykształceniu. To tylko pogłębiłoby niechęć panny O'Malley i w żaden sposób nie wpłynęło na zmianę nastroju Lulu. Tak samo jak uświadomienie jej, że ewidentnie irlandzkie pochodzenie, w stanach gdzie się wychowała, równoznaczne było z pozycją czarnych niewolników, a w przypadku niektórym traktowane nawet gorzej. Prawdziwi Kreole uważali Irlandczyków i innych, biednych emigrantów z Europy, niczym plugastwo, panoszące się po ich ziemi.
Tego jednak Lulu nigdy nie powiedziałaby na głos, bo byłaby to jedynie prymitywna próba zniżenia się do czyjegoś, niezbyt wysokiego poziomu.
Kultura i poprawne zachowanie, nawet jeśli towarzysze nie grzeszyli nimi w nadmiarze, zobowiązywała. „Prawdziwa dama w każdych okolicznościach pozostaje damą” powtarzała pani Lowe, guwernantka u której Lulu pobierała podstawy edukacji. Nawet kiedy sprzedali ją do Madame Jacqlines i czasami, zwłaszcza na początku, gdy bywało ciężko, nigdy nie zapominała o tym, że wychowano ją by była niczym prawdziwa dama z południa. Może to pomogło jej przetrwać? A już z cała pewnością przyczyniło się do ogromnej popularności Lulu wśród eleganckich klientów domu Madame.
Towarzysz panny O'Malley był o całe poziomy zdecydowanie lepiej wychowany. Doprawdy trudno było zrozumieć co mogło go pociągać w niezbyt wykwintnym towarzystwie jakie sam sobie narzucił. Bo sądząc po stałej frustracji jaka wyraźnie go przepełniała, raczej nie dawała mu ulgi w sposób w jaki kobieta najlepiej może dogodzić mężczyźnie. Sądząc zaś po wypowiedziach jego towarzyszki, nie podróżował z nią dla przyjemności intelektualnej.

Potem wzrok Lulu zatrzymał się na Hugo. Lubiła go i ufała mu jak niewielu innym ludziom. To prawda, że oddawała mu zawsze część swojego wynagrodzenia, ale opieka ochroniarza warta była pieniędzy, które wydawała. Jego zła sława nie przeszkadzała dziewczynie, wręcz przeciwnie, była doskonałym pewnikiem, że nikt nie spróbuje wyprowadzić go w pole czy oszukać. Była bardzo zadowolona z umowy, która ich wiązała.
Jadący obok wozu Jared Tiggs był gadułą. Zdecydowanie wolał mówić niż działać, o czym przekonała się podczas jednej nocy, którą ze sobą spędzili. Nie żeby nie sprostał zadaniu mimo dość zaawansowanego wieku. Lulu miała jednak wrażenie, że równie wielką przyjemność jak z rozkoszy cielesnych czerpał z rozmowy, którą ze sobą prowadzili. Nie mogła powiedzieć, że to jej nie odpowiadało. Lubiła mężczyzn potrafiących docenić wyrafinowaną kurtyzanę.
Z tyłu za wozem, nie przejmując się tumanami pyłu jaki tworzył jechał kolejny członek tej dziwnej grupy. Sadząc po stroju, był jakimś duchownym. Nie miała nic przeciwko duchownym, jeśli tylko nie próbowali jej straszyć mękami piekielnymi, wielu z nich było doskonałymi klientami. Choć to właśnie wśród nich znajdowało się najwięcej klientów lubiących przeróżnego rodzaju udziwnienia i perwersje. Dopóki nie próbowali jej uszkodzić, Lulu nie miała nic przeciwko, tym bardziej, że za takie numerki doskonale płacili i byli wyjątkowo dyskretni. Ciekawe do którego grona zaliczał się pan Smith. Musiała przyznać, że sądząc po wyglądzie był chyba najbardziej intrygującym i dającym największe nadzieje na zarobek, towarzyszem podróży.

Był jeszcze przewodnik, którego na szczęście nie oglądali zbyt często. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na trapera podczas posiłku, by od tego czasu zjadać swoje samotnie w zaciszu wozu.
To właśnie on przerwał jej rozważania.
Zjawił się niespodziewanie zawiadamiając o nadciągających koniach. Hugo nie czekał na decyzję innych i od razu skierował wóz między drzewa pod skałą.
Propozycja Willa McClyde dotycząca zamaskowania wozu wywoła grymas zaskoczenia na twarzy kurtyzany. Nie sądziła by mieli tyle czas, by przykryć gałęziami coś tak sporego jak wóz i dwa konie. No i chyba nikt nie oczekiwał po niej takiego wysiłku? Zanim jednak zdążyła wypowiedzieć swe wątpliwości zerknęła na czarnoskórego ochroniarza, który właśnie popukał się po głowie. Mimo pewnego niepokoju rozbawiła ją ta sytuacja, więc by stłumić niewczesny i trochę nerwowy chichot schowała się na dnie wozu i wtuliła twarz w miękką poduszkę. Przepełniały ją różne uczucia, a z nich największy był chyba strach. Miała nadzieje, że to nie czerwonoskórzy, o który nasłuchała się samych, mrożących krew w żyłach historii.
 
Eleanor jest offline  
Stary 11-11-2011, 08:01   #9
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Badlands, South Dakota, kwiecień 1876


Kiedy wóz przytulony do skalnej ściany w jednej z jego wnęk skrył się w cieniu, a wszyscy zajęli swoje z daleka upatrzone pozycje, dało się słyszeć tętent wielu koni. Zbliżał się bardzo szybko, tak jak przepowiedział McClyde.

Drzewa i rosnące pomiędzy nimi krzewy dawały całkiem niezłą osłonę przed wzrokiem, lecz w oczekiwaniu patrząc przed siebie na szlak, którym przed chwilą podążali, chyba wszyscy zdali sobie sprawę, że ciężkie koleiny jakie zostawił wóz i stratowany, rozmokły brzeg strumienia, który wił się wzdłuż szlaku, był tropem, który mógłby przegapić co najwyżej ślepy i pijany chiński starzec lub co najwyżej wypindrzonadama z Bostonu jadąca dyliżansem.

Lulu tuląc się za drewnianą burtą w podnieceniu wymieszanym ze strachem oddychała głęboko. Pan Smith mrużąc oko przygryzał cygaro pozornie spokojny. Hugo spode łba wyglądał zza wozu gładząc i klepiąc po szyjach Melasę i Melepetę. A Jared strzygł wąsem zza swojego konia, który leząc na boku przygotowany był na strzelaninę. Bo jego pan zwykł tak robić już w przeszłości. Mając go za tarczę huczał z karabinu nad jego uchem. Znali się od lat. Tym razem jednak mała skałka dawała trochę osłony i dla konia, więc może przez to kary parsknął raz tylko, jakby uspokojony tym bardziej i więcej się nie odezwał ogonem zamiótłszy ziemię, gdy zad nieruchomo leżał na ziemi. Balor z kolei nie raczył zejść z mustanga i stając za drzewem po prostu obserwował okolicę. Traper chciał wejść na pień, ale widząc jego cienkie konary i gałęzie zaniechał pomysłu. Co prawda rozłożyste i gęsto ulistnione , to jednak zdecydowanie nie przydatne do wspinaczki, a tym bardziej do obserwowania okolicy. Zaszył się jednak w gęstwinie krzaków, gdzie był niemal niewidoczny. Pies zastygł w bezruchu a potem przyległ do ziemie wystawiając ozór i dyszał jakby z przyklejonym do pyska uśmiechem.

Ich szczęściem, mimo że kawalkada jeźdźców lub po prostu stado mustangów, zbliżała się w ich kierunku, to jednak nie przecięła szlaku i oddalający się tętent upewnił ich w przekonaniu, że się z nimi jednak nie spotkają. Konni skręcili z doliny szlaku, przecięli go jakiś dystans przed nimi i przejechali za równoległym wzgórzem. I tyle ich widzieli. No prawie. Zobaczyła ich Molly, która wdrapawszy się na pagórek przytuliła się do traw na skarpie. Rosły tu wysuszone konary bezlistnych drzew z powykrzywianymi gałęziami oraz pojedyncze, gęste krzewy. Za jednym z nich przywarła do ziemi obserwując okolicę.

Kiedy zza nierównego terenu wychyliły się pierwsze kapelusze z ulgą odetchnęła, że to nie Indianie. Kiedy jednak zobaczyła w blasku słońca blachę przypięta do piersi zaklęła brzydko pod nosem przyciskając policzek do palonej słońcem trawy. Mężczyzna na czele posse był jej znajomy z widzenia. Nikt inny jak Szeryf Leonard Hopkins w towarzystwie innego przedstawiciela władzy, siwiejącego jegomościa. Szeryf jak zwykle ubrany w czarny, elegancki, choć podniszczony trudami podróży nowojorski garnitur, dumnie trzymał się w siodle niczym pułkownik kawalerii. Reszta pościgu to zgodnie z obliczeniami Molly, która na palcach nauczyła się liczyć dziesiątkami, stanowiła całe pięć palców. Pięćdziesiąt dwa chłopa jechało za kimś. Uzbrojeni po uszy, choć w większości osadnicy i zwykli rzemieślnicy miejscy. Dostrzegła w wśród nich jegomościa w białej koszulinie z czarnymi opaskami na przedramionach jakie to nosili bankierzy albo drukarze. Zwłaszcza tych pierwszych przypominał jej chudy jegomość gdyż w swojej gorącej karierze bandyckiej była w banku nie jeden raz. Całe dwa, bo przeważnie miała stać na zeksa na dachu jakiego s budynku. A i nawet kilka razy nawet wpłacała swoje pieniądze, więc swoje wiedziała. Zresztą i po butach było widać, że nie wszyscy to byli urodzeni w siodle zawodowcy. Kilku deputowanych jednak od razu rozpoznała po ich strojach, jak również gromadkę łowców głów oraz zarośniętychrolników. Tudzież typowych drifterów.

Kiedy posse, bo niczym innym raczej ta zbieranina być nie mogła, zniknęła za wzgórzem mijając szlak, odetchnęła z ulgą. Kto to wie, czy jej buźka z listu gończego została mu w pamięci, jeśli ją miał okazję widzieć? Hopkins mściwy był i słynął z tego, że włóczył się po okolicznych stanach, kiedy kto mu za skórę porządnie zalazł.

Jedno było pewne. Gdyby ich dostrzegli schowanych w buszu, a któremuś z jej towarzyszy puściłyby nerwy na widok wycelowanych w nich, odbezpieczanych pięćdziesięciuluf, to jak nic ze spotkania wyszłaby masakra. Strumyk spłynąłby czerwienią. Chuj by strzelił Westwood a burdelu Lulu nie byłoby na pewno.

Kiedy odgłosy galopujących koni przebrzmiały Molly zjechała na dół po skalano – piaszczystym podłożu nasypu i wytrzepując pupę rękawicami po prostu wsiadła na konia.

Jeżeli któryś z jej towarzyszy wyjrzał zza wzgórka, to zobaczył tuman kurzu oraz pięćdziesięciu jeźdźców podążających na południowy-wschód. Z pewnością nie Indian. I nic więcej.










Hot Springs, Godzinę później



Hot Spring było typowym miasteczkiem na szlaku osadniczym. Oprócz bycia przystankiem przed wkroczeniem do Black Hills, mało jeszcze jedną zaletę. Okolica słynęła z gorących źródeł, do których ściągali z okolicznych terytoriów ludzie w celach zdrowotnych. W przeszłości upodobali sobie to miejsce Indianie w sposób szczególny. Od setek lat z przyjemnością korzystali z dobrodziejstwa natury odpoczywając i korzystając z leczniczych właściwości dymiących pośród skał oczek wodnych. Jednak wraz z osiedlaniem się białych, przed którymi za którymi ciągnęła się kawaleria, zrezygnowani byli do rezerwatów, jeśli je opuszczając to na własną rękę i zazwyczaj wymierzając karę tym, którzy zapuszczali się wyżej na północ w Black Hills. Święta Ziemię Lakotów. Osadnicy wcale jednak nie zrażali się oczywistym niebezpieczeństwem jakie stanowili Indianie. Nie była to jednak paranoja powszechna. Zdarzały się napady na dyliżanse, wozy osadnicze czy gromady podróżnych, ale zdecydowanie częściej na szlaku było po prostu nudno.

Po ujechaniu kilku mil gang zawitał do Hot Springs, które było zbieraniną typowych budynków - małych biznesów i sklepówjakie posiadało niemal każde miasteczko Dzikiego Zachodu. Oprócz Biura Szeryfa z Więzieniem i Banku, których szyldy zaraz po Saloonie, najbardziej rzucały się jeszcze w oczy, był jeszcze Kowal, Sklep Wielobranżowy, Fryzjer oraz Rzeźnia. Hot Springs było dopiero rodziło się a wnioskując po ilości wznoszonych budynków do tych, które stały już od kilku lat, to można było powiedzieć, że przeżywało imponujący rozkwit. Na wpół wykończonych, drewnianych szkieletów było mniej więcej tyle co starszych zabudowań.

Główna ulica wiodła środkiem miasteczka. Wydeptana trawa juz dawno zamieniła się w piach, który teraz przeganiał wiatr wraz z jakąś gazetą. Dopiero gdy zatrzymała się na deskach Łaźni okazała się być listem gończym.





Niektóre budynki dopiero się budowały, samo miasto zaś sprawiało wrażenie wyludnionego. Na drewnianych chodnikach, jakie ciągnęły się wzdłuż budynków była kilka osób. Kobiet, które widząc zbliżających się jeźdźców z toczącym się wozem posyłała im nerwowe spojrzenia. Jakby wylęknione a zdecydowanie nieufne. Matki i babki w pospiechu brały na ramiona dzieci przystające na ulicy i porywały je na bok między budynki, lub chodziły z nimi do środka otwartych sklepów, pomieszczeń. W bujanym fotelu kołysał się dziadek, który na ich widok zastygł w miejscu, naciągając kapelusz na oczy.

Do wieczora było jeszcze trochę czasu, ale nocleg w Hot Springs byłby miłą odmianą na szlaku. Zwłaszcza nazwa „Soup and Sleep” kusiła tych co umieli czytać. Resztę po prostu kusiły znajome litery tego przybytku, czyli „Saloon”, który był kombinacją salonu z hotelem.




Wszyscy podjeżdżając zeskoczyli z koni wiążąc je u parkuru. Hugo skierował wóz za budynek hotelu, gdzie stała ogromna stajnia. Wyszedł ku niemu młody, biały chłopak. Na oko miał trzynaście, czternaście lat. Na pewno nie mógł mieć więcej jak piętnaście.

- Pomóc wyprząc konie? Zapłaciłeś panie dla bossa? – zapytał niechętnie.

Lulu z gracją zeskoczyła z wozu na ziemię i otrzepawszy piasek z butów, podniosła suknię i weszła za wszystkimi na deski chodnika, wiodące do Saloonu.

W środku było niemal pusto. Saloon był przyjemnie urządzony. Stoliki bar był dębowy. Wysokiego połysku. W kącie stało cicho pianino. A sufitu zawieszone były cztery kryształowe żyrandole.

Z gości przy barze siedział tylko staruszek nad szklaneczką, który na widok przybyszów odwrócił się na stołku w ich stronę, mrużąc oczy jakby niedowidział. Do piersi kamizelki miał przypiętą błyszczącą, żółtą odznakę. Wnioskując po zmarszczkach na twarzy dziadunio miał spokojnie ponad siedemdziesiąt lat. Wzrok prześlizgnął po wszystkich a na dłużej zatrzymał go przy mulatce.

Na tyłach salonu, za rzadką zasłoną siwego dymu z kopcącego się cygara, plecami do ściany siedział mężczyzna wygodnie w fotelu. W eleganckim ubraniu i nieskazitelnie białej koszuli kontrastującej z czarną marynarką zerkał na gości. Wypolerowane buty do jazdy konnej lśniły nawet w cieniu pod stolikiem, a jegomość z modnie przyciętym wąsikiem, w którym od razu można było poznać zawodowego gracza, tasował zręcznie karty.

W tym czasie ostatni z obecnych w „Soup and Sleep” przecierał białą szmatą dębowy stolik. Był nim straszy mężczyzna, grubo po pięćdziesiątce. Widząc gości uśmiechnął się, ukazując czerń zgniłych zębów, spośród których równie licznie świeciły pustki ubytków.

- Witam szanownych gości! – strzelił ze szmaty wychodząc ku nim. - Winslow Richardson. – skinął głową, a dostrzegając kobiety dodał – Właściciel.

Dopiero teraz zobaczyli, że kuleje a przyczyną tego była proteza. Barman miał amputowaną nogę. Pod prawym kolanem zamiast łydki kuśtykał na drewnianym piszczelu.

- Pokoje mamy wolne! Tylko dolara od osoby za pokój z wyżywieniem i stajnią. Czy podać cos mokrego na gardło w międzyczasie? – mrugnął przechodząc za bar i przerzucił ścierkę przez ramię.



 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 13-11-2011, 19:37   #10
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Lulu nie chciała się wdawać w dyskusje na temat wątpliwego stanu swoich finansów przy pozostałych towarzyszach. Postanowiła porozmawiać z właścicielem gdy tylko uda jej się zdybać go na osobności. Na razie cała swą uwagę skupiła na siedzącym trochę w głębi mężczyźnie, który z wyraźnie lubieżnym spojrzeniem rozbierał ją wzrokiem. Wolnym krokiem ruszyła w jego kierunku. Jak zwykle poruszała się elegancko, bez tak częstego dla kobiet jej profesji prostactwa i pospolitej lubieżności. Biodra kołysały się na tyle tylko żeby zwrócić uwagę, nie na tyle by można jej cokolwiek zarzucić nawet na pikniku parafialnym z okazji Dnia Niepodległości. Idealnie proste plecy, długa szyja unosząca dumnie uniesioną głowę. Zdecydowanie miało się wrażenie, że gdyby na jej czubku położyć książkę bez problemu utrzymałaby się ona w tamtym miejscu. Jednak wesołe spojrzenie i lekko rozchylone usta ukazujące białe ząbki, przeczyły temu obrazowi idealnie wychowanej damy. Słowem, niezwykła mieszanina, intrygująca i pociągająca. Lulu zarzucała swoje sieci...

Mężczyzna z przyklejonym do twarzy uśmiechem wciąż tasował karty, ale już mniej zręcznie, jakby miał problemy z podzielnością uwagi.


Podeszła do stolika, ale nie stanęła na wprost tylko za plecami mężczyzny lekko z boku i nachyliła się lekko do przodu jakby z najwyższą uwagą obserwowała ruch jego dłoni. Jej suknia musnęła nogi siedzącego człowieka.
- Co cię sprowadza do takiej nory Lulu? - zapytał z przekąsem.
- Jestem tylko przejazdem - powiedziała jeszcze bliżej przysuwając się do niego i jednocześnie szybko kalkulując gdzie mogli się spotkać. Nie wyglądał na typowego saloonowego bywalca z dzikiego zachodu, może więc był klientem z dawnych czasów? To by wyjaśniało dlaczego nie pamiętała jego twarzy. Zbyt wiele ich się wtedy przed jej oczami przewijało by starała się je wszystkie zapamiętać.
- Napijesz się? - zapytał polewając sobie ze stojącej na stole butelki. Obok stały jeszcze dwie czyste, puste. Popatrzyła na trunek, a potem wyciągnęła dłoń i końcem palca przejechała po jego przedramieniu:
- Nie zmieniłam zwyczajów mimo podróży przez ten dziki kraj. Nadal przed kolacją pijam tylko lekkie wino. - Powiedziała z delikatnym uśmiechem.

- Richardson! - gracz podniósł rękę.
- Tak panie Crispin? - posłusznie odkrzyknął barman.
- Kieliszek czerwonego wina.
Winslow skwapliwie sięgnął po butelkę i kielich.
- A ty Freddy? - Dzięki słowom barmana odpowiednie trybiki wskoczyły na swoje miejsce i pamięć dziewczyny się odblokowała - Też jesteś dość daleko od domu...
Nie miała zamiaru ujawniać mu swojej wiedzy na jego temat. To, że wiedziała że poszukują go na Wschodzie i za co, mogło się kiedyś przydać, ale na razie nie było potrzebne.
- Przejazdem jestem. Znudziło mnie wschodnie wybrzeże. Poszukam szczęścia w Westwood. Tam przy stołach są duże stawki. Mawiają, że złoto leży w strumieniach jak kamienie...
- Oooo... - Lulu pochyliła się do jego ucha - no to chyba zmierzamy w tym samym kierunku... - szepnęła.
Crisp roześmiał się wesoło. Odsunął się od stołu z krzesłem i podając jej rękę zaprosił na swoje wystawione kolano. Richardson przyszedł z dużym pucharem wypełnionym do większej połowy czerwonym winem.
- Wybornie. Podbijemy więc Black Hills. Ale czemu tam? - zapytał zaintrygowany. - Lulu jedzie potem dalej do Deadwood?
Dziewczyna popatrzyła na niego prowokacyjnie, po czym odsunęła jedno ze stojących przy stole krzeseł i usiadła na nim prosto. Nie miała na razie zamiaru zdradzać swoich planów. Nic tak nie dodaje pikanterii kobiecie jak odrobina tajemniczości. Wzięła kieliszek delikatnie w dwa palce i upiła niewielki łyk.
Przez chwilę z wyraźną rozkoszą smakowała je w ustach.
- Bardzo dobre - powiedziała w końcu - kto by się
spodziewał takich trunków na tym odludziu.
Crisp dosunął się do stołu i umoczył usta pociągając łyczek whisky. Potem bawiąc się kartami wykładał je na stole.
- Zagrasz? - zapytał niewinnie.
Tym razem Lulu roześmiała się wesoło:
- Ach nie. Zbyt dobrze znam twoją reputację. Po za tym nigdy nie dopisywało mi szczęście w kartach.
- Ha, a twoi kompani to kto? - zapytał zezując spod kapelusza na stojących przy barze mężczyzn zawieszając wzrok na Molly.
- Przypadkiem jedziemy w tym samym kierunku. Nie sądzę jednak by mieli zbyt wiele pieniędzy by mogli się nimi z Tobą podzielić.
Pogodny wyraz twarzy Freddiego nie zmienił się, choć w oczach pojawił się przyćmiony blask zawodu.
- Może jednak dziś wieczorem będziesz miał ochotę inaczej spędzić czas niż grając w karty? - Różowy języczek Lulu wysunął się delikatnie, a jego czubek obrysował pełne warki dosyć prowokacyjnym ruchem.
- Taaak. Dzisiaj już chyba karty sobie odpoczną... Właściwie można zacząć wieczór już teraz. - powiedział zadzierając głowę do góry wymownie patrząc na balustradę na piętrze, gdzie były pokoje gościnne. - Mam bardzo przytulny pokój. - dodał zakręcając butelkę whisky i wziął potem do ręki pustą szklaneczkę. - Pójdziemy go obejrzeć razem?
- Choć pracuję teraz na własny rachunek zasady stosowane u Madame uznałam za bardzo rozsądne - powiedziała Lulu nie ruszając się z miejsca.

Crisp wyjął portfel z kieszeni kamizelki, która była złoto-czerwona z jaskrawymi, ozdobnymi motywami eleganckich nici i wzorów. Krzykliwa. Na stole położył pięć dolarów, które przykrył nadpitą szklanką whisky. Kolejne trzy banknoty dziesięciodolarowe zwinął w rulon i nachylając się ku Lulu wsunął delikatnie pomiędzy jej piersi.
- Nie zapomniałem dobrych manier. Niezależnie od miejsca. - powiedział strzygąc wąsem. - To będzie wieczór ze śniadaniem, bo pewnie jesteś głodna Lulu.
- A może rozpoczniemy go od kolacji i kąpieli? Może też znajdzie się tu wystarczająco duża wanna by pomieścić dwie osoby? - Powiedziała wstając i ocierając się o Freddiego prowokująco.
Mężczyzna wstał i w jednaj ręce trzymając szyjkę butelki, drugą dyskretnie podszczypnął jej pośladek.
- Taką właśnie balię mam w pokoju. - powiedział udając powagę.
Dziewczyna wsunęła mu dłoń pod ramię i przytuliła do jego boku:
- Prowadź więc mon amie.
- Madame...
Freddy wystawił szarmancko ramię i poprowadził Lulu schodami na górę. Czujny barman już dawał znać jednemu z pomocników gdzie ma zanieść rzeczy czarnowłosej dziewczyny. Pan Richardson był doprawdy wysoce kompetentny.
 

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 13-11-2011 o 20:08.
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172